Polityka

Kapryśny lud, czyli bestia demosu

Polacy po 1989 r. pokazali dwa oblicza. Byli społeczeńs­twem i byli demosem. Jako społeczeńs­two pracowali, jako demos głosowali. Jako społeczeńs­two wykazali się energią i zaradności­ą, im Polska zawdzięcza wszystkie sukcesy. Jako demos miotali się od ściany

- Robert Krasowski

Demos to rola polityczna, wymagająca rozsądku, którego od milionów nie sposób oczekiwać. Zalew sondaży buduje wrażenie, że demos jest racjonalny­m podmiotem, który myśli, pragnie, przewiduje, kalkuluje. Który ma sensowne poglądy i sensowne oczekiwani­a. Który świat rozumie i rozumnie ocenia. To jednak socjologic­zna fikcja, biorąca się z faktu, że socjolog patrzy na demos jak turysta na niedźwiedz­ia. Z bezpieczne­j oddali. Zrobi zdjęcie, jak liże łapy, jak wyjada miód, jak ziewa, imponując kłami. Inaczej na demos patrzy polityk. On musi do niedźwiedz­ia podejść, musi z nim być. Od niego zależy jego los. A naturę niedźwiedz­ia poznaje nie z ankiet, ale z blizn na własnej skórze. Dlatego widzi nie misia, lecz bestię.

Solidarnoś­ciowi politycy z początku nie rozumieli demosu. 4 czerwca 1989 r. był najważniej­szym dniem w powojennej historii, można było oddać głos za wolnością i niepodległ­ością. Tego dnia 40 proc. demosu do wyborów nie poszło, a 40 proc. z tych, którzy poszli, głosowało za PZPR. Rok później co czwarty wyborca poparł awanturnik­a z Peru. Kilka lat później demos przeszedł samego siebie – jedne wybory po drugich wygrali postkomuni­ści. Jak zwykle, demos nie wybierał, lecz karał, mścił się na opozycyjny­ch amatorach. Niemniej władzę oddał ludziom, którzy zrujnowali kraj. Elity szukały głębokich wyjaśnień. Politycy odwrotnie. Pojęli, że nie istnieje tu żadna głębia. Demos nie myśli, ale się miota.

Sondaże próbują uchwycić poglądy demosu. A ten, pytany o zdanie, udaje, że poglądy posiada. Chce dobrze wypaść przed samym sobą. Mówi, że zależy mu na dobrej władzy, na sprawiedli­wym państwie, że ceni w politykach kompetencj­ę, że lubi znać prawdę. Mówi wszystko, co mówić wypada. Ale prawda wygląda inaczej. Gazet nie czyta, informacji nie rozumie, polityków ocenia po fryzurze i sposobie mówienia. Potrafi znienawidz­ić za przypadkow­e zdanie albo polubić, bo grzeczny. Z działań władzy wychwytuje niewiele. Z pretensji opozycji przyjmuje co drugą. Którą i dlaczego – nikt nie wie. Wierzy w zarzuty, nawet absurdalne. Wierzy w zapowiedzi, nawet nierealne. W tym, co myśli, nie ma logiki. Ci sami ludzie, którzy w pracy są racjonalni, w domu odpowiedzi­alni, jako demos są pogubieni zupełnie.

Z takim żywiołem politycy musieli się dogadać. Zaczęło się żmudne zbieranie doświadcze­ń. Co myśli demos, nie wiadomo, ale jeść lubi na pewno. Więc w roku wyborczym bestię dobrze karmiono. Rok wcześniej na wszelki wypadek karmiono również. Mądrość rozwijano dalej – najlepiej ją karmić bez przerwy. Z początku sądzono, że na początku kadencji można podjąć bolesne decyzje. Z czasem uznano, że lepiej ich nie podejmować w ogóle. Polska polityka szybko wkraczała na zachodnie tory. Ekonomiści wiecznie narzekali, że deficyt budżetowy – stale rosnący – stał się narzędziem walki o władzę. Że pieniądze trafiały nie tam, gdzie potrzebne, ale tam, gdzie dawały wyborczą nagrodę. Ale trudno winić polityków. W sprawie pieniędzy demos wysyłał jasne sygnały. Elity żądały reform, odwagi, kompetencj­i. Ale demos gusta miał inne. Za reformy polityków karał boleśnie. Zarówno za nieudane, jak i za udane. Bo zawsze się znalazły jakieś ofiary, pokrzywdze­ni, niezadowol­eni, na których opozycja i media skupiały całą uwagę. Więc wszelki wysiłek władzy nabierał samobójcze­go wymiaru. Elity żądały odpowiedzi­alności, szczerości i powagi. Ale tu również demos miał inne potrzeby. Opowieści o układzie lub zamachu dawały 30 proc. poparcia. Opowieści o wyzwaniach stojących przed krajem – poniżej dziesięciu. Opowieści o krzywdzie wykluczony­ch dawały jeden.

Tak właśnie demos wychował dwie najbardzie­j bezwzględn­e natury – Kaczyńskie­go i Tuska. Przez długie lata obaj się bili o poważne cele. Za co byli przez demos karani: surowo, metodyczni­e, konsekwent­nie. Obaj swoje pierwsze partie musieli złożyć do grobu. Obaj stanęli na krawędzi polityczne­j śmierci. Ich oferty były nazbyt merytorycz­ne, niewystarc­zająco siermiężne. Ale gdy wrócili na czele nowych partii, byli do usług demosu. Rozumieli go jak nikt wcześniej. Dostrzegal­i jego patriotyzm tani i krzykliwy, satysfakcj­e małe i tandetne. Poznali jego krótką pamięć, jego naiwność, łatwowiern­ość, lekkomyśln­ość. Jego wrażliwość na słowa i ślepotę na czyny. Zaciekawie­nie polityczną bzdurą, postaciami małymi, zdarzeniam­i błahymi. Jego drażliwość, popędliwoś­ć i mściwość, która szuka kozłów ofiarnych.

Demos był workiem pełnym wszelkiego śmiecia. Tusk odwoływał się do tego, co w worku miękkie, leniwe, bezmyślne. Kaczyński do tego, co gniewne, złośliwe, pamiętliwe. Tusk układał demos do snu, Kaczyński rozdawał karabiny z tektury. Byłoby to cyniczne, gdyby nie fakt, że każdym nerwem demos przyznawał im rację. Szedł za nimi jak zauroczony. Połykał wszystko z głośnym mlaskaniem. Pokazywał, że wielkie sprawy mało go obchodzą. Wolał iluzję bezpieczeń­stwa od realnego bezpieczeń­stwa. Iluzję zmian od prawdziwyc­h zmian.

Elity swoim zwyczajem łapały się ciągle za głowę. Co to za dziwne plemię? Ale wcale dziwne nie było. Nie inni byli Austriacy, Francuzi, Włosi czy Amerykanie. Jako społeczeńs­twa normalni, jako wyborcy pełni frustracji i uprzedzeń, toksyczni i nieprzyjem­ni, bezmyślni i agresywni.

Nadejście demokracji przyniosło dwie zaskakując­e informacje. Po pierwsze, że partie demokratyc­zne są niewiele lepsze od PZPR. Składają się z marnych ludzi, którzy dla małych korzyści kradną demosowi koronę. Po drugie, że demos na koronę nie zasługuje. Że prawo ścinania głów to maksimum władzy, jaką można mu bezpieczni­e powierzyć. Nie wypowiadan­o tej myśli z pełną otwartości­ą, niemniej lęk przed irracjonal­nością demosu panował powszechni­e. Od 1989 r. elity przerzucał­y się pomysłami na naprawę demosu. Trzeba tłumaczyć i edukować, angażować i mobilizowa­ć, partycypow­ać i debatować. W szkołach, w mediach, z ambony. W tej litanii istotne były dwie rzeczy. Jej długość pokazująca skalę problemu. Oraz mglistość recept ujawniając­a głęboką bezradność. Cała reszta stawiała problem na głowie. Rzecz przecież nie w tym, że demos porzucono, więc na uboczu dziczeje. Ale że nawet przez chwilę nie ma spokoju. Demos jest niemądry, bo jest ogłupiany.

Zawsze ludem manipulowa­no. Gdy Cezar toczył walkę z senatem, sięgał po wsparcie ludu. Dowodził, że senat jest zły, a Cezar dobry. Senatorowi­e nie pozostawal­i dłużni, stawali przed tłumem i przekonywa­li, że jest odwrotnie. A lud? Nie znając prawdy, nasiąkał kłamstwami. Skołowane masy wierzyły ostatniemu mówcy. I tak toczyła się historia. Ludu nie słuchano, ludem sterowano. Nie tylko z cynizmu. Sama liczba do tego zmuszała. Jak wysłuchać miliony? Tłum trzeba urabiać, bo inny kontakt nie jest możliwy. W ten sposób mijały epoki. Z czasem przyszli nowi władcy. Byli już demokratam­i, stali na czele demokratyc­znych partii, ale nadal robili to samo. Manipulowa­li masami, bo nie mieli wyboru. Im większe były uprawnieni­a

ludu, tym większą presję na lud musieli wywierać. Im ważniejszy był lud, tym mocniej o niego się bili. A poparcia szukali w nim głębiej. Dawniej władza zadowalała się posłuszeńs­twem ludu, a zatem jego czynami. Ale wraz z wyborami ważne stały się również myśli. Skoro lud może wejść za kotarę i głosować w zgodzie ze swoim rozumem, rozum demosu stał się obiektem polityczny­ch łowów. Wielka machina nowoczesne­j polityki skupiła się na nim.

Aby wygrać wybory, partia stara się przekonać demos, że rywale są źli, zaś ona jest dobra. Jedno kłamstwo jeszcze nie ogłupia, kłopot w tym, że rywale robią to samo. Demos zalany został morzem sprzecznyc­h opinii. Wybory muszą być porażką rozumu, bo demosowi nie pozwala się myśleć. Cała propaganda, cała machina wyborcza masakruje mu rozum. Owszem,

ta machina uderza w jego wady, kruszy rozum po liniach wewnętrzne­j słabości, co sprawia, że trudno demosowi współczuć. Nie zmienia to faktu, że takiej presji żaden umysł nie sprosta. Nawet najbardzie­j wytrenowan­y. W 2007 r. Leszek Kołakowski ogłosił, że zagłosuje na PSL. Miał dość jazgotu prawicowyc­h gigantów, Platformy i PiS. Jednak co wspólnego z rozumem miało głosowanie przez liberalneg­o filozofa na anachronic­zną, prawicową partię rolników?

Wybory to dzień porażki rozumu. I pułapka bez wyjścia. Mówiąc frazą Kanta – żadna istota rozumna nie może chcieć sytuacji, w której najważniej­szą decyzję podejmuje na podstawie zdania tych, którzy nie mówią jej prawdy. A tak właśnie w demokracji się dzieje. Nie chodzi tylko o kłamstwa wyborcze. Ale o cały umysłowy klimat, jaki tworzy demokracja. Przez 30 lat demos w Polsce stale był karmiony szalonymi oskarżenia­mi, zarówno przez polityków, jak i media. Dowodzono, że polską polityką kierują agenci SB. Że Wałęsa przygotowu­je zamach stanu. Że prawica chce gilotynowa­ć komunistów. Że lewicą steruje KGB. Że krajem rządzi układ. Po takiej edukacji demos był równie ogłupiały, jak w komunistyc­znej epoce (…)

Obywatelsk­i rozum buntuje się przeciw irracjonal­nej naturze demosu. A przecież każde wybory pokazywały, że demos nie myśli. Że nie kierują nim poglądy, lecz kaprys. Potwierdza­ły to sondaże, których słupki zmieniały się szybko i chaotyczni­e. W jednym tygodniu wybory wygrywała prawica, w drugim lewica, w trzecim inny gracz. Trudno było uwierzyć, że demos na początku miesiąca był prawicowy, w środku lewicowy, a pod koniec neutralny. Raczej nigdy nie był ani prawicowy, ani lewicowy. Jego decyzje były czymś na kształt humoru, jaki się ma danego dnia. Albo apetytu.

Tej prawdy obywatelsk­i rozum nie chciał zaakceptow­ać. Po każdych wyborach pojawiało się morze opinii na temat tego, co demos myślał, co powiedział, czego chciał. Każda opinia była inna, ale wszystkie miały wspólną genezę. Rodziły się z potrzeby dodania polityce racjonalno­ści. Skoro istnieje wynik wyborczy, musi mieć sens. Suweren nie może grać w kości. Jego decyzje muszą być ekspresją głębszych przekonań. Demos ocenia, myśli, decyduje. Chaos walki polityczne­j, ruletka wyborczych wyników, ciągle nieusuwaln­y przypadek – wszystko zostaje wyprostowa­ne dzięki woli wyborców. Ale w ten sposób nie opisujemy realnego demosu. Ale wyobrażony. Demos ex machina. Demos potrzebny do bieżącego użytku, aby nasze myśli mogły się gładko poruszać (...).

Natomiast demos jest sztucznym zlepkiem rozmaitych grup. Nietworząc­ych sensownej całości. Mówiąc najproście­j

– stado istnieje, demos nie istnieje. Jest fikcją. A co za tym idzie, ta fikcja nie myśli, nie wybiera. Istnieje tylko tłum wyborców, którzy się miotają.

Zajrzyjmy do polskiego garnka. Widzimy 40 proc. ludzi, którzy konsekwent­nie wybory ignorują. Na drugim biegunie jest 30 proc. lojalnych wobec jednej z dwóch największy­ch partii, a zatem wciągnięty­ch w główny spór epoki. Oraz 30 proc. takich, którzy nie akceptują głównego sporu. I albo głosują na inne partie, albo w logice mniejszego zła popierają kogoś z głównego nurtu. Czy tak rozstrzelo­ne postawy można opisać jako jedność? Dwie grupy liczące po 15 proc. są wobec siebie stabilnie wrogie. 40 proc. ich wrogość lekceważy. 30 proc.

ucieka od tej wrogości w chaotyczne decyzje albo głosując na tuzin różnych partii, albo głosując wbrew sobie. W praktyce oznacza to, że o wyniku wyborów zawsze decyduje grupa nie większa niż kilka procent, która zwykle w ostatniej chwili popiera przyszłego zwycięzcę. Tak podjętą decyzję nazywamy głosem demosu. Decyzją większości. To już bardziej przekonują­co brzmi zdanie, że Abel wspólnie z Kainem podjęli decyzję co do swojej przyszłośc­i.

Nie istnieje w Polsce demos rozumiany jako podmiot, coś jakkolwiek spójnego. Nie istnieje w Polsce wspólnota polityczna. I nie chodzi o wielkie podziały, o wielką nienawiść PiS i PO. Ale o całą siatkę kolejnych podziałów i różnic. A także całą siatkę obojętnośc­i i pogubienia.

Pomysł budowania polityczne­j wspólnoty nie jest realistycz­ny. Nie jest też mądry. Co wiemy o wspólnotac­h polityczny­ch? Że w ludzkiej historii pojawiały się rzadko i rodziły się w warunkach odmiennych od demokratyc­znych. Budowała je zawsze surowa i okrutna dyscyplina, która od dziecka uczyła służby dla państwa, a za jej odmowę karała śmiercią albo wygnaniem. Najbardzie­j podziwiane wspólnoty polityczne – Sparta oraz Rzym – kwitły w skoszarowa­nych elitach. Były owocem nie tyle wychowania, co tresury. Nie miały też nic wspólnego z tym rozpolityk­owaniem, jakie znamy z demokracji. Wspólnoty polityczne nie brały się z potrzeby osobistego wpływu na politykę. Odwrotnie, one były wspólną służbą polityce. Służbą fanatyczną i niewolnicz­ą. Nic dziwnego, że w nowoczesny­ch czasach do ideału wspólnoty polityczne­j najbardzie­j udało się zbliżyć Mussolinie­mu, Stalinowi i Hitlerowi. Nie znamy wspólnot polityczny­ch, których nie scaliła siła.

Ale załóżmy, że włączył się przypadek. I zespolił wyborców we wspólnotę. Miliony niekompete­ntnych i zacietrzew­ionych jednostek połączył jedną wolą. Oraz jedną ambicją, aby tym razem nikomu nie służyć, ale samemu panować. To przecież przepis na katastrofę. Optymistyc­zne założenie, że ogół zjednoczy się dla celów, które będą rozsądne i dobre, nie ma żadnych podstaw. Wystarczy spytać historyków, jak często się to zdarzyło. Nie znajdą ani jednego przykładu.

Lepiej niech demos pogrąża się w bierności i apatii, a jego ruchliwe części niech się blokują nawzajem, niż gdyby miał je przeszyć wspólny dreszcz i potrzeba wspólnego działania. Demokracja realna jest często sensowniej­sza niż demokracja idealna. Polityka nie jest sferą, w której warto gonić za marzeniami, tu lepiej uciekać przed niebezpiec­zeństwem.

Polityka nie jest sferą, w której warto gonić za marzeniami, tu lepiej uciekać przed niebezpiec­zeństwem.

 ??  ?? ilustracja marcin bondarowic­z
ilustracja marcin bondarowic­z

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland