Kosmiczna muzyka Stockhausena
Dzieła życia Karlheinza Stockhausena nie udało się dotᶏd wystawić w całości. Amsterdamski Holland Festival poszedł w realizacji tej kosmicznej kompozytorskiej wizji najdalej.
Nie wdając się w rozważania, co w muzyce współcześnie komponowanej jest obecnie najbardziej nowoczesne i „zaawansowane”, z niewielkim ryzykiem przypuścić można, że zmarły w 2007 r. Karlheinz Stockhausen to pierwsze nazwisko, jakie wielu osobom przychodzi do głowy na hasło „awangarda muzyczna”. Spośród wybitnych jej powojennych przedstawicieli Stockhausen był chyba jedynym, na którego dzieło jako źródło inspiracji wskazywali nawet artyści spoza kręgów „klasyki”, jak Björk, Miles Davis czy Beatlesi – wizerunek Stockhausena widnieje na okładce płyty „Sgt Pepper’s Lonely Hearts Club Band” pośród twarzy
najważniejszych osobistości XX w. Od połowy lat 50., dzięki powstałym wówczas „Gruppen” na trzy orkiestry z trzema dyrygentami czy uchodzącym za pierwsze arcydzieło muzyki elektronicznej „Śpiewom młodzieńców”, niemiecki twórca cieszył się reputacją swego rodzaju przywódcy nowej muzyki – jeśli nie najważniejszego, to przynajmniej w triumwiracie wespół z Pierre’em Boulezem i Luigim Nono.
Hierarchie nieco się zmieniły mniej więcej z początkiem lat 70. Świat nowej muzyki stawał się wtedy bardziej policentryczny, a sam Stockhausen wkroczył na drogę, która nie zawsze budziła zachwyt jego entuzjastów, choć nowe poczynania przysparzały mu kolejnych wielbicieli. Pomijając naruszenia pewnych tabu awangardy dotyczących języka muzycznego, opory budziły mistyczne i kosmiczne fantazje, jakim kompozytor dawał wyraz w swoich utworach i wypowiedziach. Stockhausen zaczął uważać się za posłańca z misją przyniesienia boskiej muzyki ludziom, zaś muzykę uznawał za sposób osiągnięcia wyższych stanów świadomości, czym wpisywał się w ówczesne kontrkulturowe trendy – pod koniec lat 60. na jego wykłady w San Francisco uczęszczali m.in. muzycy modnych zespołów psychodelicznego rocka, jak Jefferson Airplane i Grateful Dead, a koncerty stawały się dla wielu czymś w rodzaju rytuału. Natomiast znaczna część kompozytorów i słuchaczy, zwłaszcza w Niemczech – w przeważającej części o poglądach lewicowych – skłonna była uważać jego artystyczne poczynania za przedoświeceniową szarlatanerię.
W 1976 r. (miał wtedy 48 lat) Stockhausen zaczął realizować swój najbardziej szalony pomysł : najbliższe lata postanowił poświęcić na skomponowanie cyklu siedmiu oper opowiadających o siłach kosmicznych rządzących dziejami
świata i ludzkości. Główni protagoniści cyklu „Licht” („Światło”) to niosący ludziom boskie przesłanie archanioł Michał, przemawiający głosem śpiewaka tenora bądź solisty trębacza, Lucyfer (bas, puzon) kwestionujący boski plan stworzenia człowieka jako bytu mocno niedoskonałego oraz przyjaciółka ludzkości pramatka Ewa (sopran, basethorn albo flet). W ukończonym w 2004 r. cyklu postaci te wchodzą w rozmaite alianse, innym razem walczą przeciw sobie – kosmiczny dramat rozgrywa się z udziałem orkiestr, chórów, mniejszych zespołów, licznych solistów oraz przestrzennej projekcji dźwięków elektronicznych. Każda z siedmiu oper nosi tytuł jednego z dni tygodnia. W treści oper odnajdziemy wiele wątków zaczerpniętych z Nowego Testamentu, ale także z innych tradycji religijnych, rytuałów z różnych stron świata oraz mniej znanych ksiąg objawionych.
Marzeniem Stockhausena i licznych miłośników jego sztuki było wystawienie wszystkich części cyklu razem. Do realizacji tej wizji przymierzało się już kilka europejskich miast, jednak za każdym razem koszty okazywały się nie do udźwignięcia. Jak dotychczas poszczególne opery wystawiane było osobno, zaś sceny składające się na każdą z oper funkcjonują jako osobne utwory i jako takie bywają wykonywane. Także w ramach Warszawskiej Jesieni w 2008 r. festiwalowa publiczność mogła usłyszeć (niestety tylko w wersji koncertowej, nie scenicznej) fragmenty z „Czwartku” w wykonaniu kolońskiego zespołu Musikfabrik – żeby pomieścić zainteresowanych, gorąco przyjęty koncert zorganizowano w hali Torwaru, co zresztą świadczy o tym, że słyszane tu i ówdzie opowieści o „zdradzie” muzyki, „niezrozumiałej awangardzie” i Stockhausenie jako głównym winowajcy można między bajki włożyć.
Ogniwa cyklu „Licht” oraz składające się na nie utwory spotykały się z rozmaitym przyjęciem. Recenzje nierzadko dałoby się streścić w zdaniu: muzyka wspaniała – treść niestrawna. Były również, ze strony reżyserów przedstawień, próby „wygładzenia” elementów o nieco podejrzanej, zdaniem niektórych, proweniencji – na przykład w inscenizacji „Czwartku” w 2016 r. w Bazylei (przez niemiecki miesięcznik „Opernwelt” uznanej zresztą za najważniejsze przedstawienie operowe roku) reżyserka Lydia Steier przedstawiła witających Michała w jego niebiańskiej rezydencji jako sektę ogłupionych wyznawców. Strzegące dorobku kompozytora Kathinka Pasveer i Suzanne Stephens, przez długie lata wykonawczynie jego muzyki i zarazem towarzyszki jego życia, stanowczo wówczas zaprotestowały przeciw ujmowaniu dzieła w kategoriach krytyki czy socjologii religii raczej niż mistycznych. Nie bez racji, choć skądinąd było to bardzo dobre przedstawienie.
Wydaje się, że właściwym podejściem reżysera „Licht” jest jednak pełne oddanie głosu Stockhausenowi , również w kwestii przekazu dzieła – choćby dlatego, że pozaziemskie asocjacje nasuwały się słuchaczom jego muzyki, jeszcze zanim powstał pomysł skomponowania cyklu. Twórca „Hymnen” i „Momente” sięgnął tu po prostu po swój temat i w tym duchu za inscenizację zabrał się Pierre Audi, reżyser największej jak dotąd prezentacji dzieła, która od 31 maja do 8 czerwca miała miejsce w Amsterdamie.
Z prawie 30 godzin muzyki, która składa się na cykl, wybrano mniej więcej połowę. Trzydniową prezentację, zatytułowaną „Aus Licht”, powtórzono trzy razy w ogromnej, umożliwiającej rozmaitą aranżację przestrzeni dawnej gazowni (Gashouder). Z finansową barierą organizatorzy poradzili sobie w dość wyjątkowy sposób: sporej części wykonawców nie trzeba było płacić honorariów, ponieważ byli nimi uczestnicy zorganizowanego przez Konserwatorium w Hadze dwuletniego kursu muzyki Stockhausena odbywającego się w ramach programu studiów. Chętnych młodych instrumentalistów i wokalistów uzbierało się wystarczająco, by obsadzić nimi dużą (80 osób) orkiestrę o niekonwencjonalnym składzie, kilkanaście różnych zespołów (od kilku do 30 osób) w poszczególnych scenach oraz liczne partie solistów.
Oprócz nich w spektaklach udział wzięły cztery czołowe holenderskie chóry, w tym Narodowy Chór Dziecięcy. Do aparatu wykonawczego należy również wliczyć m.in. cztery latające nad Amsterdamem helikoptery, z których transmitowano partie siedzących w nich członkiń kwartetu smyczkowego. Dobrze już znani muzycy – specjaliści od Stockhausena – tym razem uczestniczyli w przedsięwzięciu głównie jako artystyczni opiekunowie młodych wykonawców. W sumie udział w nim wzięło ponad 400 instrumentalistów i śpiewaków, a wystawienie całości wymagało przeprowadzenia 450 (!) prób.
Trzy dni z „Licht” to jakby przeniesienie się w inny świat. Muzyczna kosmologia Stockhausena bywa niekiedy bardzo na serio, jak we fragmentach „Czwartku”, w których w ziemską wędrówkę archanioła Michała wplecione są wątki z biografii samego kompozytora (jego chora psychicznie matka została zamordowana w ramach nazistowskiego programu likwidacji osób „niepełnowartościowych”). Innym razem zdziwieniu słuchacza („gdzie ja właściwie jestem?”) towarzyszy wrażenie, jakby kompozytor sam uśmiechał się do swoich wizji i przekazywał je z domieszką specyficznego humoru. Tak jest na przykład w chóralnej scenie „Welt-Parlament” („Światowy Parlament” – deputowani z całego świata zbierają się tu, by debatować o miłości, temat zjednoczonej ludzkości pojawiał się zresztą w utworach Stockhausena wielokrotnie) lub „Anielskich procesjach” (z przebranymi za anioły chórzystami śpiewającymi w różnych, także egzotycznych językach) czy też w scenie osobliwego konkursu muzyków („Orchester-Finalisten”).
Innym razem klimat jest dość mroczny, jak w długich elektronicznych medytacjach z „Piątku” oraz kiedy pojawia się Lucyfer (orkiestrowy „Taniec Lucyfera”). W „Invasion-Explosion” uzbrojone w trąbki i przenośne syntezatory wojsko Michała walczy z puzonowo-syntezatorowym oddziałem Lucyfera na tle elektronicznych wybuchów – sceniczno-dźwiękowy obraz może się kojarzyć z filmami fantasy, co nie przeszkadza autentycznie się wzruszyć w stylizowanej według wizerunków piety scenie ze śmiertelnie ugodzonym Archaniołem (potem oczywiście ożyje). Pojawiają się również bajkowe skojarzenia, zwłaszcza w poświęconym pramatce Ewie „Poniedziałku”, gdzie odnajdziemy m.in. wersję opowieści o szczurołapie fleciście, który używając swego instrumentu, wyprowadził w nieznane wszystkie dzieci z miasta.
O ile w opisach treści te mogą niekiedy sprawiać wrażenie naiwnych, o tyle dzięki muzyce wszystko staje się autentycznym i głębokim przeżyciem. Stockhausen potrafił tworzyć muzykę prawdziwie wizjonerską – niepodobną do niczego skądinąd znanego, wyrafinowaną w drobiazgowej kontroli muzycznych parametrów i zarazem będącą owocem niezwykłego wyczucia hipnotycznej mocy dźwięków. Spektakle – wyprodukowane wspólnie przez Holland Festival, Narodową Operę Niderlandzką, Królewskie Konserwatorium w Hadze i Fundację Stockhausena (by wymienić tylko najważniejsze współdziałające instytucje) i zapowiadane w mediach i prasie jako „muzyczne wydarzenie roku” – z pewnością mogą do tego miana pretendować. Niemniej artystyczny sukces nie jest jedynym kryterium świadczącym o wadze przedsięwzięcia pod nazwą „Aus Licht” – udział tak wielu młodych wykonawców, którzy z ogromnym poświęceniem realizowali mocno nieraz niekonwencjonalne wskazówki partytur, pozwala przypuszczać, że muzyczny świat Stockhausena stanie się bardziej dostępny wszystkim chętnym do odkrywania nieznanych obszarów piękna.