Ile wlezie
Na powitanie lata w Zielonej Górze okaleczono rozłożysty dąb. Powód? A jakże, poważny – gałęzie drzewa zasłaniały reklamę na billboardzie. Słup można było oczywiście przenieść w inne miejsce, ale to kupa roboty. Rycie w ziemi, przekładanie kabli elektrycznych. Łatwiej wezwać rzeźnika zieleni i oberżnąć pół drzewa. Poza tym reklama to kasa dla miasta, a dąb sobie rośnie i grosza za to nikomu nie płaci. Kaleka może tej brutalnej operacji nie wytrzymać, ale to już jego sprawa. Ten szczegół z naszej codzienności wydaje mi się symboliczny. Oto łąka, piachy, lasy. Bezużyteczne. Ale dobry gospodarz zadba, by przynosiły duże zyski. W ciągu trzech lat rządów madame Szydło i monsieur Morawieckiego sprowadzono do Polski ponad milion ton śmieci, z rtęcią i azbestem na czele. Co roku pada nowy rekord (2016 r. – 256 tys. ton, 2017 – 378, 2018 – 434). Założę się, że w 2019 r. przekroczymy 500 tys. I niech to wszystko, prażone coraz silniejszym słońcem, kłębi się w powietrzu, wsiąka w ziemię, zatruwa wody gruntowe. Dla szczęścia przyszłych pokoleń, jak zapewne powiedziałby premier, który parę dni temu „w interesie Polek i Polaków” zablokował w Brukseli projekt o neutralności klimatycznej UE w 2050 r. W tłumaczeniu na język codzienny: przez najbliższe 30 lat będziemy truli samych siebie ile wlezie.
Z niecierpliwością czekam tylko na jakąś piękną bajkę szefa rządu o sukcesach polskiego recyklingu. Na razie śledzę smutną prawdę o rzeczywistości. Nasi inspektorzy przez kilka tygodni nie wpuszczali do Polski pyłu aluminiowego z Czech. Na transport czekał przedsiębiorca, właściciel instalacji odzyskującej z odpadu czyste aluminium. Przez ten czas pył zdążył się utlenić i stał się bezwartościowy. Facet stracił nie tylko forsę, ale i kontrahenta, bo Czesi wiedzieli jedno – Polacy nawalili.
Niedawny raport komisji UE ds. ochrony środowiska nie zostawia na nas suchej nitki. W ciągu ostatnich dwóch lat nie poprawiło się nic. PiS wpycha nas w coraz ciemniejszą dziurę smogu i smrodu. A przecież szedł po władzę, głosząc odnowę we wszystkich dziedzinach życia.
Jakby tego było mało, odważni miłośnicy przyrody – znaczy Polski Związek Łowiecki – wystąpili o wpisanie swojego krwawego hobby na listę niematerialnego dziedzictwa kulturowego UNESCO. To ważny krok dla wszystkich myśliwych, którzy każdego dnia kultywują i podtrzymują tę wielowymiarową kulturę – zachwala PZŁ swój własny wniosek. A ja wciąż mam przed oczami zdjęcia sprzed roku czy dwóch – widać na nich pokot zabitych zwierząt i księdza odprawiającego mszę dziękczynną za udane podtrzymywanie tradycji myśliwskich. Tej tradycji przyglądają się też dzieci. Ich ojcowie zaś walczą przed Trybunałem Konstytucyjnym o dopuszczenie małoletnich do polowań. Oto argumenty: Nie uczymy dzieci zabijania dla przyjemności, ale chcemy je wychowywać w umiłowaniu przyrody, rozwijać w naturalnych warunkach ich tężyznę fizyczną. I jeszcze ten koronny: Wspólne wyjścia na polowania wzmacniają więzi rodzinne. Jasne, to oczywiste. Oglądanie z tatusiem konającego w konwulsjach dzika, a potem w domu wspólna kolacja i opowiadanie matce: „Żałuj, że nie widziałaś, jak umierał”, z pewnością podniesie temperaturę uczuć na całym piętrze. Czy oni, myśliwi znaczy, naprawdę w to wierzą? Najpewniej tak, skoro zabijanie nazywają pozyskiwaniem, a krew farbą. Dla mnie te zmienione słowa są drwiną z żywych stworzeń. Jak napisała przed laty filozofka Barbara Skarga: „Człowiek to nie jest piękne zwierzę”.