Z czym do Ludu
Bez względu na temperatury i pogodowe ekscesy w tym roku lato jest polityczne i wyborcy, gdziekolwiek są, muszą się liczyć z molestowaniem i nagabywaniem przez kandydatów. Wszystkie partie zapowiedziały, że ruszają w teren szukać kontaktu „ze zwykłymi Polakami”, nawet na plażach, bazarach, pod sklepami. Brzmi niepokojąco, ale zobaczymy w praktyce. Na razie podobno każdy parlamentarzysta i działacz PiS już ma rozpisany dzień po dniu plan odwiedzin i spotkań. I to pewnie prawda. Za to po drugiej stronie flauta: partie opozycyjne jeszcze nie zdecydowały, w jakich konfiguracjach pójdą do wyborów, więc tym mniej wiadomo, kto konkretnie, kiedy i z czym miałby „pójść do ludu”. To opóźnienie jest poniekąd naturalne, tak jak oczywiste jest polityczne rozproszenie po stronie antyPiSu, zwłaszcza że po eurowyborach trzeba układanki zaczynać prawie od nowa. Więc – żeby odwołać się do dziwacznej historycznej metafory premiera Morawieckiego – naprzeciwko zdyscyplinowanej i świetnie uzbrojonej perskiej armii zbiera się pospolite ruszenie greckich republik – jak pod Salaminą.
Dla wszystkich jest oczywiste, że opozycja, jeśli w tym starciu ma mieć jeszcze szansę, musi iść jednym frontem, co najwyżej dwoma skrzydłami. I te skrzydła chyba już powoli się formują. Ani zgód, ani nazw jeszcze nie ma, ale to najpewniej będzie „jakieś centrum” i „jakaś lewica”. Proszę przeczytać na stronie
polityka.pl zapis dyskusji, która właśnie odbyła się w naszej redakcji z udziałem ważnych, do niedawna często poróżnionych lewicowych działaczy – wspólnota programowa jest niemal pełna, podobnie jak świadomość gilotyny D’Hondta. Więc kto wie? Z formacją centrową – jeśli nie odezwie się gen samozniszczenia – w sumie powinno pójść łatwiej, bo PO i SLD mają przecież tradycję wieloletniego współrządzenia z PSL (było nawet tak, że największa partia koalicji, wtedy SLD, wystawiła na urząd premiera kandydata PSL); nie ma też nieprzekraczalnych różnic ideowych. Ale podchody potrwają pewnie kilka tygodni.
Są symulacje potwierdzające, że ewentualny ubytek mandatów (wskutek dwójpodziału opozycji) dałby się skompensować mobilizacją tych wyborców, którzy na miszmasz „konserwy” oraz „lewaków” nie zagłosują. Między dwiema formacjami byłby też naturalny podział pracy, wygodne dla obu stron specjalizacje. Lewica, wiadomo: tematy obyczajowe, ekologiczne, społeczne – adresowane głównie do młodszego pokolenia; umowne centrum – tematy gospodarcze, reformy państwa, samorządności i praworządności, polityki migracyjnej, ochrony zdrowia itp. Niestety główna partia demokratycznej opozycji, czyli PO, zapowiada prezentację programu wyborczego dopiero na sierpień. To ciągnie za sobą koszty psychologiczne, bo wyborcy są coraz bardziej zniecierpliwieni, sfrustrowani (o opozycyjnej „ojkofobii” piszemy na s. 15) i nawet dobre, ale spóźnione, pomysły mogą już nie przełamać ich zniechęcenia i narastającej nieufności wobec liderów. Zwłaszcza że PiS czekać nie będzie.
Już na początku lipca rządząca partia organizuje wielki zjazd w Katowicach (zablokowanie przez rząd unijnego planu „antywęglowego” jest zapewne swoistym „prezentem na Zjazd” dla Śląska) i przez następne tygodnie będzie narzucać ton i tematy. Główne elementy taktyki już się zarysowały i są powieleniem zwycięskiej kampanii europejskiej. Padną zapowiedzi kolejnych „prezentów Kaczyńskiego”, choć tym razem bardziej w formie ulg podatkowych niż nowych bezpośrednich transferów; będą jakieś wybiegające w dalszą przyszłość, a więc dziś mało zobowiązujące, pakiety finansowe dla wybranych środowisk. Ale nacisk pójdzie – jak poprzednio – na emocjonalne podburzenie elektoratu. Wróci narracja, że opozycja odbierze 500 plus, że nałoży powszechny „podatek katastralny” (choć nikt tego nie planuje), że doprowadzi – przy pomocy opozycyjnych samorządów i za pieniądze Sorosa – do rozbioru dzielnicowego Polski. A przede wszystkim podchwytywany będzie każdy gest, słowo, wyciągany każdy pretekst, którym dałoby się potwierdzić tezę ataku „opozycji” na Kościół, religię, rodzinę, moralność publiczną.
Bartosz Wieliński w „Gazecie Wyborczej” słusznie napisał, że Kaczyński, oskarżając przeciwników, iż realizują plan, aby „Polski nie było wcale” – a więc zarzucając im zdradę główną – przekroczył kolejną granicę nikczemności. (Podobnie Jarosław Gowin – właśnie pomówił polskich dziennikarzy pracujących u „niemieckich wydawców”, że mogą reprezentować obce interesy, a Patryk Jaki insynuował, że Adam Bodnar broni mordercy). Opozycja się oburza, z czego nic nie wynika.
Fakt, że wyborcy PiS nie tylko wybaczają prezesowi i jego ludziom wypowiadane bzdury, kłamstwa i nikczemności, ale że każdy skandal z udziałem partii jeszcze ją w sondażach umacnia, wywołuje po stronie opozycji zrozumiałe zdumienie i poczucie bezradności. Wśród prób wyjaśnienia tego fenomenu ostatnio coraz częściej pojawiają się odniesienia do samych wyborców, elektoratu czy – jak pisze Robert Krasowski (s. 18) – demosu, jego cech i zachowań. To bardzo ciekawa dyskusja.
„Krytyka ludu”, posądzenie go o nieodpowiedzialność, ignorancję, krótkowzroczność wywołuje wściekłe reakcje lewicy, oskarżającej liberalne elity o tzw. klasizm. Z kolei prawica lud (a właściwie „Lud”) idealizuje, jednak tylko ten „prawdziwy”, czyli popierający PiS; z Ludu wyłączone są zbuntowane grupy i w ogóle kilkadziesiąt procent Polaków popierających (jeszcze) opozycję i traktowanych zbiorowo jako „elity”. Niemniej, przykłady z całego 30-lecia dowodzą, że opinie wielkich grup społecznych da się kształtować i zmieniać; nawet zbyt szybko i prosto. Nie ma tu żadnego fatalizmu.
No więc tak: łatwo jest radzić opozycji i ją poganiać, ale naprawdę czas byłby najwyższy pomyśleć o swoich wyborcach, a nie elektoracie PiS. Przegadać, choćby między sobą (jeśli się do tej pory tego nie zrobiło),„jakiej Polski chcemy, a jakiej nie”. I ruszać w lud – do wynajętych sal, na bazary, place, plaże (choć plażowiczom może jednak darować?).