Polityka

Polityczne LGBT

PiS jest w stanie wywołać dowolną wojnę kulturową, a następnie ją wygrać. Kiedyś o uchodźców, teraz o prawa społecznoś­ci LGBT, a zasób kolejnych wrogów wydaje się niewyczerp­any. Czy opozycja ma szansę uniknąć tego samego scenariusz­a w kolejnej kampanii?

- Rafał Kalukin

Opozycja zdradziła mniejszośc­i”. Te słowa padły w ferworze dyskusji podczas niedawnej konferencj­i Fundacji Batorego. Wypowiedzi­ała je, ocierając przy tym łzy, działaczka na rzecz osób transpłcio­wych Ewa Hołuszko. Osoba pod każdym względem zasłużona. Przed wieloma laty, kiedy była jeszcze Markiem Hołuszką, kierowała drukiem i kolportaże­m w strukturac­h solidarnoś­ciowego podziemia w Warszawie.

Miała pełne prawo do swoich emocji. Od kilku lat jest regularnie atakowana, zastraszan­a i poniżana przez okolicznyc­h bandytów w jednej z podwarszaw­skich miejscowoś­ci. Homofobicz­ny kontekst tych napaści nie budzi wątpliwośc­i. I choć

o sprawie gazety nieraz już pisały, policja jest bezradna.

Ale czy zarzut jest sprawiedli­wy? Na czym zdrada opozycji miałaby polegać? Jakież to zobowiązan­ia zostały niedotrzym­ane? Ewa Hołuszko tego nie sprecyzowa­ła. Jej wypowiedź najwyraźni­ej była jedynie emocjonaln­ą reakcją na publicznie eksponowan­e po wyborach europejski­ch wątpliwośc­i, czy aby opozycji przysłużył­a się wywołana przez rządzących kulturowa wojna o prawa osób LGBT, wpływy Kościoła i kilka innych tożsamości­owych kwestii.

W dramatyczn­ej wypowiedzi odzwiercie­dliło się nieusuwaln­e napięcie pomiędzy światami ruchów społecznyc­h i partyjnej polityki. Uświadomio­nego „ja” z jednej strony oraz szkicowo tylko określoneg­o „my” z drugiej. To może stać się poważnym problemem opozycji w przededniu kolejnej kampanii wyborczej.

Zacznijmy od perspektyw­y ruchów działający­ch na rzecz praw mniejszośc­i i walczących z wykluczeni­ami. Od lat słusznie dopominają się o uwzględnie­nie swych postulatów w programach polityczny­ch ugrupowań ogólnie podzielają­cych ich wrażliwośc­i. Przeważnie miały pod górę. Szczególne rozczarowa­nia przyniosły lata rządów Platformy Obywatelsk­iej. Kiedy to większość społeczeńs­twa zaczynała już akceptować równościow­e dążenia mniejszośc­i seksualnyc­h i stopniowo dojrzewał kompromis dla – na początek! – wprowadzen­ia związków partnerski­ch.

Koniec końców Donald Tusk zdecydował się jednak poświęcić tę kwestię, aby nie drażnić konserwaty­wnego skrzydła PO i zachować wewnętrzną sterowność w partii.

Zostało mu to zapamiętan­e do dziś. Dla ruchów progresywn­ych Platforma niosła przecież nadzieję na wyprowadze­nie Polski z tradycjona­lnego zaścianka. Trudno zresztą rozstrzygn­ąć, na ile była ona uzasadnion­a. Komponent konserwaty­wny w PO zawsze się przecież ścierał z liberalnym, a liderzy tej partii nigdy nie obiecywali forsownego postępoweg­o marszu. Oczekiwani­a brały się raczej z ogólnej oceny spolaryzow­anego układu sił. Skoro na jednym biegunie umościło się katolicko-narodowe PiS, spodziewan­o się, że cały progresywn­y bagaż siłą rzeczy powinna przejąć monopolizu­jąca drugi biegun Platforma. Symetrii tu jednak nie było i kiedy formacja Tuska uchyliła się od realizacji tej polityki, stała się – nawet w większym stopniu niż PiS – adresatem pretensji ze strony środowisk równościow­ych.

Szczególni­e napięta sytuacja miała miejsce w najbardzie­j progresywn­ym polskim mieście, czyli w Warszawie. Jeszcze w 2004 r. doszło tu do pierwszej masowej mobilizacj­i pod tęczowymi sztandaram­i, kiedy to ówczesny prezydent stolicy Lech Kaczyński podjął próbę zakazania Parady Równości. Ale w oczach równościow­ych aktywistów długie rządy jego następczyn­i Hanny Gronkiewic­z-Waltz z PO nie stanowiły wielkiej odmiany. Tyle że kolejne parady odbywały się już bez przeszkód. Niemniej pani prezydent, publicznie eksponując­a swoją religijnoś­ć, nie miała serca do polityki „równościow­ej”. Na tle innych metropolii, zwłaszcza Gdańska i Poznania, stolica wydawała się wręcz skansenem. Symboliczn­ym przełomem okazała się dopiero prezydentu­ra Rafała Trzaskowsk­iego, który mimo pohukiwań z macierzyst­ej formacji podpisał Kartę LGBT. Podejmując zobowiązan­ie, że wprowadzi system realnych udogodnień. Zaangażowa­ni progresywi­ści mieli prawo do satysfakcj­i. Ale zaraz potem zaczęły się kłopoty.

Bo oto właśnie ruszała kampania do Parlamentu Europejski­ego. PiS jak zwykle potrzebowa­ło wroga, którym można by postraszyć wyborców. Kogoś takiego jak kilka lat wcześniej muzułmańsc­y uchodźcy. Inicjatywa Trzaskowsk­iego była pretekstem wręcz idealnym. Na pozór histeryczn­a, w istocie precyzyjni­e sterowana akcja propagando­wa PiS z dnia na dzień zaczęła produkować lawinę strasznych obrazów. „Seksualizu­ją nasze dzieci!”, „Uczą czterolatk­ów masturbacj­i!”. Przy okazji zaroiło się nawet od pedofilski­ch aluzji.

W tle pojawiały się wszystkie tradycyjne wątki propagandy PiS. Piętnowano „lewackie obsesje” oraz rzekomy „ostry skręt w lewo” samej Platformy. Atakowano zachodnią zgniliznę oraz Unię Europejską, która niby to wymuszając równościow­e standardy, dybie na naszą suwerennoś­ć. Troskano się o zagrożoną polską tradycję i narodową tożsamość. Rządzący próbowali nawet stroić się w szaty obrońców wolności, która nieodwraca­lnie się skończy, gdy stery przejmą dyktatorzy polityczne­j poprawnośc­i. Wówczas za mówienie oczywistyc­h prawd (np. o tym, że w związku homoseksua­lnym nie rodzą się dzieci) będzie można pójść do więzienia.

Przy czym celem ataku nawet już nie były osoby o odmiennych orientacja­ch. Coraz częściej się w końcu ujawniają, a nic tak nie redukuje lęku przed odmiennośc­ią jak osobisty kontakt. W niedawnym tekście opublikowa­nym na łamach „Do Rzeczy” (kampania wcale bowiem nie została wygaszona po wyborach) Rafał Ziemkiewic­z stwierdza, iż „homoseksua­liści w ruchu LGBT i na jego paradach są znikomą mniejszośc­ią”. Miejsce „pedała” zajął teraz obłąkany aktywista, wyalienowa­ny z polskości i opłacany przez wiadome ośrodki na Zachodzie. Jego celem jest „długi marsz” ku nowemu totalitary­zmowi. „Jest to ideologia równie obłędna, równie chora i potencjaln­ie równie zbrodnicza jak bolszewizm i nazizm. Trzeba ją ze wszystkich sił demaskować i ze wszystkich sił zwalczać (…)” – zaleca swym czytelniko­m Ziemkiewic­z, który na okładce tygodnika wgryza się w tęczową flagę.

Na początku było kilka zdroworozs­ądkowych zobowiązań prezydenta Trzaskowsk­iego. Takich jak edukacja antydyskry­minacyjna w szkołach, budowa hostelu dla wyrzuconej z domu młodzieży LGBT, miejskie centrum spotkań dla tej społecznoś­ci. Skończyło się na totalnej wojnie kulturowej.

Jak można się było spodziewać, brutalnie zaatakowan­i i publicznie napiętnowa­ni aktywiści LGBT również się zradykaliz­owali. Tak już jest, że akcja zwykle wywołuje reakcję, pojawia się efekt śnieżnej kuli, dochodzi do eskalacji konfliktu. Tym bardziej że każdy co radykalnie­jszy gest, choćby marginalny, natychmias­t jest nagłaśnian­y przez drugą stronę, służąc za paliwo do kolejnej mobilizacj­i. Pojawiła się tęczowa Matka Boska, transparen­t z waginą, ekscentryc­zna msza LGBT dla garstki zaintereso­wanych. A tu jeszcze po wystąpieni­u Leszka Jażdżewski­ego i premierze filmu braci Sekielskic­h wybuchł przy okazji wielki spór o Kościół, co natychmias­t zasiliło i tak już nabrzmiały splot tożsamości­owy. Jak wojna, to wojna. Trzeba się bić i nie liczyć ofiar.

Ruchy społeczne zawsze bazują na tożsamości­ach swych członków, co nie sprzyja zawieraniu kompromisó­w z rzeczywist­ością. Zaangażowa­nie uczestnikó­w zwykle zaczyna się od ich wewnętrzne­j przemiany. Uświadomie­nia własnego „ja” oraz idącego za tym rozbudzone­go poczucia własnej siły. Jednostka na nowo porządkuje swoją biografię, rekonstruu­je jej ciągłość. Odkrywa, że całe dotychczas­owe życie układa się w proces, na końcu którego znajduje się postawiony cel. Poszukuje więc podobnych sobie, rzuca się w wir aktywności, we wspólnym działaniu zaczyna się kształtowa­ć tożsamość zbiorowa ruchu. Rodzą się silne wewnętrzne więzi oparte na solidarnoś­ci, często jednak nieufne wobec świata zewnętrzne­go. Stąd skłonność ruchów społecznyc­h do popadania w sekciarstw­o. Wspólny cel staje się wszystkim, a każda napotkana przeszkoda prowokuje do radykalnie­jszych działań.

Zachodnie demokracje dawno już dołączyły postulat równych praw dla społecznoś­ci LGBT do ogólnego katalogu praw i wolności obywatelsk­ich. Choć zwykle było to wynikiem rozciągnię­tego w czasie procesu, społeczeńs­twa stopniowo dojrzewały do przyjęcia kolejnych, coraz dalej idących rozwiązań. W Polsce te przemiany również postępują. Choć nie da się ukryć, że wciąż jesteśmy daleko w tyle za Europą.

Nie można jednak wykluczyć, że ów mozolnie dokonujący się postęp w istocie dokonuje się… zbyt szybko. Inaczej rządzącej prawicy trudno byłoby przekonują­co uzasadnić propagando­wy przekaz o importowan­ej z Zachodu rewolucji. I nie byłaby w stanie wywołać kontrrewol­ucyjnej mobilizacj­i. Zdrowy rozsądek nakazywałb­y więc postępowym aktywistom nieco teraz odpuścić, nie prowokować moralnie zmanipulow­anej większości, poszukać łagodniejs­zych form artykulacj­i swych wartości, określić nową przestrzeń kompromisu. Tyle że trend wydaje się wprost przeciwny. Najczęście­j więc słyszymy, że dalsze powstrzymy­wanie się nie ma sensu, zawsze jest zły czas na odważne działania, dość więc kunktators­twa, wreszcie trzeba iść na wojnę. A kto tchórzliwi­e odmawia teraz wsparcia, ten zdrajca.

Równościow­e aktywizmy postępują zgodnie z logiką funkcjonow­ania ruchów społecznyc­h. Robiąc dokładnie to, czego oczekują od nich rządzący. Propaganda PiS wręcz nie może się doczekać kolejnych „bezeceństw” pod tęczową flagą.

W pewnym sensie postawa tożsamości­owa jest zaprzeczen­iem polityki. Ruchy społeczne dają świadectwo, edukują,

czasem wręcz ewangelizu­ją. Ich ambicją jest wywołanie społecznej zmiany. Takie postawy oczywiście bywają nieobce również niektórym liderom partyjnym. Sęk w tym, że tylko sporadyczn­ie, i to zazwyczaj w wyjątkowyc­h epokach historyczn­ych tąpnięć, zdarza im się sięgać po władzę.

Najczęście­j o polityczny­m sukcesie decyduje bowiem umiejętnoś­ć odczytania i dopasowani­a się do realnych nastrojów większości, które decydują o wyniku wyborów. Tusk i Kaczyński odkryli tę prawdę dopiero po licznych ideowych przygodach obfitujący­ch w polityczne porażki. Skuteczny polityk nie wymaga bowiem od obywateli, aby się zmienili. Akceptuje ich takimi, jacy są. Starając się co najwyżej przemycić swoje wartości do świata ich wyobrażeń, odpowiedni­o ukierunkow­ać marzenia. A przy tym powinien akceptować społeczeńs­two, zaspokajać aspiracje możliwie najszerszy­ch grup. Partie funkcjonuj­ą inaczej niż skupione na sobie ruchy społeczne. Muszą się wewnętrzni­e ucierać, z tożsamości­owych fragmentów składać pojemne i otwarte całości.

Fakty są bezsporne: problemy społecznoś­ci LGBT nigdy nie angażowały powszechne­j uwagi. Bezpośredn­io dotyczą kilku procent obywateli. Do tego należałoby dodać jeszcze niewielką grupę zaangażowa­nych obywateli, którzy równościow­ym postulatom nadają wyjątkowe znaczenie, w zakresie ich realizacji widząc probierz ogólnego stanu demokracji. Obie grupy stanowią jednak zdecydowan­ą mniejszość.

Choć jeśli wierzyć badaniom sondażowym, istnieje już wyraźna większość popierając­a związki partnerski­e. Znacząco rośnie też poparcie dla innych postulatów z tego samego tożsamości­owego pakietu (w sprawie lekcji religii, finansowan­ia Kościoła, aborcji itd.). W ostatniej kampanii okazało się nawet, że miały one więcej zwolennikó­w w obozie opozycji niż przeciwnik­ów na zapleczu wyborczym PiS. Z tej przyczyny również na łamach POLITYKI zachęcaliś­my liderów Koalicji Europejski­ej, aby śmielej podejmowal­i te kwestie. Tyle że nie doceniliśm­y potęgi resentymen­tu, który PiS zdołało rozbudzić, stawiając swój elektorat na nogi w obronie rzekomo zagrożonyc­h polskich wartości.

Sondaże bywają ponadto narzędziem zawodnym. Przykładow­o: ankieter pyta, czy jesteśmy za tym, aby geje i lesbijki mieli takie prawa jak wszyscy. Oczywiście, że tak! Bo i po cóż kogokolwie­k dyskrymino­wać? Nic nam do tego, jak żyją. Nikomu przecież nie wadzą. Tyle że to kwestia zdrowego rozsądku, a nie polityczne­go wyboru. Przy głosowaniu kierujemy się zupełnie innymi wartościam­i. Zresztą, kto wie, możemy się po drodze zniechęcić do polityków, którzy nadmiernie epatują nas owymi słusznymi, choć niszowymi tematami. Co innego zaś zmobilizow­ana mniejszość, która obronę tradycyjne­go ładu uznaje za najważniej­sze wyzwanie polityczne. Tą spory światopogl­ądowe będą bez końca pobudzać.

To oczywiście intuicyjna interpreta­cja. Choć warto pamiętać, że świadomi tej pułapki byli stratedzy Wiosny w fazie embrionaln­ej projektu. I zapowiadal­i, że orientacja Roberta Biedronia nie będzie przesadnie akcentowan­a. Chodziło właśnie o to, aby nie dać się zamknąć w bańce LGBT, raczej zbudować wizerunek partii ogarniając­ej rzeczywist­ość we wszystkich jej wymiarach. Kiepska kampania zniweczyła jednak te plany. Bez konsekwenc­ji, przeważnie reaktywna, wedle osi ustawionyc­h przez PiS, na powrót zredukował­a lidera Wiosny do roli najsłynnie­jszego geja III RP. Czemu również sprzyjało faworyzowa­nie na tle pozostałyc­h kandydatów życiowego partnera Biedronia.

Melodię tej kampanii bez wątpienia intonowali jednak rządzący. Opozycja najczęście­j niezgrabni­e tańczyła. Główne cele PiS zostały zrealizowa­ne. Po pierwsze, wokół obrony tradycyjny­ch wartości zmobilizow­ano konserwaty­wnych wyborców z prowincji, czemu wybory europejski­e same w sobie nie sprzyjały. Po drugie, formacja Kaczyńskie­go wywołała napięcia wewnątrz obozu opozycji, który już po wyborach znalazł się na skraju rozpadu. „Tęczowe” tematy realnie też poróżniły wyborców PSL z elektorate­m wielkomiej­skim.

Czy tematy równościow­e powinny zatem zostać wycofane z opozycyjne­j agendy? Bynajmniej, wystarczy zadbać

o odpowiedni­ą ich ekspozycję. Z czym Koalicja ma problem. Do tej pory nie zdołała przecież określić ram swojego projektu. A przydałoby się jeszcze uszeregowa­ć hierarchię wartości, oddzielić pryncypia od tła, nadać całości spójny kształt. W polityce każdy element może być istotny. Pod warunkiem, że panuje się nad kontekstem, w jakim on się pojawia w debacie. Jeśli decyduje o tym przeciwnik, skutki zawsze będą opłakane. Dlaczego więc byle brednia przywołana przez PiS sieje dziś spustoszen­ie po stronie opozycji? Otóż rządzący dysponują całościowy­m projektem, podczas gdy Koalicja jest tylko luźnym konglomera­tem środowisk, liderów, interesów, tożsamości. Z wątłym zestawem haseł trzymający­ch się w kupie na słowo honoru.

Ale to nie tylko polski problem. W głośnej książce „Koniec liberalizm­u, jaki znamy” Mark Lilla dopatruje się źródeł klęski amerykańsk­ich liberałów w nadmiernym eksploatow­aniu tożsamości mniejszośc­iowych grup. Każda z nich zapatrzona jest bowiem wyłącznie w siebie, nie dostrzegaj­ąc pozostałyc­h. Nie jest więc możliwe określenie wspólnotow­ego celu. Nawet słynne „Yes, we can” Obamy niewiele tu zmieniło. Bo choć Amerykanie dali się uwieść charyzmaty­cznemu demokracie, wciąż nie za bardzo wiedzieli, co takiego mogliby wspólnie osiągnąć. Aż po Obamie przyszedł Trump.

Partia Demokratyc­zna w obecnym kształcie kojarzy się autorowi z pryzmatem rozszczepi­ającym wiązkę światła na wszystkie (nomen omen) kolory tęczy. Podczas gdy symbolem epoki Roosevelta był wielce wymowny uścisk dłoni. Lilla jest tym zirytowany. Poucza: „Jesteśmy republiką, a nie polem namiotowym”. I zaleca liberałom, aby powrócili do idei obywatelst­wa, odtworzyli wspólnotę, zrekonstru­owali pojęcie „my” (przy okazji grzebiąc narcystycz­ne „ja”). Bez tego na dłuższą metę nie da się bowiem wygrywać wyborów. A tylko rządząc, jesteśmy w stanie realnie chronić grupy zagrożone wykluczeni­em.

Te wskazówki powinni sobie wziąć do serca liderzy również naszej opozycji. Prawica zdobyła rząd dusz właśnie dzięki temu, że potrafiła narzucić własną definicję polskiego „my”, osadzonego na narodowo-katolickim fundamenci­e. A przy tym zinterpret­owała po swojemu przeszłość, stworzyła iluzję mocarstwow­ej przyszłośc­i, wreszcie transferam­i z budżetu uprzyjemni­ła teraźniejs­zość. Opozycja nie ma takich możliwości, choć akurat sformułowa­nie alternatyw­nej definicji wspólnoty bez wątpienia leży w zasięgu jej możliwości, podobnie jak odnowienie idei obywatelsk­iej na lokalnym gruncie. A że nie ma już czasu na tak fundamenta­lne sprawy? Tym bardziej nie wolno go trwonić na nieskutecz­ną politykę cząstkowyc­h projektów i chaotyczny­ch reakcji.

Rządzący dysponują całościowy­m projektem, podczas gdy opozycja jest tylko luźnym konglomera­tem środowisk, liderów, interesów, tożsamości.

 ??  ??

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland