Bardzo głęboki człowiek
Pisze Kisielewski w „Abecadle” o Antonim Gołubiewie: „Wielki człowiek, bardzo głęboki. Co mnie w nim najbardziej fascynowało, że człowiek z Litwy, z Wileńszczyzny, który tak potrafił się przestawić. Jak ich wyrzucili z Litwy, przyjechali do Polski, gdzie strasznie biedował, najpierw w Łodzi, potem w Zakopanem z rodziną. Ja go zapytałem: »No jak wy się czujecie tutaj?«. A on mówi: »Przestawiamy się z koncepcji jagiellońskiej na koncepcję piastowską«. »Bardzo głęboki człowiek«”.
Co do głębokości myśli Gołubiewa zgodzę się natychmiast. Natomiast dialog z nim, co zresztą u Kisiela częste, jest najpewniej apokryfem. Koncepcja jagiellońska nierozłączna była z marzeniem o Polsce skierowanej federacyjnie lub imperialistycznie na Wschód. Jej klasyczny wyznawca Stanisław CatMackiewicz nie tylko uważał Kazimierza Wielkiego za polityczne zero (z tego był znany, bo prowokacje bardzo często przynoszą rozgłos), ale zgoła Piastów nie cenił i uważał za zaściankowych władców pozbawionych wizji i wielkiego oddechu.
Tymczasem piastowska pasja Gołubiewa nie zaczyna się po wojnie, kiedy historia wepchnęła nas na tropy tej dynastii, ale datuje się od lat 1937–39 i czasów okupacji, kiedy powstawały pierwsze szkice wielkiej epopei o czasach mieszko-bolesławowych. Pasjonuje go proces powstawania państwa, który przynosi jednocześnie odpowiedź na pytania: skąd przyszliśmy?, kim jesteśmy?
Tutaj swoisty paradoks. W wizji Gołubiewa rozsypane po puszczach rody Turów, Orczyków, Śliźnów, Bugajów (jest ich w „Bolesławie Chrobrym” wiele) zaczynają powoli ciążyć ku wspólnocie, centrum, jak wody rzek zmierzających do morza. Dzisiaj w coraz liczniejszych pracach o powstaniu państwa piastowskiego jest akurat odwrotnie. Jeśli stworzyli je np. wikingowie, to impuls państwowotwórczy byłby przede wszystkim odśrodkowy. Nie osłabia to jednak w niczym przesłania Gołubiewa opowiadającego o przełamywaniu podziałów, rozszerzaniu się wspólnoty, rodzeniu się świadomości etnicznej. Nie zapominajmy przy tym, iż rzecz dzieje się w określonych realiach – ich obraz ma więc pierwszoplanowe znaczenie. Tutaj pisarz celowo „łagodzi obyczaje”. Ucieka od scen nazbyt drastycznych, krwawych.
Czytając „Chrobrego”, trudno byłoby się też domyślić, iż handel niewolnikami był bodaj podstawą gospodarki Polan. Za to w wyczuciu psychologii epoki, sposobu myślenia i motywacji jej bohaterów jedna bodaj Sigrid Undset mogłaby iść z Gołubiewem w zawody. I jakże jest to napisane – ogromny fresk, dbały o szczegół i jednocześnie kreślący nieogarnione przestrzenie.
W lipcu 1959 r. w plebiscycie „Życia Warszawy” „Bolesław Chrobry” uznany zostaje za jedną z dwóch najwybitniejszych książek powojennego piętnastolecia. Czy
dzisiaj mógłby liczyć na podobny sukces? Wątpię. W naszych czasach powszechnej łatwizny siedem (w tym sześć opasłych) tomów skutecznie odstrasza. Szkoda to wielka. Zubożeni są bowiem, którzy książki tylko czytają, a zapomnieli już z nimi obcować. Tymczasem „Bolesław Chrobry” do takiej właśnie przygody zaprasza.
Pisał Piotr Kuncewicz, iż: „Godna uwagi jest przyjaźń i lojalność Gołubiewa wobec swoich bohaterów. (...) Stara się ich nie kompromitować, zwłaszcza w sensie moralnym i duchowym, pomaga im »zachować twarz«, nie ma u niego nikogo zasługującego wyłącznie na potępienie”. Podobny stosunek miał do bliźnich realnych, depczących krakowskie chodniki. Zawsze brał ich poważnie, na
serio. Kiedy w 1953 r. władze zamykały „Tygodnik Powszechny”, odbywały się jeszcze ostatnie, beznadziejne rozmowy z członkiem Biura Politycznego KC PZPR Franciszkiem Mazurem. Zasypał on „tygodnikowców” lawiną zarzutów udziału w domniemanych spiskach, intrygach, antyrządowych knowaniach. Gołubiew z całym spokojem odpowiedział tylko: „Proszę pana, my jesteśmy uczciwymi ludźmi”. Było to powiedziane tak, że Mazur nie wziął tego za przymówkę ani kpinę. Przeciwnie, uspokoił się i odpowiedział
prawie życzliwie: „No właśnie, chyba za uczciwymi jak na nasze czasy”.
Kiedy pismo ostatecznie skazano, a tytuł dano w pacht Paxowi, który podjął się robienia fałszywek „Tygodnika”, zachowując nawet ciągłość numeracji, Gołubiew wziął na swoje barki ojcowanie niejako rozbitkom. Nie w dyskusyjnych nasiadówkach, ale w znoju dnia codziennego. Redaktorzy zamkniętego pisma znaleźli się często bez pracy, zagrożeni wciąż możliwością różnorakich szykan z aresztowaniem włącznie, a przy tym obarczeni rodzinami z małymi jeszcze przeważnie dziećmi. W tej sytuacji domek Gołubiewa przy ulicy Jaskółczej w Krakowie, tuż koło Wisły (w maleńkim ogródku pasła się sarenka), stał się azylem, czarownym miejscem oderwania od przygnębiającego świata; panną, madonną legendą tych lat. Rodzice grali w „nogę” (piąta woda po brydżu), urządzali teatrzyki; my, dzieci, mieliśmy zabaw tysiące, najczęściej wymyślanych przez pana Tola – tak się poufale nazywało Gołubiewa. Przed świętami wszyscy razem robiliśmy z orzechów zabawki na choinkę, które się nawet sprzedawały na Kleparzu. Do dzisiaj nie rozumiem, jak znajdował na to wszystko czas. Bo przecież jednocześnie ciągle pisał, a popiół z papierosów odpalanych jeden od drugiego i zapijanych najczarniejszymi kawami sypał mu się na notatki. Był nie tylko człowiekiem wielkim, ale również wielkodusznym i pełnym empatii, którą obdarować mógł każdego. Jakżeby się dzisiaj przydał.
Godna uwagi jest przyjaźń i lojalność Gołubiewa wobec swoich bohaterów. Podobny stosunek miał do bliźnich realnych.