Czy samorządowcy wzmocnią opozycję
Czy popularni samorządowcy zdołają istotnie wzmocnić blok opozycji? Wątpliwości jest wiele, choć mimo wszystko to jedyny jak dotąd pomysł na wyjście z powyborczego impasu.
1 Wbrew formułowanym nieśmiało oczekiwaniom nie dokonał się w Gdańsku polityczny przełom. Pod tym względem obchody rocznicy 4 czerwca nie spełniły pokładanych nadziei. I chyba nie było na to szans. Nie tylko dlatego, że obchody rocznicowe rzadko kiedy przynoszą coś więcej niż krótkotrwałe wzmożenie. Przede wszystkim upłynęło zbyt mało czasu od dotkliwie przegranych przez opozycję wyborów europejskich. Minorowe nastroje nie zdążyły jeszcze opaść. „Smutasy nie wygrywają” – rzucone przez Donalda Tuska – to w tej sytuacji najbardziej adekwatny slogan. Co zarazem nie umniejsza wartości czerwcowych obchodów.
Na przekór niesprzyjającym okolicznościom organizatorom udało się wyczarować w Gdańsku fascynującą obywatelską agorę. Krążąc po rozdyskutowanej strefie społecznej i przestronnych powierzchniach Europejskiego Centrum Solidarności, można było wreszcie poczuć, że dominacja polityczna PiS wcale nie idzie w parze z hegemonią ideową. Może opozycyjne partie wciąż nie mają zwartych, chwytliwych programów, ale na ich zapleczu panuje ożywczy ferment. Przybywa tematów i wrażliwości, które dopominają się o polityczną reprezentację. Trzeba tylko znaleźć dla nich czytelny mianownik.
Bo dziś nie bardzo jeszcze wiadomo, jak w atrakcyjny sposób połączyć hasła obrony liberalnego ładu ustrojowego i europejskich aspiracji Polski z wyrównywaniem społecznych szans, czystym powietrzem, świeckim państwem i szeregiem innych spraw ogniskujących uwagę szeroko pojętej opozycji. Zamiast jednego pakietu wciąż mamy do czynienia z dwoma, często sobie przeciwstawianymi. Podział biegnie pokoleniowo, do pewnego stopnia ideowo, w znacznej mierze opiera się na emocjach oraz politycznej estetyce. Tym cenniejsze są okazje do integrujących spotkań.
2 I nieprzypadkowo miejscem takiego spotkania był właśnie Gdańsk. Paweł Adamowicz był w końcu prekursorem polityki łączącej obie te wrażliwości. Zaczynał swoją drogę jako zdeklarowany konserwatysta, następnie przeprowadził Gdańsk przez etap wielkiej infrastrukturalnej modernizacji, wreszcie dojrzał
do wyrazistej progresywnej agendy. W swojej ostatniej kadencji z jednej strony angażował się w obronę Trybunału Konstytucyjnego, z drugiej – integrował imigrantów i inne mniejszości zagrożone wykluczeniem. Był więc tak samo wiarygodny dla przyprószonych siwizną obrońców konstytucji, jak lewicowych milenialsów, miejskich aktywistów, uczestników równościowych marszów.
Pomysł obchodzenia w Gdańsku trzydziestolecia III RP zrodził się niedługo przed tragiczną śmiercią prezydenta. Odpowiadał na ambicję Adamowicza wzniesienia się ponad lokalność, poszerzenia możliwości politycznego oddziaływania na kraj. Prezydent uważał, że w czasach „dobrej zmiany”, gdy wielkie reguły ustrojowe zostały pogwałcone, sterylny podział na politykę krajową i samorządową stał się anachronizmem. Nie zgadzał się, że tylko scentralizowane partie mają prawo prowadzić poważną politykę, odwoływać się do wielkich tożsamości, monopolizować idee. I tak samo odrzucał pogląd, że samorządowcy powinni skupiać się wyłącznie na zarządzaniu powierzoną im przestrzenią w ściśle zdefiniowanych ramach prawnych oraz finansowych.
„Może oddolny, miejski, samorządowy ruch zaangażowanych demokratycznie wójtów, burmistrzów, prezydentów, starostów i marszałków, a przede wszystkim zaangażowanych mieszkańców-obywateli spowoduje, że ożywienie demokratyczne, powiew świeżych idei nadejdzie z polskich miast?” – pytał w wydanej krótko przed śmiercią książce „Gdańsk jako wspólnota”. I odpowiadał: „Samorządy powinny (…) wziąć na siebie rolę akuszera dobrych praktyk demokratycznych, opartych na nieklientelistycznej współpracy z organizacjami społecznymi. Trzeba ożywienia obywatelskiej kultury politycznej, opartej na wysłuchaniu racji konkurenta politycznego, gotowości do kompromisu, brania pod uwagę głosu mniejszości. Czy samorządowe życie publiczne może uchronić to, co zostało niemal zupełnie zniszczone przez PiS na poziomie kraju, w Sejmie i Senacie? Samorządy terytorialne (…) powinny praktykować nowe, innowacyjne rozwiązania (…)”.
We wskazówkach pozostawionych przez Adamowicza nie znajdziemy sugestii, aby lokalni przywódcy bezpośrednio angażowali się w ponadlokalną politykę. Prezydentowi raczej chodziło o pokazywanie dobrych praktyk, dostarczanie alternatywnych perspektyw, wywieranie oddolnej presji. Ale porażka opozycji w wyborach europejskich i bliskość decydującego, jesiennego głosowania zmieniły perspektywę.
3 Ujawniona teraz w Gdańsku koncepcja samorządowego wunderwaffe – czyli wystawienia korpusu samorządowców, być może miejskich prezydentów i burmistrzów, w wyborach do Senatu – w znacznej mierze jest próbą zaradzenia obecnemu kryzysowi obozu opozycyjnego. Okazało się, że integracja większości partii nie wystarczyła do zwycięstwa, Koalicja Europejska chwieje się w posadach, czas upływa… a zatem „coś trzeba zrobić”. Czyli poszerzyć dotychczasową formułę partyjną o nowe środowiska, wrażliwości i tematy.
Oczywiście idealnie byłoby wykorzystać oba filary, na których oparte zostało gdańskie święto. Zarówno samorządowy, jak i obywatelski. Poszerzyć koalicję partii o popularnych lokalnych włodarzy. Ale i dołożyć autentycznej oddolnej energii ruchów społecznych. Tyle że oddolne aktywizmy często nie kleją się z partyjnymi kalkulacjami. Pozostali więc samorządowcy, zajmujący szczebel pośredni pomiędzy partiami i zaangażowanymi obywatelami na dole. Znający reguły wielkiej polityki, potrafiący organizować poparcie, zdobywać głosy, zawierać koalicje, pozostający w żywej relacji z wyborcami. Zapowiedziane wejście reprezentacji samorządu do krajowej polityki mogłoby więc istotnie wzbogacić opozycyjny pejzaż. Chyba że – co równie prawdopodobne – przeszczep się nie powiedzie.
4 Plan polityczny sprowadza się do tego, aby wystawić w wyborach senackich 25–35 samorządowców. Popularni prezydenci bądź burmistrzowie mieliby więc startować w co czwartym, a może nawet co trzecim jednomandatowym okręgu. Pod szyldem „Koalicja plus” albo „Rzeczpospolita Samorządna”, albo jeszcze inaczej. A więc w ramach szerokiego bloku opozycji, choć z zaznaczeniem odrębności. Mówi się również o nieokreślonej jeszcze reprezentacji samorządowej na listach do Sejmu.
Rafał Dutkiewicz, były prezydent Wrocławia i jeden z projektodawców samorządowej inicjatywy, określał ją mianem „ruchu restytucyjnego”. Jednorazowego, zwołanego w trybie nadzwyczajnym, aby bronić polskiego samorządu przed nieuchronną w drugiej kadencji rządów PiS recentralizacją państwa. Obawa jest uzasadniona, w końcu samorządy w swej masie skupiają najwięcej wciąż niezależnej od decyzji Jarosława Kaczyńskiego władzy. Tymczasem nie trzeba nawet większości konstytucyjnej, aby oskubać je z kompetencji i pieniędzy, pozostawiając nieistotne fasady. „Jeśli chcecie przyjść po nas, to my przyjdziemy po was” – mówił w Gdańsku Dutkiewicz.
Jednocześnie ogłoszono 21 samorządowych tez, wychodzących w dokładnie przeciwnym kierunku niż zakusy władzy. Mają one być wstępem do ogłoszonego w niedalekiej przyszłości pakietu ustaw składających się na program Samorządnej Rzeczpospolitej. Chodzi o istotne poszerzenie kompetencji samorządów we wszystkich istotnych obszarach. Choć nie brakuje także postulatów jednoznacznie politycznych, takich jak zniesienie kadencyjności burmistrzów i prezydentów bądź likwidacja urzędu wojewody. Postawiono też kwestię przekształcenia Senatu w ciało ograniczające monopol partii politycznych, składające się wyłącznie z przedstawicieli samorządu. Pomysł nie jest nowy, choć wymagałby zmian w konstytucji. Wygląda więc na to, że chodziło przede wszystkim o swoistą legalizację samorządowej akcji wyborczej poprzez nadanie jej docelowo ustrojowego sensu. Co zresztą potwierdza, że pomysł kandydowania politycznie jest ryzykowny. Opiera się na założeniu, że politycy samorządowi dysponują u wyborców kapitałem zaufania, o jakim partie nie mogą nawet marzyć. Miałoby to w istotny sposób podnieść frekwencję wyborczą i mobilizację elektoratu antypisowskiego.
W badaniach CBOS blisko 70 proc. Polaków wystawia władzom lokalnym oceny pozytywne. Parlamentowi – dla porównania – niespełna 30 proc. Kurs na decentralizację również nie budzi kontrowersji. Blisko połowa Polaków jest za tym, aby ją pogłębiać. Co trzeci – za utrzymaniem obecnego stopnia autonomii samorządów. Poparcie dla recentralizacji państwa nie przekracza 10 proc. Najchętniej oddalibyśmy władzom lokalnym pełny nadzór nad szkołami oraz kulturę, także ochronę środowiska.
5 Ale nie brakuje też wątpliwości. Bo na podstawie badań trudno określić, dlaczego Polacy tak ufają samorządowcom. Może właśnie dlatego, że nie są politykami z sejmowego korytarza? Oceniamy ich przecież głównie po tym, że autobusy jeżdżą na czas, ubywa na ulicach korków, przybywa ścieżek
Nie wiadomo, jak na samorządowy akces zareagują opozycyjne partie. Przestraszone perspektywą jesiennej porażki, pewnie się skupią na zabezpieczeniu własnego stanu posiadania. Nowi ludzie mogą zostać uznani za intruzów.
rowerowych, urząd jest przyjazny mieszkańcom, miasto oferuje ciekawe możliwości spędzania wolnego czasu. To zazwyczaj nie jest ani lewicowe, ani prawicowe. Do politycznych napięć dochodzi sporadycznie. Najczęściej przy okazji sporów o patronów ulic, równościowe parady albo – jak w ostatnio w Warszawie – o kartę LGBT. Wtedy prędzej jednak podkopują zaufanie do włodarzy, niż je wzmacniają. Niedawne kłopoty Aleksandry Dulkiewicz z kontrowersyjnym transparentem podczas Marszu Równości w Gdańsku pokazują, że jest to droga ryzykowna i wyboista. Nie można więc wykluczyć, iż startując z partyjnych list, samorządowcy nagle stracą swe główne atuty i po prostu roztopią się w partyjnej masie. Wówczas efektów dodanych tego ruszenia nie będzie, może za to obniżyć się zaufanie do samorządu. Nie bardzo zresztą wiadomo, czy samorządowi kandydaci startujący do Sejmu bądź Senatu mogą realnie liczyć na poparcie wyborców spoza swoich miejscowości – tylko z tego powodu, że są samorządowcami.
Musieliby pewnie ponieść szerszą opowieść o decentralizacji jako kluczowym dziś wyzwaniu dla Polski. Czy będą w stanie? I nawet jeśli obawy o przyszłość samorządu pod rządami PiS są uzasadnione, odwołania do strachu mogą już na wyborców nie działać. Poza tym tematy samorządowe nie bardzo pasują do języka kampanii wyborczych. Na poziomie ogólnych haseł są słuszne, ale pod spodem znajduje się technokratyczna materia dla wtajemniczonych.
6 Zresztą czołówka samorządowych liderów nie pali się do osobistego kandydowania, również ze względu na lojalność wobec wyborców. Musieliby więc udzielić rekomendacji innym kandydatom. Z tego powodu inicjatywa, dziś napędzana przede wszystkim entuzjazmem i pracą prezydentów Sopotu Jacka Karnowskiego i Poznania Jacka Jaśkowiaka, nie wszędzie w samorządowym środowisku przyjmowana jest z jednakowym entuzjazmem (choć deklarację podpisało ponad 400 gmin). Prezydent Warszawy Rafał Trzaskowski najchętniej mówił o ogólnym wsparciu list opozycji przez samorządy wielkich metropolii. Z kolei prezydent Wrocławia Jacek Sutryk mniej uwagi poświęcał temu, jak wygrać najbliższe wybory, bardziej zaś strategii przetrwania w razie przegranej.
Nie ma zresztą pewności, jak zareagują na samorządowy akces opozycyjne partie. Przestraszone perspektywą jesiennej porażki, w pierwszej kolejności pewnie się teraz skupią na zabezpieczeniu własnego stanu posiadania. A to oznacza, że nowi ludzie z pozapartyjnego rozdania mogą zostać uznani za intruzów. Aby bezkolizyjnie poukładać listy, samorządowcy będą więc potrzebowali jednoznacznego wsparcia Grzegorza Schetyny. I w gdańskich kuluarach można było usłyszeć, że szef PO ogólnie popiera obecną koncepcję.
Choć problem jak zwykle tkwić będzie w szczegółach. Bo na razie nie bardzo wiadomo, którzy konkretnie kandydaci mieliby startować z puli samorządowej. Mniejsza zresztą kto, ważne za to – gdzie. Chodzi bowiem o precyzyjną analizę powyborczej mapy, gdzie „wystarczą” np. dotychczasowi partyjni senatorowie, a gdzie potrzebni będą popularni samorządowcy lub osoby przez samorządy rekomendowane. Plan więc istnieje, ale do jego realizacji ciągle jest daleko.
Dziś to w istocie jedyny ogłoszony pomysł na poszerzenie opozycyjnego bloku. O tym, że władza poważnie potraktowała zagrożenie, najlepiej zaś świadczy propagandowa histeria wokół rzekomo planowanego przez opozycję „rozbicia dzielnicowego” czy rozbiorów Polski. Na razie trudno rozstrzygnąć, czy rządzącym udało się zohydzić popularne dotąd hasła decentralizacji, czy też – przeciwnie – na własną szkodę je dowartościowali, wnosząc aportem do zestawu głównych tematów najbliższej kampanii wyborczej.