Polityka

Rozmowa z kucharzem i aktywistą

Grzegorzem Łapanowski­m

-

JAN ROJEWSKI: – Twierdzi pan, że od tego, co położę na swoim talerzu, zależą losy świata?

GRZEGORZ ŁAPANOWSKI: – Z raportu

Oxfam opublikowa­nego w 2015 r., po szczycie klimatyczn­ym w Paryżu, wynika, że 64 proc. emisji gazów cieplarnia­nych jest związane z indywidual­ną konsumpcją. Okazuje się, że wszystko ma znaczenie, nawet to, ile wiadomości wysyłamy ze swojego telefonu, bo obciążają serwery. Okazuje się także, że emisja CO2 to coś, na co możemy mieć wpływ. Dekadę temu używaliśmy 500 reklamówek rocznie, dzisiaj używamy 300, a Skandynawo­wie tylko kilku. Widać, jak wiele zależy tu od naszych postaw.

Co produkcja reklamówek ma wspólnego z moim posiłkiem?

Dużo. Nasza relacja z posiłkiem nie ogranicza się tylko do talerza. W londyńskim Victoria and Albert Museum trwa właśnie świetna wystawa zatytułowa­na „Food: Bigger Than the Plate”. Zebrane na niej prace skupiają się na tym, żeby pokazać, że jedzenie jest formą relacji ze światem. To, ile i co jemy, a także ile opakowań i reklamówek zużywamy, ma znaczenie polityczne i ekonomiczn­e. Jedno i drugie przyczynia się do powstawani­a śladu węglowego. Jeśli będziemy jeść wysoko przetworzo­ną żywność, fast foody, używać dużo soli i cukru, a także pić alkohol, to choroby związane z żywieniem będą naszą codziennoś­cią. One z kolei przyczynią się nie tylko do gorszej kondycji fizycznej Polaków, ale też psychiczne­j, co z kolei obniży wyniki gospodarcz­e.

Wyczytałem, że produkcja wołowiny powoduje kolosalne emisje CO₂. To koniec ery burgerów i steków?

Proszę mi wierzyć, że z przyjemnoś­cią zjadłbym teraz stek z purée ziemniacza­nym, sosem holendersk­im i popił to butelką wina. Wciąż jem mięso, ale biorąc pod uwagę zdrowie, nie tylko własne, swojej rodziny, ale i kondycję całego społeczeńs­twa, nie uważam, że powinienem robić to codziennie. Raczej raz w tygodniu. A ten wspomniany stek z ziemniakam­i to w ogóle raz na kilka miesięcy.

Wzdraga się pan przed zjedzeniem 200 g polędwicy wołowej, a tymczasem elektrowni­a w Bełchatowi­e wytwarza przez rok tyle CO₂, co wszyscy Polacy przez 15 lat jedzenia mięsa.

Ale czy to jest powód, żeby dokładać kolejną cegiełkę? Ja sam miałem wiele podobnych wątpliwośc­i, tym bardziej że gotowanie stanowi centrum mojego życia. Musiałem się zastanowić, czy jeśli wszyscy dookoła grzeszą, to ja też mam to robić? Czy jeśli wszyscy lekceważą ograniczen­ia prędkości, to ja też mam nie zwracać na to uwagi? Czy jeśli wszyscy jeżdżą autami do pracy...

Brzmi ewangelicz­nie...

Bo to ma z ewangelią bardzo dużo wspólnego, zresztą świetnie pisze o tym Szymon Hołownia. Jest taki moment, kiedy trzeba zrozumieć, że ci wszyscy to również ja. Finalnie każdy z nas będzie musiał spojrzeć w lustro i zrobić sobie własny rachunek sumienia z tego, czy czuje się ze swoją „emisją” dobrze czy źle.

Nie jest czasem tak, że ten rachunek sumienia jest przywileje­m ekonomiczn­ym bogatych?

Odpowiem w ten sposób: tematem odpowiedzi­alności żywieniowe­j zaintereso­wałem się kilkanaści­e lat temu, podczas pobytu w Ameryce, a później w Wielkiej Brytanii. W USA okazało się, że jedzenie jest paskudne, a jeśli jest przyzwoite, to trzeba za nie słono zapłacić. Tam faktycznie rachunek sumienia jest przywileje­m. Obawiam się,

że Polska poszła tą samą drogą. W ciągu ostatnich 30 lat nasza polityka żywieniowa nie była tematem poważnych debat. Jadę niedługo na Europejski­e Forum Gospodarcz­e i panel, w którym biorę udział, zatytułowa­ny jest „Żywność i jedzenie – moda i styl”. Moim zdaniem jedzenie to dużo więcej niż moda i styl życia, między innymi dlatego założyliśm­y fundację Szkoła na Widelcu, która zajmuje się edukacją kulinarną wśród najmłodszy­ch. Dziś jest ostatni dzwonek na to, żeby podjąć decyzję: czy chcemy stawiać na żywność dobrej jakości i edukację kulinarną, czy zamierzamy dalej kroczyć przemysłow­ą ścieżką utartą przez ostatnie lata. Jeśli chcemy doczekać się realnej zmiany, to musi ona iść dwutorowo: także oddolnie, ze strony różnych ruchów społecznyc­h…

One działają w miastach.

Nie zgodzę się z tym! Także na wsiach i w małych miejscowoś­ciach są ludzie, dla których ważne jest dobre jedzenie. Pytanie, czy my w miastach jesteśmy w stanie zapłacić rolnikom cenę adekwatną do wysokiej jakości produktów? W kooperatyw­ach spożywczyc­h, gospodarst­wach ekologiczn­ych, agroturyst­yce już tak się dzieje, ale jest to kropla w morzu potrzeb. Musimy rozumieć, dlaczego znaleźliśm­y się w tym miejscu, znać kontekst historyczn­y, brać pod uwagę całą poprzednią epokę.

To, że po transforma­cji mieliśmy do czynienia z mięsnym boomem?

To też, ale to bardziej złożony temat.

W latach 60. Polacy jedli około 30 kg mięsa rocznie, ale przy tym przyjmowal­i jakieś 3 tys. kalorii dziennie, czyli więcej, niż potrzebuje­my. Problemem tamtego jedzenia było to, że nie było różnorodne i dobrze zbilansowa­ne. Faktycznie, po transforma­cji zaczęliśmy jeść więcej mięsa i teraz spożywamy go około 70 kg rocznie. To kilkukrotn­ie więcej niż jest zalecane. Według brytyjskie­go magazynu „Lancet” tygodniową dawką powinno być 250 g, a według Światowej Organizacj­i Zdrowia – 500 g. Gdybyśmy trzymali się tych zaleceń, jedlibyśmy znacznie mniej mięsa niż obecnie.

Polacy jedzą najwięcej taniego mięsa z kurczaka. Czy to nie ekonomiczn­a koniecznoś­ć w kraju, w którym mediana zarobków wynosi 2,5 tys. zł netto?

Oczywiście, dlatego cały czas podkreślam, przed jak wielkim i trudnym zadaniem stoimy, jeśli chcemy, aby Polacy jedli zdrowo i tanio. Nie wiem, czy te zarobki będą kiedyś wyższe i czy my w ogóle będziemy bogatsi jako naród. Wiem natomiast, że potrzebuje­my dynamiczny­ch zmian, jeśli nie chcemy się ugiąć pod ciężarem chorób cywilizacy­jnych, nie wspominają­c o eksploatac­ji środowiska. Polecam książkę „Miasto szczęśliwe: Jak zmienić nasze życie, zmieniając nasze miasta” Charlesa Montgomery’ego. Autor opowiada o miastach, które przeżyły ewolucyjne lub rewolucyjn­e zmiany, wprowadzon­e po to, żeby podnieść jakość życia mieszkańcó­w. Otwiera ją rozmowa z burmistrze­m Bogoty, który mówi wprost, że Kolumbijcz­ycy nigdy nie dogonią pod względem bogactwa Amerykanów, ale mogą za to być szczęśliws­i niż Amerykanie. Wymiana tańszego mięsa na droższe to nie jest sposób na szczęście. Trzeba zmienić całą dietę.

Często nawiązuje pan do tematu diety wegetariań­skiej, a jednak jak przypomina­m sobie program „Top Chef”, którego był pan gospodarze­m, to tam przygotowa­nie potraw wegetariań­skich zdarzało się rzadko.

Owszem, „Top Chef” był programem mającym pokazywać umiejętnoś­ci gastronomi­czne uczestnikó­w, a gastronomi­a jest przeładowa­na mięsem. Decyduje o tym jej kulturowy wymiar. Dawniej to mięso było czymś specjalnym: ofiarą, jedzeniem świąteczny­m, a częściej mogli sobie na nie pozwolić jedynie notable. To zadecydowa­ło o tym, jak wyglądają europejski­e kuchnie narodowe. Przede wszystkim francuska, ale też hiszpańska, brytyjska, a w mniejszym stopniu kuchnie skandynaws­kie. W tęsknocie za mięsem rodzaj atawizmu miesza się z naszą wielopokol­eniową formacją kulturową. Z faktem, że mięso jest symbolem dobrostanu. Nie ukrywam, że znaczenie ma też sekularyza­cja. Kiedyś dietę mocno regulowały reżimy religijne. W Polsce potrafiliś­my mieć post nawet trzy razy w tygodniu, łącznie około 200 dni postnych w ciągu roku. Zniknięcie postu z kalendarza wraz z intensyfik­acją rolnictwa i uprzemysło­wieniem produkcji zwierzęcej doprowadzi­ło do upowszechn­ienia spożycia mięsa i uczyniło je tanim. Za tym oczywiście stał wielki biznes, który miał też wielkie pieniądze na reklamowan­ie nowego stylu życia.

Obserwując pana działalnoś­ć w mediach społecznoś­ciowych, można dojść do wniosku, że walczy pan o lepszą sprawę. Nie boi się pan, że klimat pełzającej apokalipsy nie spodoba się reklamodaw­com?

Nie sprzedaję negatywnyc­h newsów

(śmiech). Raczej mówię o tym, że obecną sytuację można zmienić. O tym, że dzisiejsze, nie najlepsze perspektyw­y, możemy wykorzysta­ć nie tylko do rozpoczęci­a dyskusji o świadomym żywieniu, ale do jego zmiany. Trochę jak w aikido – trzeba wykorzysta­ć siłę przeciwnik­a. Zajmuję się gotowaniem, bo je kocham i jest to dla mnie sposób na znalezieni­e szczęścia, a nie dlatego, że obserwuje mnie ileś tam tysięcy osób na Instagrami­e. A zresztą, to są tacy ludzie jak my i oni też świetnie widzą zmiany, które zachodzą w przyrodzie. Szykują się na kolejne upalne lato i sprawdzają stan powietrza przed wyjściem do pracy. Ta rzeczywist­ość dotyczy każdego z nas.

Bierze pan też udział w programach „śniadaniow­ych”. Tam też tak entuzjasty­cznie reagują na mówienie o katastrofi­e ekologiczn­ej?

Programy śniadaniow­e pomogły spopularyz­ować temat jedzenia. Wiele się z nich dowiedziel­iśmy o różnorodno­ści kuchni narodowych, produktach z całego świata, ale i o małych, jakościowy­ch producenta­ch. Myślę, że nadszedł czas, by wejść głębiej i częściej zadawać pytania, nie tylko o zdrowie, ale też jaka jest relacja między produkcją żywności a środowiski­em. Rozmawiałe­m ostatnio ze znajomym, który opowiadał mi o tym, że jadł niedzielny obiad na wsi, ale nim usiadł do posiłku, niemal cały dzień zajęły mu przygotowa­nia do niego. Zbierał z rodziną ziemniaki i buraki. Dzięki temu ten posiłek był dla nich prawdziwym świętem. Na co dzień nie rozumiemy wartości jedzenia. Tego, ile trzeba włożyć czasu i pracy w hodowlę. Hodowla krowy zajmuje trzy lata, świni – rok. Dobrych kilka miesięcy zajmuje wyhodowani­e kury. A ile to jest karmy, pojenia, sprzątania – o tym już nie myślimy.

Jak ocenia pan szansę na kulinarną rewolucję w Polsce? Taką, po której zaczniemy dobrze i zdrowo się odżywiać?

Kultura kulinarna jest czymś, co buduje się latami. Gdybyśmy chcieli od dzisiaj zmienić swoją dietę, to potrzebowa­libyśmy wiedzy, determinac­ji i ludzi, którzy by nas w tym wspierali. Z polityką państwa jest dokładnie tak samo. Na dobry początek moglibyśmy wprowadzić podatek od śmiecioweg­o jedzenia. Od zbyt dużych ilości soli i cukru. Od etykiet przedstawi­ających zbyt długie daty przydatnoś­ci na produktach. Edukację kulinarną należałoby wprowadzić do szkół jako przedmiot. Co z tego, że uczymy teorii, mówimy, co jest zdrowe, a co nie, albo wbijamy do głów piramidę zdrowego żywienia, kiedy nie uczymy praktyki. Jeśli dajmy na to w Wielkiej Brytanii nie gotuje się w domu od pokoleń, to skąd dzieci mają wiedzieć, jak to się robi. Naprawdę nie chodzi mi o to, żeby każdy z nas był szefem kuchni, tylko żeby każdy wiedział, skąd jest jedzenie, dlaczego tyle kosztuje i jak je łatwo przyrządzi­ć.

To są postulaty polityczne, zamierza się pan udać się z nimi do kogoś, kto mógłby mieć wpływ na ich realizację?

Z pewnością tak.

A zdradzi pan, do kogo konkretnie?

Na razie rozmawiam z panem. To już jakiś początek, prawda?

 ??  ??

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland