Kapryśny lud, czyli bestia demosu
Polacy po 1989 r. pokazali dwa oblicza. Byli społeczeństwem i byli demosem. Jako społeczeństwo pracowali, jako demos głosowali. Jako społeczeństwo wykazali się energią i zaradnością, im Polska zawdzięcza wszystkie sukcesy. Jako demos miotali się od ściany
Demos to rola polityczna, wymagająca rozsądku, którego od milionów nie sposób oczekiwać. Zalew sondaży buduje wrażenie, że demos jest racjonalnym podmiotem, który myśli, pragnie, przewiduje, kalkuluje. Który ma sensowne poglądy i sensowne oczekiwania. Który świat rozumie i rozumnie ocenia. To jednak socjologiczna fikcja, biorąca się z faktu, że socjolog patrzy na demos jak turysta na niedźwiedzia. Z bezpiecznej oddali. Zrobi zdjęcie, jak liże łapy, jak wyjada miód, jak ziewa, imponując kłami. Inaczej na demos patrzy polityk. On musi do niedźwiedzia podejść, musi z nim być. Od niego zależy jego los. A naturę niedźwiedzia poznaje nie z ankiet, ale z blizn na własnej skórze. Dlatego widzi nie misia, lecz bestię.
Solidarnościowi politycy z początku nie rozumieli demosu. 4 czerwca 1989 r. był najważniejszym dniem w powojennej historii, można było oddać głos za wolnością i niepodległością. Tego dnia 40 proc. demosu do wyborów nie poszło, a 40 proc. z tych, którzy poszli, głosowało za PZPR. Rok później co czwarty wyborca poparł awanturnika z Peru. Kilka lat później demos przeszedł samego siebie – jedne wybory po drugich wygrali postkomuniści. Jak zwykle, demos nie wybierał, lecz karał, mścił się na opozycyjnych amatorach. Niemniej władzę oddał ludziom, którzy zrujnowali kraj. Elity szukały głębokich wyjaśnień. Politycy odwrotnie. Pojęli, że nie istnieje tu żadna głębia. Demos nie myśli, ale się miota.
Sondaże próbują uchwycić poglądy demosu. A ten, pytany o zdanie, udaje, że poglądy posiada. Chce dobrze wypaść przed samym sobą. Mówi, że zależy mu na dobrej władzy, na sprawiedliwym państwie, że ceni w politykach kompetencję, że lubi znać prawdę. Mówi wszystko, co mówić wypada. Ale prawda wygląda inaczej. Gazet nie czyta, informacji nie rozumie, polityków ocenia po fryzurze i sposobie mówienia. Potrafi znienawidzić za przypadkowe zdanie albo polubić, bo grzeczny. Z działań władzy wychwytuje niewiele. Z pretensji opozycji przyjmuje co drugą. Którą i dlaczego – nikt nie wie. Wierzy w zarzuty, nawet absurdalne. Wierzy w zapowiedzi, nawet nierealne. W tym, co myśli, nie ma logiki. Ci sami ludzie, którzy w pracy są racjonalni, w domu odpowiedzialni, jako demos są pogubieni zupełnie.
Z takim żywiołem politycy musieli się dogadać. Zaczęło się żmudne zbieranie doświadczeń. Co myśli demos, nie wiadomo, ale jeść lubi na pewno. Więc w roku wyborczym bestię dobrze karmiono. Rok wcześniej na wszelki wypadek karmiono również. Mądrość rozwijano dalej – najlepiej ją karmić bez przerwy. Z początku sądzono, że na początku kadencji można podjąć bolesne decyzje. Z czasem uznano, że lepiej ich nie podejmować w ogóle. Polska polityka szybko wkraczała na zachodnie tory. Ekonomiści wiecznie narzekali, że deficyt budżetowy – stale rosnący – stał się narzędziem walki o władzę. Że pieniądze trafiały nie tam, gdzie potrzebne, ale tam, gdzie dawały wyborczą nagrodę. Ale trudno winić polityków. W sprawie pieniędzy demos wysyłał jasne sygnały. Elity żądały reform, odwagi, kompetencji. Ale demos gusta miał inne. Za reformy polityków karał boleśnie. Zarówno za nieudane, jak i za udane. Bo zawsze się znalazły jakieś ofiary, pokrzywdzeni, niezadowoleni, na których opozycja i media skupiały całą uwagę. Więc wszelki wysiłek władzy nabierał samobójczego wymiaru. Elity żądały odpowiedzialności, szczerości i powagi. Ale tu również demos miał inne potrzeby. Opowieści o układzie lub zamachu dawały 30 proc. poparcia. Opowieści o wyzwaniach stojących przed krajem – poniżej dziesięciu. Opowieści o krzywdzie wykluczonych dawały jeden.
Tak właśnie demos wychował dwie najbardziej bezwzględne natury – Kaczyńskiego i Tuska. Przez długie lata obaj się bili o poważne cele. Za co byli przez demos karani: surowo, metodycznie, konsekwentnie. Obaj swoje pierwsze partie musieli złożyć do grobu. Obaj stanęli na krawędzi politycznej śmierci. Ich oferty były nazbyt merytoryczne, niewystarczająco siermiężne. Ale gdy wrócili na czele nowych partii, byli do usług demosu. Rozumieli go jak nikt wcześniej. Dostrzegali jego patriotyzm tani i krzykliwy, satysfakcje małe i tandetne. Poznali jego krótką pamięć, jego naiwność, łatwowierność, lekkomyślność. Jego wrażliwość na słowa i ślepotę na czyny. Zaciekawienie polityczną bzdurą, postaciami małymi, zdarzeniami błahymi. Jego drażliwość, popędliwość i mściwość, która szuka kozłów ofiarnych.
Demos był workiem pełnym wszelkiego śmiecia. Tusk odwoływał się do tego, co w worku miękkie, leniwe, bezmyślne. Kaczyński do tego, co gniewne, złośliwe, pamiętliwe. Tusk układał demos do snu, Kaczyński rozdawał karabiny z tektury. Byłoby to cyniczne, gdyby nie fakt, że każdym nerwem demos przyznawał im rację. Szedł za nimi jak zauroczony. Połykał wszystko z głośnym mlaskaniem. Pokazywał, że wielkie sprawy mało go obchodzą. Wolał iluzję bezpieczeństwa od realnego bezpieczeństwa. Iluzję zmian od prawdziwych zmian.
Elity swoim zwyczajem łapały się ciągle za głowę. Co to za dziwne plemię? Ale wcale dziwne nie było. Nie inni byli Austriacy, Francuzi, Włosi czy Amerykanie. Jako społeczeństwa normalni, jako wyborcy pełni frustracji i uprzedzeń, toksyczni i nieprzyjemni, bezmyślni i agresywni.
Nadejście demokracji przyniosło dwie zaskakujące informacje. Po pierwsze, że partie demokratyczne są niewiele lepsze od PZPR. Składają się z marnych ludzi, którzy dla małych korzyści kradną demosowi koronę. Po drugie, że demos na koronę nie zasługuje. Że prawo ścinania głów to maksimum władzy, jaką można mu bezpiecznie powierzyć. Nie wypowiadano tej myśli z pełną otwartością, niemniej lęk przed irracjonalnością demosu panował powszechnie. Od 1989 r. elity przerzucały się pomysłami na naprawę demosu. Trzeba tłumaczyć i edukować, angażować i mobilizować, partycypować i debatować. W szkołach, w mediach, z ambony. W tej litanii istotne były dwie rzeczy. Jej długość pokazująca skalę problemu. Oraz mglistość recept ujawniająca głęboką bezradność. Cała reszta stawiała problem na głowie. Rzecz przecież nie w tym, że demos porzucono, więc na uboczu dziczeje. Ale że nawet przez chwilę nie ma spokoju. Demos jest niemądry, bo jest ogłupiany.
Zawsze ludem manipulowano. Gdy Cezar toczył walkę z senatem, sięgał po wsparcie ludu. Dowodził, że senat jest zły, a Cezar dobry. Senatorowie nie pozostawali dłużni, stawali przed tłumem i przekonywali, że jest odwrotnie. A lud? Nie znając prawdy, nasiąkał kłamstwami. Skołowane masy wierzyły ostatniemu mówcy. I tak toczyła się historia. Ludu nie słuchano, ludem sterowano. Nie tylko z cynizmu. Sama liczba do tego zmuszała. Jak wysłuchać miliony? Tłum trzeba urabiać, bo inny kontakt nie jest możliwy. W ten sposób mijały epoki. Z czasem przyszli nowi władcy. Byli już demokratami, stali na czele demokratycznych partii, ale nadal robili to samo. Manipulowali masami, bo nie mieli wyboru. Im większe były uprawnienia
ludu, tym większą presję na lud musieli wywierać. Im ważniejszy był lud, tym mocniej o niego się bili. A poparcia szukali w nim głębiej. Dawniej władza zadowalała się posłuszeństwem ludu, a zatem jego czynami. Ale wraz z wyborami ważne stały się również myśli. Skoro lud może wejść za kotarę i głosować w zgodzie ze swoim rozumem, rozum demosu stał się obiektem politycznych łowów. Wielka machina nowoczesnej polityki skupiła się na nim.
Aby wygrać wybory, partia stara się przekonać demos, że rywale są źli, zaś ona jest dobra. Jedno kłamstwo jeszcze nie ogłupia, kłopot w tym, że rywale robią to samo. Demos zalany został morzem sprzecznych opinii. Wybory muszą być porażką rozumu, bo demosowi nie pozwala się myśleć. Cała propaganda, cała machina wyborcza masakruje mu rozum. Owszem,
ta machina uderza w jego wady, kruszy rozum po liniach wewnętrznej słabości, co sprawia, że trudno demosowi współczuć. Nie zmienia to faktu, że takiej presji żaden umysł nie sprosta. Nawet najbardziej wytrenowany. W 2007 r. Leszek Kołakowski ogłosił, że zagłosuje na PSL. Miał dość jazgotu prawicowych gigantów, Platformy i PiS. Jednak co wspólnego z rozumem miało głosowanie przez liberalnego filozofa na anachroniczną, prawicową partię rolników?
Wybory to dzień porażki rozumu. I pułapka bez wyjścia. Mówiąc frazą Kanta – żadna istota rozumna nie może chcieć sytuacji, w której najważniejszą decyzję podejmuje na podstawie zdania tych, którzy nie mówią jej prawdy. A tak właśnie w demokracji się dzieje. Nie chodzi tylko o kłamstwa wyborcze. Ale o cały umysłowy klimat, jaki tworzy demokracja. Przez 30 lat demos w Polsce stale był karmiony szalonymi oskarżeniami, zarówno przez polityków, jak i media. Dowodzono, że polską polityką kierują agenci SB. Że Wałęsa przygotowuje zamach stanu. Że prawica chce gilotynować komunistów. Że lewicą steruje KGB. Że krajem rządzi układ. Po takiej edukacji demos był równie ogłupiały, jak w komunistycznej epoce (…)
Obywatelski rozum buntuje się przeciw irracjonalnej naturze demosu. A przecież każde wybory pokazywały, że demos nie myśli. Że nie kierują nim poglądy, lecz kaprys. Potwierdzały to sondaże, których słupki zmieniały się szybko i chaotycznie. W jednym tygodniu wybory wygrywała prawica, w drugim lewica, w trzecim inny gracz. Trudno było uwierzyć, że demos na początku miesiąca był prawicowy, w środku lewicowy, a pod koniec neutralny. Raczej nigdy nie był ani prawicowy, ani lewicowy. Jego decyzje były czymś na kształt humoru, jaki się ma danego dnia. Albo apetytu.
Tej prawdy obywatelski rozum nie chciał zaakceptować. Po każdych wyborach pojawiało się morze opinii na temat tego, co demos myślał, co powiedział, czego chciał. Każda opinia była inna, ale wszystkie miały wspólną genezę. Rodziły się z potrzeby dodania polityce racjonalności. Skoro istnieje wynik wyborczy, musi mieć sens. Suweren nie może grać w kości. Jego decyzje muszą być ekspresją głębszych przekonań. Demos ocenia, myśli, decyduje. Chaos walki politycznej, ruletka wyborczych wyników, ciągle nieusuwalny przypadek – wszystko zostaje wyprostowane dzięki woli wyborców. Ale w ten sposób nie opisujemy realnego demosu. Ale wyobrażony. Demos ex machina. Demos potrzebny do bieżącego użytku, aby nasze myśli mogły się gładko poruszać (...).
Natomiast demos jest sztucznym zlepkiem rozmaitych grup. Nietworzących sensownej całości. Mówiąc najprościej
– stado istnieje, demos nie istnieje. Jest fikcją. A co za tym idzie, ta fikcja nie myśli, nie wybiera. Istnieje tylko tłum wyborców, którzy się miotają.
Zajrzyjmy do polskiego garnka. Widzimy 40 proc. ludzi, którzy konsekwentnie wybory ignorują. Na drugim biegunie jest 30 proc. lojalnych wobec jednej z dwóch największych partii, a zatem wciągniętych w główny spór epoki. Oraz 30 proc. takich, którzy nie akceptują głównego sporu. I albo głosują na inne partie, albo w logice mniejszego zła popierają kogoś z głównego nurtu. Czy tak rozstrzelone postawy można opisać jako jedność? Dwie grupy liczące po 15 proc. są wobec siebie stabilnie wrogie. 40 proc. ich wrogość lekceważy. 30 proc.
ucieka od tej wrogości w chaotyczne decyzje albo głosując na tuzin różnych partii, albo głosując wbrew sobie. W praktyce oznacza to, że o wyniku wyborów zawsze decyduje grupa nie większa niż kilka procent, która zwykle w ostatniej chwili popiera przyszłego zwycięzcę. Tak podjętą decyzję nazywamy głosem demosu. Decyzją większości. To już bardziej przekonująco brzmi zdanie, że Abel wspólnie z Kainem podjęli decyzję co do swojej przyszłości.
Nie istnieje w Polsce demos rozumiany jako podmiot, coś jakkolwiek spójnego. Nie istnieje w Polsce wspólnota polityczna. I nie chodzi o wielkie podziały, o wielką nienawiść PiS i PO. Ale o całą siatkę kolejnych podziałów i różnic. A także całą siatkę obojętności i pogubienia.
Pomysł budowania politycznej wspólnoty nie jest realistyczny. Nie jest też mądry. Co wiemy o wspólnotach politycznych? Że w ludzkiej historii pojawiały się rzadko i rodziły się w warunkach odmiennych od demokratycznych. Budowała je zawsze surowa i okrutna dyscyplina, która od dziecka uczyła służby dla państwa, a za jej odmowę karała śmiercią albo wygnaniem. Najbardziej podziwiane wspólnoty polityczne – Sparta oraz Rzym – kwitły w skoszarowanych elitach. Były owocem nie tyle wychowania, co tresury. Nie miały też nic wspólnego z tym rozpolitykowaniem, jakie znamy z demokracji. Wspólnoty polityczne nie brały się z potrzeby osobistego wpływu na politykę. Odwrotnie, one były wspólną służbą polityce. Służbą fanatyczną i niewolniczą. Nic dziwnego, że w nowoczesnych czasach do ideału wspólnoty politycznej najbardziej udało się zbliżyć Mussoliniemu, Stalinowi i Hitlerowi. Nie znamy wspólnot politycznych, których nie scaliła siła.
Ale załóżmy, że włączył się przypadek. I zespolił wyborców we wspólnotę. Miliony niekompetentnych i zacietrzewionych jednostek połączył jedną wolą. Oraz jedną ambicją, aby tym razem nikomu nie służyć, ale samemu panować. To przecież przepis na katastrofę. Optymistyczne założenie, że ogół zjednoczy się dla celów, które będą rozsądne i dobre, nie ma żadnych podstaw. Wystarczy spytać historyków, jak często się to zdarzyło. Nie znajdą ani jednego przykładu.
Lepiej niech demos pogrąża się w bierności i apatii, a jego ruchliwe części niech się blokują nawzajem, niż gdyby miał je przeszyć wspólny dreszcz i potrzeba wspólnego działania. Demokracja realna jest często sensowniejsza niż demokracja idealna. Polityka nie jest sferą, w której warto gonić za marzeniami, tu lepiej uciekać przed niebezpieczeństwem.
Polityka nie jest sferą, w której warto gonić za marzeniami, tu lepiej uciekać przed niebezpieczeństwem.