Jędrzej Winiecki CHINY Hongkong na ulicy
Mieszkańcy Hongkongu demonstrują przeciwko czemuś, co jest nieuchronne – ostatecznemu wchłonięciu ich kolorowej metropolii przez komunistyczne Chiny.
Nawet gdyby protestujących nie były 2 mln, jak twierdzą organizatorzy, a tylko kilkaset tysięcy, jak liczy policja, to i tak właśnie rozstrzyga się los Hongkongu. Uliczna parasolowa rewolucja z 2014 r. paraliżowała sporą część miasta przez blisko 80 dni. Jej postulatów nie zrealizowano, ale uczestnicy zapowiedzieli: wrócimy. I wrócili.
Obecne protesty tlą się od końca marca. Impetu nabrały w czerwcu, a organizatorzy, głównie stowarzyszenia studenckie, zapewniają, że to dopiero przygrywka. Wzywają do dalszych manifestacji i obywatelskiego nieposłuszeństwa. Do stawiania oporu lokalnemu rządowi, który słucha instrukcji z Pekinu. A Chińska Republika Ludowa stara się ograniczać samodzielność tego wyjątkowego miejsca, pozostającego przez dekady ostoją zamożności, kosmopolitycznej i cywilizowanej elegancji. Stąd bunt.
Koniec bezpieczeństwa
Iskrą była nowelizacja przepisów o ekstradycji. Owszem, gdyby zmiany weszły w życie, możliwe stałoby się wydalenie kogoś z Hongkongu do ChRL. Biada krytykom, dysydentom i przedsiębiorcom, na których komuniści zagięliby parol.
Szefowa administracji Hongkongu Carrie Lam twierdzi, że reformę forsowała z własnej inicjatywy, bez podszeptów pekińskich mocodawców i w dobrej wierze. Ma rację, mówiąc, że niektórzy przestępcy traktują Hongkong jak bezpieczną przystań. Tyle że proponowane przez nią porządki oznaczałyby koniec bezpieczeństwa, które niezależne hongkońskie sądownictwo daje wolnomyślicielom, wielkim pieniądzom i zwykłym mieszkańcom. To te wartości – a także niedostępne w reszcie Chin wolność prasy, wypowiedzi i zachowanie prywatności – obywatele uznali za wyższe dobro.
Krążył wśród nich anonimowy „List otwarty do wszystkich Hongkończyków”. Jego autorzy domagali się skasowania projektu ustawy o ekstradycji (Lam odłożyła go do nie wiadomo kiedy) oraz gwarancji, że nikt za protesty nie będzie aresztowany. Wydźwięk listu jest taki, że rząd pokazał słabość, którą trzeba wykorzystać. Nie odpuszczać, utopijnie walczyć o demokrację, choć ta i tak zniknie, gdy Hongkong – na podstawie umowy z Brytyjczykami – w 2047 r. straci autonomię w ramach ChRL.
Wszystko to, by nie zniszczyć kapitału ruchu parasolek, który pobudził uśpionych, przede wszystkim dotąd zadowoloną klasę średnią i najmłodszych. Od lat, także pod wpływem parasolek, stopniowo przybywa tych, którzy pytani o tożsamość, w pierwszej kolejności mówią: hongkońska. Wcześniej taka deklaracja należała do rzadkości.
Miasto, jeszcze z epoki brytyjskiej kolonii, ma bogatą tradycję protestów i talent do błyskawicznego znajdowania dla nich symboli. Jednym z rekwizytów parasolowej rewolucji był pluszowy wilk z Ikei, bo jego szwedzka nazwa brzmi Hongkończykom jak ciężkie przekleństwo. A tak się składało, że ówczesny szef administracji nazywany był Wilkiem. Podobne zabawy wykorzystano i teraz, pozbierał je serwis Coconuts Hong Kong.
W pełnym nazwisku Lam (Carrie Lam Cheng Yuet-ngor) występuje znak, którego wymowa zbliżona jest do słowa „ćma”, co posłużyło za kanwę do karykaturowania tej polityczki. Od objęcia urzędu nazwana jest też 777. Nie tylko dlatego, że tyle głosów dostała w sprzyjającym Pekinowi kolegium wyborczym. W kantońskim slangu słowo określające liczbę siedem jest homonimem, oznacza również, no cóż, męski narząd.
Bogini w okularach
Studenci na Tiananmen w 1989 r. mieli posąg Bogini Demokracji, inspirowany nowojorską Statuą Wolności. W Hongkongu też ją mają, na ilustracji, powielanej m.in. na T-shirtach. Nowa bogini wciąż niesie pochodnię, ale też bardziej współczesne akcesoria – rynsztunek manifestantów: okulary ochronne, maskę gazową, kask budowlany i żółtą parasolkę. Ma też bardziej współczesną sylwetkę, wygląda jak z okładki komiksu
o superbohaterach.
Odwołania do Tiananmen są naturalne, właśnie minęła 30.
rocznica tamtej masakry, Hongkong to jedyne miejsce w ChRL, gdzie można o tamtych wydarzeniach publicznie bez konsekwencji się wypowiadać. Powszechnie wykorzystany jest wizerunek Nieznanego Buntownika, Tank Mana, jegomościa z siatkami w rękach, który wtedy wstrzymał kolumnę czołgów.
Szybko doszukano się własnych bohaterów, działających podobną metodą, na mniej dramatyczną skalę. Wu Chi-wai z Partii Demokratycznej, trzeciej siły parlamentu, w pojedynkę, bez maski gazowej, krzycząc „jestem deputowanym!”, powstrzymał oddział policjantów strzelających pojemnikami z gazem łzawiącym. 47-letnia Tina Luk, pracownica jednego z kościołów, widząc bezradność bitych pałkami nastolatków, wykrzyczała schowanym za tarczami policjantom, by poszli do domów.
W porównaniu z poprzednimi protestami tym razem uczestnicy starają się zacierać swoje ślady w sieci. Zwoływano się m.in. przez aplikację internetową Telegram, uchodzącą za wygodną i łatwo dostępną, i choć nie do końca bezpieczną, to na tyle rebeliancką, że zabronioną w Chinach i blokowaną m.in. w Rosji. W czasie protestów Telegram stał się celem ataku hakerów pracujących dla chińskiego rządu.
Władze wciąż szukają metody na demonstrantów. Maternalistyczną kartę – na wzór paternalizmu, wpisanego w chiński schemat zarządzania społeczeństwem – próbowała wykorzystać Lam. Opisywała protestujących jako niegrzeczne dzieci, które ona, jako matka, musi zawrócić na dobrą drogę. Nic z tego nie wyszło, swoimi działaniami, zwłaszcza próbami grania na zwłokę, tylko dodawała protestom energii.
Na hymn uczestnicy wybrali „Sing Hallelujah to the Lord”, „Śpiewajcie Alleluja Panu”, współczesną pieśń wielkanocną, napisaną w latach 70. w Kalifornii. Melodia jest prosta, słowa też, bo tytuł to i prawie cały tekst. Nie przeszkadza, że tylko 10 proc. mieszkańców deklaruje chrześcijaństwo. Pieśń podchwycono od grupy studentów chrześcijan. Śpiewana jest w kółko, co sprawia, że zgromadzenie nabiera religijnego charakteru, a to służbom porządkowym wiąże ręce. Nie można modlących się ludzi ot tak rozpędzić, a zebrani nie potrzebują żadnych zezwoleń.
Hongkong jest jedynym miastem w Chinach, które może protestować przeciw władzy i robi to za resztę kraju. Sprzeciw wyrażają zwłaszcza ci, którzy nie pamiętają brytyjskiego zwierzchnictwa ani 1997 r., gdy dobiegła końca 99-letnia dzierżawa miasta i Chiny przejęły je od Brytyjczyków, by przez pół wieku, do 2047 r., funkcjonowało w ramach zasady „jeden
kraj, dwa systemy”, ciesząc się względną swobodą. Dzisiejsi uczniowie i studenci to pokolenie, które na własnej skórze zmierzy się z rokiem 2047.
Drogo, najdrożej
Intensywność protestów jest tak wysoka, bo najmłodsi mieszkańcy miasta nie są w najlepszej formie. To wypadkowa wielu czynników: oczekiwań rodziców, przeceniania roli edukacji, niespiesznego wzrostu gospodarczego, kosmicznych cen nieruchomości i w końcu przekonania, że rząd tym problemom nie zaradzi, a może je pogłębić. A nie ma jak nacisnąć, skoro szef administracji nie jest wybierany w głosowaniu powszechnym. Dlatego rozczarowani młodzi rozjeżdżają się po świecie. Nie zatrzymują ich wysokie pensje, wolą lepszą jakość życia, czas dla rodziny.
Przygotowujemy młodych ludzi do upadku, a kiedy uświadomią sobie, że ciężka praca nie przyniesie efektów, nasilą się problemy społeczne – przestrzegał w maju wychodzący w mieście anglojęzyczny dziennik „South China Morning Post”.
Z badań wynika, że już w podstawówce dzieci są przepracowane, niedospane, mają coraz więcej problemów psychicznych, zmagają się z depresją, poczuciem niepokoju i samotnością. Nie ćwiczą fizycznie, 40 proc. młodych ma poczucie winy, gdy odpoczywa. Tylko najlepiej przygotowani przebrną z sukcesem przez system edukacji oparty na wymagających i konkurencyjnych egzaminach. Cóż z tego, skoro w Hongkongu absolwenci na pierwszej posadzie zarabiają przecięt
nie prawie 10 proc. mniej niż absolwenci sprzed ćwierć wieku.
Dyplom nie gwarantuje dostępu do mieszkania, spośród osób ubiegających się o wynajęcie lokum od miasta studia skończyła mniej więcej połowa. Analitycy biznesowi mówią: to najgorszy rynek nieruchomości na świecie, za czym kryje się najdroższy metr kwadratowy, po 25 tys. dol., czyli jakieś 94 tys. zł. W praktyce przeciętne gospodarstwo domowe na przeciętne mieszkanie musi pracować 20
lat (dla porównania – 8 lat w Londynie, uchodzącym za bardzo drogi). Trumny, kapsuły, klatki, mieszkania dla komarów, nanomieszkania – to określenia na styl życia po hongkońsku. Na jedną osobę przypada 4,5 m kw. powierzchni mieszkalnej (w Polsce ok. 27 m), a minimalna powierzchnia użytkowa w lokalach socjalnych wynosi 5 m. Z ciasnoty powstał standard luksusu na kilkunastu metrach. Najbogatszych stać na wnętrza jak z pokładu prywatnych odrzutowców, projektanci ścigają się na wymyślne schowki, by wycisnąć z przestrzeni jak najwięcej.
W takich okolicznościach potrzeba minimalnej liczby przedmiotów, np. tapczanopółki z funkcją biurka. W kuchni nie ma miejsca na kuchenkę. Dzięki temu powstaje żywa miejska kultura, bo siłą rzeczy trzeba wyjść do ludzi, oni też nie mają gdzie się podziać. Z drugiej strony nie działa drabina społeczna. Ciężka praca nie przekłada się na lepsze życie. A niepewni warunków młodzi nie mają ochoty się wiązać, rodzi się mniej dzieci.
Teoretycznie problemem nie jest brak ziemi. 75 proc. powierzchni miasta to porośnięte lasem góry, pod budowę mieszkań przeznaczone jest niecałe 4 proc. Poza jedną działką, na której stoi neogotycki gmach anglikańskiej katedry św. Jana, cała ziemia należy do miasta i przyznawana jest w użytkowanie na okres zazwyczaj 50–70 lat i w drodze aukcji. Tak powstaje bańka cenowa – w jej pompowaniu biorą też udział inwestorzy z Chin kontynentalnych.
Przy braku porządnych wpływów z podatków (nie ma VAT) przychody z użytkowania ziemi stają się fundamentem miejskich dochodów. Dlatego przywiązany do liberalnych porządków Hongkong wygrywa rankingi najbardziej otwartych gospodarek i wyżej ceni sobie własność niż wynajmowanie, choć stawki za nie rosną odpowiednio do cen sprzedaży. Rząd nie chciał narzucać urzędowego minimum powierzchni mieszkań, tłumacząc, że lepsze ciasne, ale własne.
Samotni
Władze Hongkongu nie mają łatwego zadania. Muszą odgadywać intencje szefów w Pekinie, krok po kroku podporządkowywać im miasto i równolegle zmagać się z otwartym niezadowoleniem mieszkańców. Żaden polityk w ChRL nie podlega tak jawnej publicznej krytyce jak Carrie Lam, przez co trudno znaleźć chętnych na jej miejsce. To polityczne osłabienie Hongkongu wobec Pekinu wynika wprost ze spadku jego gospodarczego znaczenia dla Chin.
Jeszcze w 1993 r. całe Chiny miały zaledwie cztery razy większy PKB od Hongkongu. Miasto, wciąż brytyjskie, zarabiało na pośrednictwie, przechodziły przez nie inwestycje kierowane do ChRL, w drugą stronę wysyłano chiński eksport. Ale sporo się zmieniło. Chińska gospodarka urosła, tak jak chińskie miasta, zwłaszcza metropolie: kosmopolityczny Szanghaj i leżący obok Hongkongu, większy od niego Shenzhen, Chongqing, będący bramą do chińskiego interioru, zmieniły się Pekin i Kanton. Na ich rzecz Hongkong tracił monopol na bycie chiń
skim oknem na świat, dziś wytwarza tylko 2 proc. PKB Chin.
Symbolem tej zależności jest połączenie między Hongkongiem i Makau. Powstał tam łączący oba miejsca most, częściowo umieszczony w tunelu, by zapewnić statkom dostęp do delty Rzeki Perłowej. To najdłuższa przeprawa tego typu – liczy aż 55 km. Claudia Mo, jedna z krytyczek porządków w mieście, deputowana do jego legislatywy, w rozmowie z reporterem serwisu Vox nazywała most pępowiną. Wi
docznym znakiem, że leżący częściowo na wyspach Hongkong pozostaje nierozłączną częścią wielkich Chin.
Ich wpływ na miasto jest coraz większy, postępuje erozja zasady „jeden kraj, dwa systemy”. W celach wychowawczych uprowadzono niedawno kilka osób związanych z księgarnią sprzedającą książki zakazane w ChRL. Jeden z księgarzy się tam odnalazł, kajał się ze łzami w oczach i prosił o jakąkolwiek karę. Władze, m.in. w telewizyjnych wiadomościach, promują mandaryński, oficjalny język ChRL, choć w Hongkongu mało kto nim włada. Prawie wszyscy mówią po kantońsku, w języku południowo-wschodnich Chin, połowa posługuje się angielskim.
Wielka Brytania nie ma sposobu, by Hongkong wesprzeć. Zachód do działania zdopingować może ewentualnie tylko lament biznesu, który ma w mieście siedziby swoich azjatyckich oddziałów. Ale Hongkong jest sam. Stany Zjednoczone zajęte są rywalizacją handlową z Chinami, Europa jest słaba. Pekin może spokojnie czekać na pełen powrót Hongkongu do macierzy.
Gdyby jednak protesty się nasilały, w odwodzie pozostaje drastyczny scenariusz: jak Hongkong będzie sprawiał poważne kłopoty, to wprowadzi się stan wyjątkowy, wyłączy wszelkie wolności, a w roli handlowego pośrednika zastąpią go inni, np. Shenzhen. Co o swojej przyszłości sądzą sami Hongkończycy, dadzą znać 1 lipca, w rocznicę przekazania Hongkongu Chinom, tradycyjnym dniu masowych demonstracji.
Wielka Brytania nie ma sposobu, by Hongkong wesprzeć. Zachód do działania zdopingować może tylko lament biznesu. Hongkong jest sam.