Trochę na lewo, mocno na prawo
W eurowyborach Duńczycy odprawili prawicowych radykałów. Ale cóż z tego, jeśli nawet socjaldemokracja przejmuje ich hasła.
Dania będzie miała swoje Guantanamo. Za trzy lata, nakładem ok. 90 mln euro, na bałtyckiej wysepce Lindholm – 6 ha piasku, drzew i traw – ma powstać ośrodek dla setki cudzoziemskich przestępców. Chodzi o tych, którzy odbyli już wyroki i powinni być z Danii wydaleni, ale z jakichś powodów, np. humanitarnych, to nie wchodzi w rachubę. Zamieszkają w budynkach laboratorium weterynaryjnego, wyposażonego jeszcze w boksy dla zwierząt i krematorium, gdzie od lat 20. XX w. prowadzono
badania m.in. nad zarazkami wścieklizny, pomoru i pryszczycy.
Noce pensjonariusze będą musieli spędzać na wyspie, ale w ciągu dnia wolno im będzie przepłynąć promem do pobliskiego miasteczka. Oczywiste wątpliwości mają okoliczni mieszkańcy, nieprzygotowani na nowe sąsiedztwo. Widzą w Lindholmie właśnie jakąś wersję Guantanamo, amerykańskiej bazy wojskowej na Kubie, gdzie bez procesów trzymani są w zamknięciu obcokrajowcy podejrzani o terroryzm.
Zaniepokojone są również organizacje broniące praw człowieka. Chcą sprawdzać, czy instytucja będzie działała zgodnie z duńskim i europejskim prawem. Gdy pod koniec zeszłego roku ogłoszono ten pomysł, minister ds. imigracji i integracji zapowiedziała bojowo: cudzoziemscy przestępcy mają czuć, że nie są w Danii mile widziani.
Lindholm nadaje się na takie ostrzeżenie. Jeden z dwóch promów obsługujących wysepkę nazywa się „Wirus”. Wokół wyspy obowiązuje stumetrowa strefa z zakazem wstępu. A trafiające tam zwierzęta były zawsze profilaktycznie zabijane, by nie rozwlekały infekcji po kraju.
Po kryzysie uchodźczym z 2015 r. Duńczycy zrezygnowali z serdeczności wobec migrantów i osób poszukujących azylu. Zerwali z dotychczasowym modelem otwartości – stworzył
on społeczeństwo, w którym kilkanaście procent obywateli ma pochodzenie inne niż duńskie. Przyjeżdżali przez dziesięciolecia z Turcji czy Pakistanu, by pracować w miejscowych fabrykach. Teraz oni sami i ich potomkowie, mieszkający większość lub całe życie w Danii, mówią wprost o lęku.
Duńscy politycy uznali, że twarda postawa wobec imigracji stała się kluczem do kolejnych zwycięstw wyborczych. Eurowybory, pierwsza część politycznego dwutaktu, przy rekordowej jak na to głosowanie, 66-procentowej frekwencji, należały do rządzącej centroprawicy. Ale druga – wybory parlamentarne 5 czerwca – przy frekwencji ponad 84 proc. (to standard utrzymywany bez przerwy od drugiej wojny światowej) zakończyła się zwycięstwem koalicji skupionej wokół partii socjaldemokratycznej. W kampanii socjaldemokraci, na przekór tradycji lewicy, popierali jednak inicjatywy rządu starającego się obrzydzić Danię nowym przybyszom, a tym, którzy już tam przyjechali, perswadować integrację z duńską większością. Lindholm jest fragmentem tej strategii.
Jeszcze przed wyborami rząd wytypował 30 obszarów o podwyższonym poziomie bezrobocia i przestępczości, zamieszkanych z reguły przez muzułmanów tworzących zwarte wspólnoty. Zagraniczni korespondenci ze zdziwieniem stwierdzali, że te duńskie „getta” (sam rząd używa takiego terminu) nie przypominają jednak slumsów ani stref niedostępnych policji, bo sprawnie funkcjonowała tam komunikacja miejska, mieszkańcy jeździli na rowerach, kamienice były odremontowane itd.
Działania rządu wobec imigranckich gett były jednak zdecydowane i popierane przez opozycję. Przewidziano usuwanie części lokatorów z mieszkań, by rozrzedzać imigranckie skupiska. Zakazano strojów zakrywających twarze, w tym burek, wprowadzając grzywnę o równowartości 5 tys. zł za ich noszenie. Jeśli władze uznają za stosowne, dzieci przybyszów zostaną zapisane na dodatkowe zajęcia, do 25 godzin tygodniowo, podczas kursu zapoznane będą z duńskimi wartościami. Ustępujący premier zapowiedział, że ci, którym przyznano azyl w Danii, nie powinni się przyzwyczajać, bo gdy zagrożenie w kraju ich pochodzenia minie, zostaną tam odesłani.
Granicę z Niemcami wzmocniono płotem, oficjalnie po to, by na północ nie przechodziły dziki przenoszące śmiertelny dla trzody chlewnej afrykański pomór. Chlewy są kwestią bezpieczeństwa narodowego, na terytorium trochę większym od województwa mazowieckiego razem z blisko 6 mln ludzi mieszka 30 mln świń, rocznie 20 mln z nich trafia na rzeź. Pojawiły się też pomysły, by na poczet opłaty za koszty pobytu w Danii osobom zwracającym się o azyl odbierać cenne przedmioty, gotówkę i biżuterię. Takie metody nie są niczym nadzwyczajnym, stosują je m.in. Szwajcarzy i południowe landy niemieckie.
Duński przykład jest jednak symptomatyczny. W skład odchodzącego rządu wchodzili m.in. radykalni populiści i przeciwnicy Unii Europejskiej. Pod hasłami obrony normalności, Zachodu i tradycyjnych wartości nadali ton nastrojom społecznym. Straszyli obcymi, pasożytującymi na dobrobycie, przedstawiali proste sposoby zaradcze, polityczną konkurencję przebili autorytaryzmem. Siłą rzeczy razem z nimi ostro w prawo skręcić musiały wszystkie ugrupowania. Nawet socjaldemokracja poczuła się w obowiązku obiecać, że nie porzuci zdobyczy antyimigranckiej polityki.
To ugrupowanie swoje niedawne zwycięstwo w dużym stopniu zawdzięcza liderce, 42-letniej Mette Frederiksen. To ona podjęła ryzyko antyimigracyjnego skrętu. Chodziło o odzyskanie tych wyborców, którzy z jakichś powodów przestali głosować na lewicę, a nadzieję znaleźli daleko po prawej stronie.
Europę w duńskich wyborach interesowały przede wszystkim postępy populistów, nie tylko z prawa. Ich względna porażka rodzi pytanie, czy w walce z radykałami ugrupowania głównego nurtu skazane są na taniec do ich melodii, co w Danii zrobiła Mette Frederiksen, a wiosną 2017 r. w Holandii konserwatywny liberał Mark Rutte. Z badań prof. Tarika Abou-Chadiego, politologa z Uniwersytetu w Zurychu, specjalisty od zachowania wyborców i transformacji społeczeństw poprzemysłowych, wynika, że przynajmniej dla europejskiej socjaldemokracji to ryzykowna droga i pewnie niepotrzebna.
Abou- Chadi twierdzi, że socjaldemokracja uwierzyła w nieprawdziwą opowieść o swoim kryzysie, że za daleko zawędrowała w liberalizm i przyjęła zbyt postępowe poglądy obyczajowe, nie do przyjęcia dla klasy robotniczej, gorzej wykształconych białych mężczyzn, coraz bardziej sfrustrowanych, i nowych fanów skrajnej prawicy.
Abou-Chadi mówi odwrotnie: opowieść socjaldemokracji jest błędna, nie głosują na nią tylko robotnicy, ale coraz częściej lepiej wykształceni wyborcy. Ci, do których przemawia utopijna idea równości ekonomicznej połączonej z liberalną demokracją i progresywizmem obyczajowym. Z przekonaniem, że można żyć dobrze i wygodnie, z gwarancją wysokiej jakości opieki medycznej i spokojnej starości, nie mając żadnej wartości na rynku.
Wyborczy sukces duńskiej socjaldemokracji może potwierdzać przypuszczenie Abou-Chadiego. Przy podwyższonej frekwencji zagrały elementy inne niż imigracja. Z sondaży wynikało zresztą, że dla samych Duńczyków liczyły się jeszcze trzy kwestie. Stan służby zdrowia i jakość opieki nad starszymi obywatelami uznawano za równie ważne co imigracja. Ale nie tak istotne jak zmiany klimatu. Im bliżej do głosowania, tym narastał, zwłaszcza wśród młodych, solidny „wkurz” na zbliżającą się samozagładę ekologiczną.
W tym rewirze duńska prawica przepadła, jej liderzy mówili o histerii głupców. Frederiksen też nie była przygotowana na nowe nastroje. Na spotkaniu w rodzinnym Aalborgu studenci wypomnieli jej ślad węglowy czerwonych róż, które jej partia rozdawała w kampanii. I choć Frederiksen nie miała o nim pojęcia, to ostatecznie wyborcy uznali, że socjaldemokracja jest bardziej kompetentna w ograniczaniu podkręconego przez człowieka efektu cieplarnianego.
„Kocham Danię, ale nie jesteśmy Duńczykami” – deklarowała swego czasu Hillary Clinton. I nic w tym dziwnego: Duńczycy otwierają rankingi na najszczęśliwsze społeczeństwo, i to mimo deszczowej i wietrznej pogody. Ma to być zasługa wysokiego zaufania, partycypacji społecznej, ochoty do płacenia wysokich podatków, dobrej edukacji, która zamiast tresować, rozwija talenty. Modelu tyle udanego, co niepowtarzalnego. Skoro jest tak dobrze, to dlaczego jest tak źle?
Takie rankingi budowane są na podstawie średnich, a Duńczycy świetnie wypadają w pytaniu o idealne życie: to codzienne ma być zbliżone do wyobrażonego. Ale badacze szczęścia zwracają uwagę na jego paradoks: często w najszczęśliwszych społeczeństwach utrzymuje się wysoki poziom samobójstw. Życie w Danii odbiera sobie trzy razy więcej osób, niż ginie na drogach, skądinąd bardzo bezpiecznych.
Stąd podejrzenia samych Duńczyków o hipokryzję współrodaków. Choćby deklarowane zadowolenie z życia ma się brać głównie z niskich oczekiwań, obniżanych dodatkowo przez współobywateli. Wypomina się Duńczykom, że w zestawieniu gospodarstw domowych z największym śladem węglowym w Unii ich statystyczna rodzina jest bardzo wysoko, na piątym miejscu. Frustracji z podobnych sprzeczności – uświadomionych, prawdziwych bądź tylko pozornych – jest więcej. Dlatego nastroje nawet szczęśliwych Duńczyków tak łatwo rozhuśtać.