Gazeta Wyborcza - Wysokie Obcasy
GDZIE NAS NOGI PONIOSĄ
Kiedy po tygodniach intensywnej pracy w korporacji nie mamy już siły, by cokolwiek zrobić, bierzemy kilka dni wolnego i ruszamy nad Bałtyk, by się porządnie zmęczyć
ałtyk – albo się go kocha, albo nie znosi. Ci, którzy go nie znoszą, mówią, że za zimny, że sinice i meduzy, że wiatr, który nigdy nie odpuszcza. Ci, którzy go kochają – tak jak my – doceniają jego barwy, kaprysy i dzikie plaże, które woda potrafi zabrać, by po kilku dniach oddać całkiem nowe i trudne do poznania.
BNa Helu jak w domu
Wykorzystujemy każdą wolną chwilę, by wyruszyć na Półwysep Helski. Chociażby na weekend. A nawet na jeden dzień. Oboje pracujemy w korporacji, stale na najwyższych obrotach, w pełnej gotowości intelektualnej, pod presją czasu. Na Helu z premedytacją tracimy zasięg. Tu naprawdę odpoczywamy. Najczęściej zatrzymujemy się u zaprzyjaźnionej gospodyni w mieście Hel. Po wczesnym śniadaniu zabieramy kilka niezbędnych rzeczy i wędrujemy na plażę. Od tej ulubionej dzieli nas ok. 4 km. Nie ma tam nikogo poza nami.
Czasem, gdy wpadamy na jeden dzień, zostawiamy auto na parkingu w Juracie i z kijami wędrujemy na koniec półwyspu, po samochód wracamy stopem lub pociągiem. W ciągu kilku godzin pozbywamy się napięcia zgromadzonego przez kilka tygodni pracy.
Był październik 2018 roku. Spędzaliśmy weekend w Helu. Podczas spaceru brzegiem morza do Juraty R. rzucił wyzwanie: „A może jutro przeszlibyśmy z Władysławowa do Helu?”. I tak następnego dnia rano wsiedliśmy do pociągu w Helu, dotarliśmy do Władysławowa i ruszyliśmy w drogę. Na plecach lekkie plecaki z wodą, termosem z herbatą i niewielką przekąską. Pogoda była piękna – pełne słońce przez cały dzień, ludzi niewielu, nieliczne osoby przy kilku zejściach na plażę. Wszystkie najpiękniejsze widoki w zasięgu wzroku zarezerwowane wyłącznie dla naszych oczu. Tego dnia przeszliśmy 36 km i podjęliśmy decyzję, że chcemy przejść całe polskie wybrzeże Bałtyku.
120 km brzegiem morza
Kilka miesięcy później zaczęliśmy planować wyprawę linią brzegową. Postanowiliśmy zacząć marsz w Świnoujściu, a zakończyć w Kołobrzegu. Przez pięć dni pokonaliśmy 120 km, mijając po drodze m.in. najpiękniejszy odcinek polskiego wybrzeża klifowego w okolicach Wisełki, od południa okolony Wolińskim Parkiem Narodowym, którego największym walorem są dobrze zachowane lasy bukowe i unikatowa wyspiarska delta
Świny. Wcześniej na naszej trasie pojawił się bosko pachnący z odległości kilkuset metrów targ z wędzonymi rybami. Tuż przy zejściu na plażę w Międzyzdrojach na rozstawionych straganach leżały, wisiały i kusiły różne rodzaje bałtyckich smakołyków prosto z wędzarki. Tu postój był długi i smaczny.
Dalej – Trzęsacz z ruinami gotyckiego kościoła, który na przełomie XIV i XV wieku zbudowano pośrodku wsi, ok. 2 km od morza. Dziś zachowała się już tylko jedna jego ściana, której z każdym rokiem bliżej do wody. Warto zobaczyć, zanim ostatnie cegły znikną w morzu. Potem Dźwirzyno (znane jeszcze z czasów dziecięcych, gdzie spędzałam wakacje z rodzicami), Niechorze i Kołobrzeg. Podczas tej wyprawy pogoda nas nie rozpieszczała. Przez większość czasu wiał przenikliwy wiatr, często padał deszcz, zdarzył się też grad. Ciężar plecaków okazał się nieco za duży, co potraktowaliśmy jako lekcję na przyszłość: następnym razem będziemy już wiedzieli, jak je mądrze spakować.
Zaprawieni w bojach
Na początku czerwca tego roku odbyliśmy kolejny etap naszego marszu wzdłuż Bałtyku. Start w Kołobrzegu, tam gdzie skończyliśmy marsz w ubiegłym roku, meta w Łebie. Szczęśliwie, choć dość spontanicznie, wybraliśmy tydzień przed tygodniem z długim czerwcowym weekendem, nie było tłumów. Zapowiadała się ładna pogoda (co sprawdzaliśmy od tygodni na kilku serwisach jednocześnie, np. pogodynka.pl).
Głównie z powodu naszych obaw związanych z pandemią podjęliśmy decyzję, że chcemy maksymalnie ograniczyć przebywanie w większych skupiskach ludzi, dlatego zabieramy ze sobą wszystko, co niezbędne do przygotowania ciepłego posiłku po drodze. Tak – koniecznie ciepłego, bo nawet najlepsza kanapka nie jest w stanie tak dodać energii do dalszego marszu jak porcja gorącej zupy. Zabraliśmy więc malutką kuchenkę i butlę gazową, jeden hiperlekki garnek i żywność liofilizowaną wyliczoną na każdy dzień (m.in. smakołyki umilające trudy marszu). Do tego trochę orzechów, migdałów i suszonych jagód, które dają – krótkotrwały, ale jednak – zastrzyk energii. To dobra decyzja, bo na miejscu okazało się, że otwarte są tylko nieliczne bary. Reszta czeka na turystów w większej liczbie. Doczekały się już tydzień później.
Na spanie w namiocie nie zdecydowaliśmy się z kilku powodów. M.in. dlatego, że poza sezonem infrastruktura nie jest jeszcze w pełni dostępna lub jej po prostu nie ma, ale też dlatego, że wiązałoby się to z koniecznością dźwigania kolejnych kilogramów (namiot, maty, śpiwory, jakaś lampa). A prawda jest taka, że po 30 km marszu prysznic i łóżko – nawet w najskromniejszym pokoju
wynajmowanym u lokalnych gospodarzy – smakuje jak pobyt w luksusowym hotelu ze spa. Dlatego kilka dni przed startem zarezerwowaliśmy noclegi w miejscach, w których zamierzaliśmy kończyć kolejne etapy marszu. Nie było z tym najmniejszego problemu. Często okazywało się, że jesteśmy jedynymi gośćmi.
Dla nas taka opcja noclegu była optymalna, ale to zawsze indywidualna decyzja piechurów. Jeśli ktoś podobnie jak my wybierze nocleg pod dachem, może być pewien, że znajdzie coś w zależności od potrzeb, bo miasteczka i wioski wzdłuż Bałtyku dają naprawdę duży wybór – od kwater prywatnych, gdzie noc w dwuosobowym pokoju z łazienką to koszt 100 zł, do cztero-, pięciogwiazdkowych hoteli ze wszystkimi atrakcjami, jakich dusza zapragnie.
Etapy drugiej wyprawy
Do Kołobrzegu dotarliśmy pociągiem (z Warszawy do Gdyni, z Gdyni do Białogardu, z Białogardu do Kołobrzegu). Na ten etap trzeba poświęcić większość dnia.
Ruszyliśmy z Kołobrzegu. Przez cały dzień mnóstwo słońca i wiatru. Wieczorem okazało się, że krem do opalania niesiony w plecaku nie działa tak samo jak wsmarowany w skórę. Z każdym kilometrem na wschód spotykaliśmy coraz mniej ludzi. Odnaleźliśmy spokój, którego potrzebowaliśmy. Spokój, z którego postanowił skorzystać również ktoś poza nami. Trzeba mieć dużo szczęścia, by spotkać na bałtyckiej plaży wylegującą się na brzegu fokę. My mieliśmy. Leniwie podniosła głowę, by się nam przez chwilę przyjrzeć, i powróciła do odpoczynku w słońcu. Po drodze spotkaliśmy jeszcze inną ciekawą istotę – kulczankę kosaćcówkę. Nawet udało nam się zrobić jej zdjęcie, co podobno nie jest łatwe, bo ten chrząszcz (wyglądający bardziej jak mrówkojad niż owad) jest bardzo płochliwy.
Po 25-km marszu dotarliśmy do Sarbinowa. Następnego dnia wyruszyliśmy w kierunku Łazów. Po drodze minęliśmy wioskę Chłopy z kolorowymi kutrami na plaży (w sezonie warto zatrzymać się tam na dłużej). Dalej Mielno – z wąską plażą, w dużej części ograniczoną betonowymi konstrukcjami, zdecydowanie nie w naszym guście, więc przyspieszyliśmy kroku, by po kilku kilometrach znaleźć się między Bałtykiem a jeziorem Jamno. W pewnym momencie trzeba zejść kilkaset metrów w głąb lądu na most nad Jamieńskim Nurtem wpadającym tu do morza, by po chwili wrócić na plażę.
Dalej – Darłówko, w którego okolicach znaleźliśmy bursztyn wielkości orzecha, i Jarosławiec, gdzie pojawiła się pierwsza przeszkoda wymuszająca korektę naszych planów. Śmigłowce od kilku dni latające nad wybrzeżem to element działań na poligonie w Wicku Morskim. By przejść plażą, która leży na terenie poligonu, trzeba mieć zgodę dowódcy. „Z uwagi na przedsięwzięcia realizowane w tym czasie na poligonie i zagrożenia z tego wynikające” my takiej zgody nie dostaliśmy, ale mail z informacją przyszedł błyskawicznie, co pozwoliło nam szybko wytyczyć nową trasę (ten adres mailowy może się komuś przydać: cpsp@ron.mil.pl).
Z Jarosławca do Ustki ruszyliśmy więc z dala od morza. Droga prowadziła wokół jeziora Wicko, częściowo ścieżką rowerową, częściowo przez łąki, na których spotkaliśmy parę żurawi i zające. Szliśmy też przez malowniczą wioskę Łącko z pięknym gotyckim kościołem zbudowanym w 1475 roku i sieciami rybackimi dekorującymi ściany domów.
Dalej było już trochę mniej malowniczo i przyjemnie – przez wiele kilometrów szliśmy ruchliwą drogą, z której często musieliśmy schodzić, by ustępować miejsca pędzącym autom. Za to w Ustce czekała na nas nagroda – znamy tam takie miejsce, gdzie kucharz przyrządza zupę rybną według niezmienianego od lat przepisu. „Dym na wodzie” – rozkosz na talerzu!
By dojść z Ustki do Rowów, wróciliśmy już nad morze.
Na ostatni dzień zaplanowaliśmy najdłuższy odcinek – z Rowów do Łeby. Większość trasy wiedzie przez najszerszą plażę, jaką dotąd widzieliśmy. Na dodatek leżącą na terenie Słowińskiego Parku Narodowego. Od strony północnej Bałtyk, od południowej jeziora – najpierw Gardno, potem Łebsko. Tego dnia przeszliśmy blisko 40 km (mając już doświadczenie prawie 130 km z poprzednich dni). Mówiąc wprost – na miejsce dotarliśmy, słaniając się na nogach. Stopy (o kilka rozmiarów większe niż zazwyczaj) piekły i boleśnie pulsowały przez całą noc. Niestety, nie udało
Nie idziemy na rekord. Dla nas liczy się droga i to, co zabierzemy z niej, wędrując przed siebie
nam się przesunąć lodówki na tyle blisko, by móc je w niej trzymać podczas snu.
Przeszliśmy w sumie 167 km w ciągu siedmiu dni.
Są tacy, którzy ten odcinek pokonują, by ustanowić rekord, ścigając się z innymi. My należymy do tych, dla których liczy się droga i to, co zabierzesz z niej ze sobą do codziennego życia. Dla nas ten czas to długie rozmowy (o sprawach, na które w codziennej gonitwie jest mało przestrzeni), ale też ważne milczenie, które wcale nie jest niezręczne. To bycie ze sobą (bardziej „my” niż „ja”) – wsłuchiwanie się w siebie nawzajem, wzmacnianie więzi. Ale to też bycie z samym sobą – zmaganie się ze swoimi słabościami, uporządkowanie myśli i „oczyszczenie” głowy.
Dlaczego to robimy
Podobno ludzie poznają siebie nawzajem, ale też samych siebie, w podróży. My podczas naszych wędrówek utwierdziliśmy się w przekonaniu, że możemy na sobie polegać. Dowiedzieliśmy się też, jak reagujemy na naprawdę silne zmęczenie – czasem długim milczeniem, innym razem czymś w rodzaju spontanicznego śpiewu na dwa głosy czy trudną do opanowania głupawką. Wiemy też, że kiedy już nie ma siły, by cokolwiek zrobić, najlepszym rozwiązaniem wcale nie jest wzięcie kilku wolnych dni, by odpocząć, wylegując się w łóżku, lecz po to, by się porządnie zmęczyć. Perspektywa mocno się zmienia.
Znaleźliśmy swój pomysł na odreagowanie i polecamy go każdemu, kto kocha przyrodę i czuje się jej częścią, ma zdrowe nogi i lubi odnajdywać siebie w nowych okolicznościach.
Jeśli nasza opowieść kogoś przekonała, może skorzystać z kilku rad opartych na doświadczeniu.
Niezbędne, by osiągnąć cel
Plecak – koniecznie z zabezpieczeniem przeciwdeszczowym, jak najlżejszy (optymalnie – jednokomorowy, bez bajerów), dopasowany w najmniejszych szczegółach do sylwetki, w którym kluczową rolę odgrywa system nośny: pas biodrowy, szelki, paski regulacyjne oraz wyścielenie pleców (odpowiednio mocne ściągnięcie pasa biodrowego daje uczucie, jakby ktoś po kryjomu wyjął nam z plecaka kilka kilogramów), i spakowany tak, by ciężar był rozłożony równo. A w plecaku – naprawdę minimum rzeczy (chwilę przed wyjściem z domu wyjęłam dwie koszulki, a podczas wyprawy nie użyłam kolejnych dwóch). Kilka lekkich rzeczy razem przekłada się na doskwierający ciężar. Warto mierzyć się z ciężarem plecaka na kilku etapach – najpierw włożyć rzeczy absolutnie niezbędne i sprawdzić, jak zareagują na to nasze plecy. Trzeba pamiętać o tym, że woda, której podczas marszu potrzebujemy bardzo dużo, waży niemało. Nasze plecaki ważyły: jeden 8-10 kg, drugi 13-15 kg.
Buty – w naszym przypadku były to sandały trekkingowe. W ubiegłym roku podczas marszu mieliśmy na nogach trapery – podejściówki, które świetnie sprawdziły się wcześniej w górach. Gdy szliśmy plażą, już pierwszego dnia poraniły nam stopy – marsz po piasku to jednak nie wyprawa w góry. Zwłaszcza gdy nachylenie brzegu jest duże i stawy (niespodziewanie obciążone dodatkowymi kilogramami) po kilku godzinach mówią „dość”,
– dyrektorka programowa i producentka projektu „Kobiety wiedzą, co robią”
– dyrektor sprzedaży i rozwoju oferty w „Gazecie Wyborczej” a trzeba brnąć w suchym, zapadającym się piasku. Wcale nie będzie obciachu, jeśli do sandałów włożycie skarpetki, i tak prawie nikt tego nie zobaczy, a stopy odpoczną.
Kije – przemknęło nam przez myśl, że może to zbędny przedmiot, o którym trzeba będzie pamiętać. Na szczęście myśl szybko uleciała, bo kiedy zmęczenie daje się już porządnie we znaki, a nogi są dużo słabsze niż na początku marszu, wsparcie na kijach znacznie ułatwia marsz. Można powiedzieć, że idzie się bardziej na rękach niż na nogach.
Kurtka – wodo- i przede wszystkim wiatroszczelna. Naprawdę warto w nią zainwestować, bo nad Bałtykiem może się przydać nawet w środku lata. Po przejściu kilkudziesięciu kilometrów zmęczenie potęguje odczucie chłodu, a gdy się zmarznie czy zmoknie podczas odpoczynku, naprawdę trudno jest ruszyć dalej.
Jest też mnóstwo innych drobiazgów, które mogłyby mocno utrudnić osiągnięcie celu, np. plastikowa klamerka przy biustonoszu, która na wiele godzin znajdzie się pod szelką plecaka – owszem, potrafi odciągnąć uwagę od opuchniętych stóp, ale może też zostawić bolesne wspomnienie z wyprawy na długo.
Zanim wyruszysz, zaplanuj
Katarzyna Owczarek
Robert Staśkiewicz
Otwieramy mapę i mierzymy odległość: z Kołobrzegu do Sarbinowa – 25 km. Następny odcinek: Sarbinowo – Łazy – 20 km itd. Jest OK, damy radę.
Potem wybieramy się na spacer za pomocą Google Maps – przemierzamy tak każdy kilometr po to, by namierzyć przeszkody: kanały, rzeki, poligony wojskowe itp., wszystko, co może wydłużyć trasę. Pod tym względem jest naprawdę dobrze. My już wiemy, że przy odrobinie szczęścia (polegającej na braku manewrów na poligonie w Jarosławcu) trasę ze Świnoujścia do Łeby można pokonać, stale idąc linią brzegową.
Polskie Wybrzeże to przeplatanka dzikości i kurortów (te drugie omijamy). Bywa, że rozłożyste plaże po kilku kilometrach ustępują miejsca wysokiemu klifowemu brzegowi, a miękki piasek (najcudowniejszy w okolicach Łeby) zmienia się w ostre, kamieniste podłoże (w okolicach Ustronia czy przed Jarosławcem), które zniechęca do spaceru i kąpieli. Między Darłowem a Jarosławcem są miejsca, gdzie niskie drzewa na wydmach wyglądają jak gaiki oliwne w Grecji, w których zamiast cykad słychać śpiew ptaków. W innych miejscach strzeliste drzewa chylą się lub całkiem kładą na piasku pod naporem fal.
Jesteśmy dalecy od tworzenia rankingu plaż. Niech każdy wybierze tę swoją najpiękniejszą. My już planujemy kolejną wyprawę w jej poszukiwaniu.