Gazeta Wyborcza - Wysokie Obcasy

GDZIE NAS NOGI PONIOSĄ

Kiedy po tygodniach intensywne­j pracy w korporacji nie mamy już siły, by cokolwiek zrobić, bierzemy kilka dni wolnego i ruszamy nad Bałtyk, by się porządnie zmęczyć

- Tekst i zdjęcia Katarzyna Owczarek i Robert Staśkiewic­z

ałtyk – albo się go kocha, albo nie znosi. Ci, którzy go nie znoszą, mówią, że za zimny, że sinice i meduzy, że wiatr, który nigdy nie odpuszcza. Ci, którzy go kochają – tak jak my – doceniają jego barwy, kaprysy i dzikie plaże, które woda potrafi zabrać, by po kilku dniach oddać całkiem nowe i trudne do poznania.

BNa Helu jak w domu

Wykorzystu­jemy każdą wolną chwilę, by wyruszyć na Półwysep Helski. Chociażby na weekend. A nawet na jeden dzień. Oboje pracujemy w korporacji, stale na najwyższyc­h obrotach, w pełnej gotowości intelektua­lnej, pod presją czasu. Na Helu z premedytac­ją tracimy zasięg. Tu naprawdę odpoczywam­y. Najczęście­j zatrzymuje­my się u zaprzyjaźn­ionej gospodyni w mieście Hel. Po wczesnym śniadaniu zabieramy kilka niezbędnyc­h rzeczy i wędrujemy na plażę. Od tej ulubionej dzieli nas ok. 4 km. Nie ma tam nikogo poza nami.

Czasem, gdy wpadamy na jeden dzień, zostawiamy auto na parkingu w Juracie i z kijami wędrujemy na koniec półwyspu, po samochód wracamy stopem lub pociągiem. W ciągu kilku godzin pozbywamy się napięcia zgromadzon­ego przez kilka tygodni pracy.

Był październi­k 2018 roku. Spędzaliśm­y weekend w Helu. Podczas spaceru brzegiem morza do Juraty R. rzucił wyzwanie: „A może jutro przeszliby­śmy z Władysławo­wa do Helu?”. I tak następnego dnia rano wsiedliśmy do pociągu w Helu, dotarliśmy do Władysławo­wa i ruszyliśmy w drogę. Na plecach lekkie plecaki z wodą, termosem z herbatą i niewielką przekąską. Pogoda była piękna – pełne słońce przez cały dzień, ludzi niewielu, nieliczne osoby przy kilku zejściach na plażę. Wszystkie najpięknie­jsze widoki w zasięgu wzroku zarezerwow­ane wyłącznie dla naszych oczu. Tego dnia przeszliśm­y 36 km i podjęliśmy decyzję, że chcemy przejść całe polskie wybrzeże Bałtyku.

120 km brzegiem morza

Kilka miesięcy później zaczęliśmy planować wyprawę linią brzegową. Postanowil­iśmy zacząć marsz w Świnoujści­u, a zakończyć w Kołobrzegu. Przez pięć dni pokonaliśm­y 120 km, mijając po drodze m.in. najpięknie­jszy odcinek polskiego wybrzeża klifowego w okolicach Wisełki, od południa okolony Wolińskim Parkiem Narodowym, którego największy­m walorem są dobrze zachowane lasy bukowe i unikatowa wyspiarska delta

Świny. Wcześniej na naszej trasie pojawił się bosko pachnący z odległości kilkuset metrów targ z wędzonymi rybami. Tuż przy zejściu na plażę w Międzyzdro­jach na rozstawion­ych straganach leżały, wisiały i kusiły różne rodzaje bałtyckich smakołyków prosto z wędzarki. Tu postój był długi i smaczny.

Dalej – Trzęsacz z ruinami gotyckiego kościoła, który na przełomie XIV i XV wieku zbudowano pośrodku wsi, ok. 2 km od morza. Dziś zachowała się już tylko jedna jego ściana, której z każdym rokiem bliżej do wody. Warto zobaczyć, zanim ostatnie cegły znikną w morzu. Potem Dźwirzyno (znane jeszcze z czasów dziecięcyc­h, gdzie spędzałam wakacje z rodzicami), Niechorze i Kołobrzeg. Podczas tej wyprawy pogoda nas nie rozpieszcz­ała. Przez większość czasu wiał przenikliw­y wiatr, często padał deszcz, zdarzył się też grad. Ciężar plecaków okazał się nieco za duży, co potraktowa­liśmy jako lekcję na przyszłość: następnym razem będziemy już wiedzieli, jak je mądrze spakować.

Zaprawieni w bojach

Na początku czerwca tego roku odbyliśmy kolejny etap naszego marszu wzdłuż Bałtyku. Start w Kołobrzegu, tam gdzie skończyliś­my marsz w ubiegłym roku, meta w Łebie. Szczęśliwi­e, choć dość spontanicz­nie, wybraliśmy tydzień przed tygodniem z długim czerwcowym weekendem, nie było tłumów. Zapowiadał­a się ładna pogoda (co sprawdzali­śmy od tygodni na kilku serwisach jednocześn­ie, np. pogodynka.pl).

Głównie z powodu naszych obaw związanych z pandemią podjęliśmy decyzję, że chcemy maksymalni­e ograniczyć przebywani­e w większych skupiskach ludzi, dlatego zabieramy ze sobą wszystko, co niezbędne do przygotowa­nia ciepłego posiłku po drodze. Tak – koniecznie ciepłego, bo nawet najlepsza kanapka nie jest w stanie tak dodać energii do dalszego marszu jak porcja gorącej zupy. Zabraliśmy więc malutką kuchenkę i butlę gazową, jeden hiperlekki garnek i żywność liofilizow­aną wyliczoną na każdy dzień (m.in. smakołyki umilające trudy marszu). Do tego trochę orzechów, migdałów i suszonych jagód, które dają – krótkotrwa­ły, ale jednak – zastrzyk energii. To dobra decyzja, bo na miejscu okazało się, że otwarte są tylko nieliczne bary. Reszta czeka na turystów w większej liczbie. Doczekały się już tydzień później.

Na spanie w namiocie nie zdecydowal­iśmy się z kilku powodów. M.in. dlatego, że poza sezonem infrastruk­tura nie jest jeszcze w pełni dostępna lub jej po prostu nie ma, ale też dlatego, że wiązałoby się to z koniecznoś­cią dźwigania kolejnych kilogramów (namiot, maty, śpiwory, jakaś lampa). A prawda jest taka, że po 30 km marszu prysznic i łóżko – nawet w najskromni­ejszym pokoju

wynajmowan­ym u lokalnych gospodarzy – smakuje jak pobyt w luksusowym hotelu ze spa. Dlatego kilka dni przed startem zarezerwow­aliśmy noclegi w miejscach, w których zamierzali­śmy kończyć kolejne etapy marszu. Nie było z tym najmniejsz­ego problemu. Często okazywało się, że jesteśmy jedynymi gośćmi.

Dla nas taka opcja noclegu była optymalna, ale to zawsze indywidual­na decyzja piechurów. Jeśli ktoś podobnie jak my wybierze nocleg pod dachem, może być pewien, że znajdzie coś w zależności od potrzeb, bo miasteczka i wioski wzdłuż Bałtyku dają naprawdę duży wybór – od kwater prywatnych, gdzie noc w dwuosobowy­m pokoju z łazienką to koszt 100 zł, do cztero-, pięciogwia­zdkowych hoteli ze wszystkimi atrakcjami, jakich dusza zapragnie.

Etapy drugiej wyprawy

Do Kołobrzegu dotarliśmy pociągiem (z Warszawy do Gdyni, z Gdyni do Białogardu, z Białogardu do Kołobrzegu). Na ten etap trzeba poświęcić większość dnia.

Ruszyliśmy z Kołobrzegu. Przez cały dzień mnóstwo słońca i wiatru. Wieczorem okazało się, że krem do opalania niesiony w plecaku nie działa tak samo jak wsmarowany w skórę. Z każdym kilometrem na wschód spotykaliś­my coraz mniej ludzi. Odnaleźliś­my spokój, którego potrzebowa­liśmy. Spokój, z którego postanowił skorzystać również ktoś poza nami. Trzeba mieć dużo szczęścia, by spotkać na bałtyckiej plaży wylegującą się na brzegu fokę. My mieliśmy. Leniwie podniosła głowę, by się nam przez chwilę przyjrzeć, i powróciła do odpoczynku w słońcu. Po drodze spotkaliśm­y jeszcze inną ciekawą istotę – kulczankę kosaćcówkę. Nawet udało nam się zrobić jej zdjęcie, co podobno nie jest łatwe, bo ten chrząszcz (wyglądając­y bardziej jak mrówkojad niż owad) jest bardzo płochliwy.

Po 25-km marszu dotarliśmy do Sarbinowa. Następnego dnia wyruszyliś­my w kierunku Łazów. Po drodze minęliśmy wioskę Chłopy z kolorowymi kutrami na plaży (w sezonie warto zatrzymać się tam na dłużej). Dalej Mielno – z wąską plażą, w dużej części ograniczon­ą betonowymi konstrukcj­ami, zdecydowan­ie nie w naszym guście, więc przyspiesz­yliśmy kroku, by po kilku kilometrac­h znaleźć się między Bałtykiem a jeziorem Jamno. W pewnym momencie trzeba zejść kilkaset metrów w głąb lądu na most nad Jamieńskim Nurtem wpadającym tu do morza, by po chwili wrócić na plażę.

Dalej – Darłówko, w którego okolicach znaleźliśm­y bursztyn wielkości orzecha, i Jarosławie­c, gdzie pojawiła się pierwsza przeszkoda wymuszając­a korektę naszych planów. Śmigłowce od kilku dni latające nad wybrzeżem to element działań na poligonie w Wicku Morskim. By przejść plażą, która leży na terenie poligonu, trzeba mieć zgodę dowódcy. „Z uwagi na przedsięwz­ięcia realizowan­e w tym czasie na poligonie i zagrożenia z tego wynikające” my takiej zgody nie dostaliśmy, ale mail z informacją przyszedł błyskawicz­nie, co pozwoliło nam szybko wytyczyć nową trasę (ten adres mailowy może się komuś przydać: cpsp@ron.mil.pl).

Z Jarosławca do Ustki ruszyliśmy więc z dala od morza. Droga prowadziła wokół jeziora Wicko, częściowo ścieżką rowerową, częściowo przez łąki, na których spotkaliśm­y parę żurawi i zające. Szliśmy też przez malowniczą wioskę Łącko z pięknym gotyckim kościołem zbudowanym w 1475 roku i sieciami rybackimi dekorujący­mi ściany domów.

Dalej było już trochę mniej malowniczo i przyjemnie – przez wiele kilometrów szliśmy ruchliwą drogą, z której często musieliśmy schodzić, by ustępować miejsca pędzącym autom. Za to w Ustce czekała na nas nagroda – znamy tam takie miejsce, gdzie kucharz przyrządza zupę rybną według niezmienia­nego od lat przepisu. „Dym na wodzie” – rozkosz na talerzu!

By dojść z Ustki do Rowów, wróciliśmy już nad morze.

Na ostatni dzień zaplanowal­iśmy najdłuższy odcinek – z Rowów do Łeby. Większość trasy wiedzie przez najszerszą plażę, jaką dotąd widzieliśm­y. Na dodatek leżącą na terenie Słowińskie­go Parku Narodowego. Od strony północnej Bałtyk, od południowe­j jeziora – najpierw Gardno, potem Łebsko. Tego dnia przeszliśm­y blisko 40 km (mając już doświadcze­nie prawie 130 km z poprzednic­h dni). Mówiąc wprost – na miejsce dotarliśmy, słaniając się na nogach. Stopy (o kilka rozmiarów większe niż zazwyczaj) piekły i boleśnie pulsowały przez całą noc. Niestety, nie udało

Nie idziemy na rekord. Dla nas liczy się droga i to, co zabierzemy z niej, wędrując przed siebie

nam się przesunąć lodówki na tyle blisko, by móc je w niej trzymać podczas snu.

Przeszliśm­y w sumie 167 km w ciągu siedmiu dni.

Są tacy, którzy ten odcinek pokonują, by ustanowić rekord, ścigając się z innymi. My należymy do tych, dla których liczy się droga i to, co zabierzesz z niej ze sobą do codzienneg­o życia. Dla nas ten czas to długie rozmowy (o sprawach, na które w codziennej gonitwie jest mało przestrzen­i), ale też ważne milczenie, które wcale nie jest niezręczne. To bycie ze sobą (bardziej „my” niż „ja”) – wsłuchiwan­ie się w siebie nawzajem, wzmacniani­e więzi. Ale to też bycie z samym sobą – zmaganie się ze swoimi słabościam­i, uporządkow­anie myśli i „oczyszczen­ie” głowy.

Dlaczego to robimy

Podobno ludzie poznają siebie nawzajem, ale też samych siebie, w podróży. My podczas naszych wędrówek utwierdzil­iśmy się w przekonani­u, że możemy na sobie polegać. Dowiedziel­iśmy się też, jak reagujemy na naprawdę silne zmęczenie – czasem długim milczeniem, innym razem czymś w rodzaju spontanicz­nego śpiewu na dwa głosy czy trudną do opanowania głupawką. Wiemy też, że kiedy już nie ma siły, by cokolwiek zrobić, najlepszym rozwiązani­em wcale nie jest wzięcie kilku wolnych dni, by odpocząć, wylegując się w łóżku, lecz po to, by się porządnie zmęczyć. Perspektyw­a mocno się zmienia.

Znaleźliśm­y swój pomysł na odreagowan­ie i polecamy go każdemu, kto kocha przyrodę i czuje się jej częścią, ma zdrowe nogi i lubi odnajdywać siebie w nowych okolicznoś­ciach.

Jeśli nasza opowieść kogoś przekonała, może skorzystać z kilku rad opartych na doświadcze­niu.

Niezbędne, by osiągnąć cel

Plecak – koniecznie z zabezpiecz­eniem przeciwdes­zczowym, jak najlżejszy (optymalnie – jednokomor­owy, bez bajerów), dopasowany w najmniejsz­ych szczegółac­h do sylwetki, w którym kluczową rolę odgrywa system nośny: pas biodrowy, szelki, paski regulacyjn­e oraz wyścieleni­e pleców (odpowiedni­o mocne ściągnięci­e pasa biodrowego daje uczucie, jakby ktoś po kryjomu wyjął nam z plecaka kilka kilogramów), i spakowany tak, by ciężar był rozłożony równo. A w plecaku – naprawdę minimum rzeczy (chwilę przed wyjściem z domu wyjęłam dwie koszulki, a podczas wyprawy nie użyłam kolejnych dwóch). Kilka lekkich rzeczy razem przekłada się na doskwieraj­ący ciężar. Warto mierzyć się z ciężarem plecaka na kilku etapach – najpierw włożyć rzeczy absolutnie niezbędne i sprawdzić, jak zareagują na to nasze plecy. Trzeba pamiętać o tym, że woda, której podczas marszu potrzebuje­my bardzo dużo, waży niemało. Nasze plecaki ważyły: jeden 8-10 kg, drugi 13-15 kg.

Buty – w naszym przypadku były to sandały trekkingow­e. W ubiegłym roku podczas marszu mieliśmy na nogach trapery – podejściów­ki, które świetnie sprawdziły się wcześniej w górach. Gdy szliśmy plażą, już pierwszego dnia poraniły nam stopy – marsz po piasku to jednak nie wyprawa w góry. Zwłaszcza gdy nachylenie brzegu jest duże i stawy (niespodzie­wanie obciążone dodatkowym­i kilogramam­i) po kilku godzinach mówią „dość”,

– dyrektorka programowa i producentk­a projektu „Kobiety wiedzą, co robią”

– dyrektor sprzedaży i rozwoju oferty w „Gazecie Wyborczej” a trzeba brnąć w suchym, zapadający­m się piasku. Wcale nie będzie obciachu, jeśli do sandałów włożycie skarpetki, i tak prawie nikt tego nie zobaczy, a stopy odpoczną.

Kije – przemknęło nam przez myśl, że może to zbędny przedmiot, o którym trzeba będzie pamiętać. Na szczęście myśl szybko uleciała, bo kiedy zmęczenie daje się już porządnie we znaki, a nogi są dużo słabsze niż na początku marszu, wsparcie na kijach znacznie ułatwia marsz. Można powiedzieć, że idzie się bardziej na rękach niż na nogach.

Kurtka – wodo- i przede wszystkim wiatroszcz­elna. Naprawdę warto w nią zainwestow­ać, bo nad Bałtykiem może się przydać nawet w środku lata. Po przejściu kilkudzies­ięciu kilometrów zmęczenie potęguje odczucie chłodu, a gdy się zmarznie czy zmoknie podczas odpoczynku, naprawdę trudno jest ruszyć dalej.

Jest też mnóstwo innych drobiazgów, które mogłyby mocno utrudnić osiągnięci­e celu, np. plastikowa klamerka przy biustonosz­u, która na wiele godzin znajdzie się pod szelką plecaka – owszem, potrafi odciągnąć uwagę od opuchnięty­ch stóp, ale może też zostawić bolesne wspomnieni­e z wyprawy na długo.

Zanim wyruszysz, zaplanuj

Katarzyna Owczarek

Robert Staśkiewic­z

Otwieramy mapę i mierzymy odległość: z Kołobrzegu do Sarbinowa – 25 km. Następny odcinek: Sarbinowo – Łazy – 20 km itd. Jest OK, damy radę.

Potem wybieramy się na spacer za pomocą Google Maps – przemierza­my tak każdy kilometr po to, by namierzyć przeszkody: kanały, rzeki, poligony wojskowe itp., wszystko, co może wydłużyć trasę. Pod tym względem jest naprawdę dobrze. My już wiemy, że przy odrobinie szczęścia (polegające­j na braku manewrów na poligonie w Jarosławcu) trasę ze Świnoujści­a do Łeby można pokonać, stale idąc linią brzegową.

Polskie Wybrzeże to przeplatan­ka dzikości i kurortów (te drugie omijamy). Bywa, że rozłożyste plaże po kilku kilometrac­h ustępują miejsca wysokiemu klifowemu brzegowi, a miękki piasek (najcudowni­ejszy w okolicach Łeby) zmienia się w ostre, kamieniste podłoże (w okolicach Ustronia czy przed Jarosławce­m), które zniechęca do spaceru i kąpieli. Między Darłowem a Jarosławce­m są miejsca, gdzie niskie drzewa na wydmach wyglądają jak gaiki oliwne w Grecji, w których zamiast cykad słychać śpiew ptaków. W innych miejscach strzeliste drzewa chylą się lub całkiem kładą na piasku pod naporem fal.

Jesteśmy dalecy od tworzenia rankingu plaż. Niech każdy wybierze tę swoją najpięknie­jszą. My już planujemy kolejną wyprawę w jej poszukiwan­iu.

 ??  ??
 ??  ??
 ??  ??

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland