Jarosław i Mirosław Bienieccy
o morderczych biegach
Mirosław Bieniecki zamienił Bieg Rzeźnika z przyjacielskich zawodów w całoroczny cykl imprez z łącznym budżetem 1,5 mln zł. Sam transport biegaczy autokarami z miejsc noclegowych na start kosztuje 24 tys. zł, a ich sznur ma długość całej miejscowości Cisna. Zaś w Runmageddonach startuje w Polsce prawie dwa razy więcej ludzi niż w maratonach – 67 tys. osób plus 12 tys. dzieci. Firma organizująca te biegi zamieniła się właśnie w spółkę akcyjną
Runmageddon SA, a jej szef Jarosław Bieniecki planuje ekspansję na całą Europę i organizuje zawody na Saharze i Kaukazie. Właśnie odbył się kolejny Runmageddon – tym razem w Poznaniu. A wszystko zaczęło się od kumpelskiego zakładu. O historii i przyszłości biegów oraz „biegnącym biznesie” opowiadają Jarosław i Mirosław Bienieccy.
MIROSŁAW BIENIECKI: – Usiedliśmy we trzech na mostku w Ustrzykach Górnych, pijąc piwo. Z Krzyśkiem i Arkiem przeszliśmy w trzy dni cały czerwony szlak w Bieszczadach. Powiedziałem, że można by to przebiec w jeden dzień. I od słowa do słowa przyszło do zakładu, bo Krzysiek twierdził, że nie zdążymy. Pokończyliśmy studia i w 2004 r. wątek powrócił:
nie przebiegliście tych Bieszczad, to stawiacie. Więc postanowiliśmy przebiec.
JAROSŁAW „JARO” BIENIECKI: – Przygotowywałem wtedy regulamin Maratonu Warszawskiego. I pomyślałem: zróbmy z tego wyzwania bieg. Wpadłem na absurdalną nazwę Bieg Rzeźnika od naszego trenera Klausa Czecha, ksywka Rzeźnik. Wymyśliliśmy też, że będzie to bieg parami. Mirek wystartował w parze ze swoim przyjacielem, ja ze swoim i zgłosiły się jeszcze trzy pary z Polski.
MB: – Wynajęliśmy busa i pojechaliśmy w Bieszczady. Ustaliliśmy, że biegniemy czerwonym szlakiem z Komańczy, a meta jest na mostku w Ustrzykach Górnych, gdzie siedzieliśmy kiedyś, pijąc piwo. Postanowiliśmy zaopatrywać się w sklepach,
które pamiętaliśmy po drodze. Kolega jechał służbowym samochodem, pytał, co chcemy na następnym punkcie, i to dowoził. Nie istniała jeszcze koncepcja plecaczka biegowego, bo nie było rynku.
Zakład oryginalnie przewidywał, że mamy to zrobić od wschodu do zachodu słońca w najdłuższym dniu roku. Ale zaostrzyliśmy reguły, że ma być poniżej 12 godzin. Zrobiliśmy z Arkiem 11,46.
JB: – Za rok wrzuciłem informację do internetu i przyjechało już 25 par. Tak się zaczął Bieg Rzeźnika. Po studiach trafiłem do korporacji. Im trudniejsze zadanie było do wykonania, tym bardziej się za to brałem. Spore wyzwania, byłem np. dyrektorem projektu połączenia struktur TP SA i Orange. A Mirek żył biegiem cały rok. I to on został jego organizatorem.
MB: – Punkt żywieniowy w Smereku na drugim biegu obsługiwali moi rodzice. Mieli dla zawodników cukier i banany, a sobie porobili kanapki. Okazało się, że to te kanapki cieszyły się największym powodzeniem, pozjadali im je zawodnicy, więc dorobili więcej. I te bułki stały się wizytówką punktu w Smereku. Bo ludzie na 50. kilometrze chcą zjeść bułę z szynką, a nie żadne odżywki.
Przyjeżdżali różni ludzie. Alpinista, który potem poszedł na K-2. Archeolog, który nas wciągnął w wykopaliska. Socjologowie od migracji, bo pracowałem w Instytucie Spraw Publicznych i współtworzyłem politykę migracyjną. Przyjaciele, którzy wtedy byli w rosnących biznesach, a dziś to prezesi firm, którzy relaksują się, podając biegaczom wodę w kubeczkach.
JB: – Dzisiaj przypomina mi się pierwsza praca. Mirek miał 14 lat, ja 8 i na Dzień Matki sprzedawaliśmy łubiny pod sklepem. Nie mogłem zrozumieć, dlaczego Mirek co ładniejszym dziewczynom rozdawał te kwiatki za darmo – nie miał w ogóle biznesowego podejścia. Na studiach zdarzało mi się startować w biegach ulicznych, dostawałem jakieś nagrody, dwa walkmany sprzedałem za 230 zł. A później były już praktyki w Deloitte, ING Banku i program menedżerski w Orange.
MB: – Do pierwszych Biegów Rzeźnika trzeba było dopłacać. Najpierw ja dokładałem z moich zarobków w PAN, potem Jaro, kiedy poszedł do korporacji. Zbilansowaliśmy się dopiero koło ósmej edycji. To do dzisiaj jest biznes trochę jak warzywniak na osiedlu. Bieg Rzeźnika nie jest pomyślany jako impreza dochodowa. Ma on dość spory budżet – za start trzeba zapłacić 275 zł, razem wychodzi pół miliona za festiwal. Ale pracuje przy nim kilkanaście osób.
Rzeźnik jest biznesowo pomyślany nielogicznie, bo meta jest odległa od startu o 80 km, a baza w Cisnej leży w środku. Każdy myślący biznesowo organizator robi biegi w kółko. Ale to dziedzictwo zakładu. Od drugiego biegu wynajmowaliśmy za 800 zł autokar, który wywoził ludzi na start. Teraz wywiezienie
1,5 tys. osób na start do Komańczy to 30 autokarów. Pierwszy staje przy tabliczce wjazdowej do Cisnej, ostatni przy wyjazdowej. I każdy kosztuje 800 zł.
Trzeba przywieźć 120 wolontariuszy, zakwaterować ich na sześć dni, opłacić jedzenie. Jednego wolontariusza z Gdańska sprowadzaliśmy samolotem, bo tak było najtaniej – przelot do Rzeszowa kosztował około 100 zł. Miejscowi nie mają czasu, bo wszyscy mają agroturystyki i obsługują biegaczy.
JB: – Po dziewięciu latach pracy w korporacjach w siedmiu branżach wiedziałem, że w ósmej też sobie poradzę. Postanowiłem odejść z korpo, bo chciałem mieć więcej decyzyjności, wolności i odpowiedzialności. W Polsce było wtedy 1,5 tys. biegów ulicznych, szukałem niszy. Znajomy powiedział mi
o biegu przeszkodowym pod Berlinem. Wystartowałem i od razu wiedziałem, że mogę zrobić to lepiej. Już na trasie obmyślałem swoje przyszłe przewagi: pierwsza przeszkoda nie może być dopiero 3 km od startu, trasa musi być dobrze oznaczona, musi być pomiar czasu, nagroda dla zwycięzcy i impreza nie może się odbywać 130 km od aglomeracji. Dobiegając na metę, postanowiłem stworzyć najlepszy bieg na świecie.
Pracowałem wtedy jako dyrektor operacyjny na Europę we francuskiej spółce e-commerce. Odwoziłem dzieciaki do przedszkola, jechałem do pracy, wracałem wieczorem, żeby im przeczytać coś na dobranoc, i znowu siadałem do roboty.
Rodzina tego nie wytrzymała. Myślę, że nie byłem wtedy gotowy na życie rodzinne. Jak ktoś mnie pytał o wiek, mówiłem, że 21 plus VAT. Przez ostatnie pięć lat przybyło mi mentalnie ze 20, czyli jestem już w swoim wieku. Po rozwodzie wszedłem w poważny związek i w 2014 r. stworzyłem Runmageddon.
Pracując w korpo, wydawałem wszystkie pieniądze, jak każdy korpoludek, więc nie miałem oszczędności. Pierwsza moja inwestycja to 140 tys. zł ze sprzedaży mieszkania po babci w Gliwicach. O wiele za mało. Część udziałów w przedsięwzięciu oddałem znajomym, którzy zainwestowali 200 tys. zł, a potem miałem ich wykupić.
Pierwszy event odbył się w kwietniu 2014 r. na torze wyścigów konnych na Służewcu. Osobiście z Markiem Podgórskim, który dziś jest wiceprezesem firmy, oznaczaliśmy słupkami miejsca, gdzie mają stanąć przeszkody. Do ich skonstruowania zatrudniliśmy firmę od eventów rowerowych i drugą, która wykonywała… dachy. Wystartowało 700 osób, a łącznie z trzema kolejnymi eventami w 2014 r. mieliśmy 3334 startujących. To nam uratowało płynność finansową.
MB: – Osiem lat temu wymyśliliśmy, żeby zrobić bieg dla obsługi, która nie ma czasu pobiec w Biegu Rzeźnika – Bieg Rzeźniczka na dystansie 29 km. Zawodników na start wywozi kolejka wąskotorowa, więc to dodatkowa atrakcja. W pierwszym roku (2011) wystartowało 35 osób, a w tej chwili to jeden z najpopularniejszych
biegów górskich w Polsce, tysiąc miejsc wyprzedaje się w półtora dnia. Więc znów obsługa nie ma czasu w nim biec.
Kiedyś busiarze nam powiedzieli: „Jakbyście zimą zrobili imprezę, to byłoby świetnie, bo tu psy dupami szczekają”. My się z nimi przyjaźnimy, wódkę pijemy, jak przyjeżdżamy poza sezonem. Więc podjęliśmy decyzję o Zimowym Ultramaratonie Bieszczadzkim, zanim to jeszcze przeanalizowaliśmy biznesowo. Dla nich to był strzał w dziesiątkę – w Bieszczadach pusto, a Cisna pełna turystów, ponad tysiąc osób przyjechało. Młody jak to zobaczył, stwierdził, że zrobi bieg profesjonalny. Reklama pierwszego Runmageddonu powstała na tym biegu: ludzie wytaplali się w błocie i zrobili zdjęcia.
JB: – Jak odszedłem z korporacji, pojawiła się prawda w biznesie i prawda w życiu. Mam ileś pieniędzy, które wpłacają zawodnicy, sponsorzy i z tego trzeba utrzymać początkowo kilka, a teraz kilkadziesiąt osób, które zajmują się Runmageddonem. I ja za nich odpowiadam.
W pierwszym roku mieliśmy prawie 70 tys. zł straty. A już w drugim było 161 tys. zysku. W tym biznesie jest teraz o tyle łatwiej, że cash flow jest odwrócony – ludzie najpierw płacą, a potem się za to organizuje zawody. Ale z drugiej strony nie ma stałej bazy klientów, jak w firmach telefonicznych czy energetycznych. Za każdym razem trzeba ich zdobyć. Dlatego powtarzam, że ludzie nie powinni z eventów wychodzić zadowoleni. Oni mają być zachwyceni. Rzucając pracę, wiedziałem, że chcę zbudować firmę, a nie hobby. Bardzo lubię się rozwijać, ale w ferworze walki.
Mam świetną ekipę, w samą organizację eventu angażuję się już tylko na etapie założeń. Robimy imprezę na kilka tysięcy uczestników co dwa tygodnie, na każdej jest ponad 20 tirów ze sprzętem. To wielkie wydarzenia logistyczne, do maratonów organizatorzy szykują się cały rok. I dziś we wszystkich polskich
maratonach startuje 45 tys. ludzi, a w Runmageddonach 67 tys. plus 12 tys. dzieci. W tym roku chcemy dojść do 100 tys.
MB: – Na Rzeźnika zamawiamy 40 ton napojów. To dużo, trzy tiry. Zostaje nam 6 ton. Rozdajemy to mniejszym biegom. To dla nas nie konkurencja, w biegach górskich biega 80 tys. osób rocznie. A może być 400 tys. Więc zamiast konkurować, lepiej rozwijać ten rynek. Potencjał biegów górskich jest olbrzymi. Wszyscy, którzy biegają maratony, w końcu będą chcieli pojechać w góry. To odpoczynek od biegania po asfalcie, wakacje i trening w jednym. Teraz zaczęła się pojawiać fala biegaczy po Runmageddonie. Jak oni nie mają trasy oznaczonej taśmą z jednej i drugiej strony, to się gubią.
JB: – Zdobyliśmy dwie trzecie rynku biegów przeszkodowych w Polsce. Od zeszłego roku organizujemy Runmageddon Global – kilkudniowe zawody na Kaukazie i na Saharze; w każdych wystartowało po kilkadziesiąt osób. Za pięć lat ma to być ponad 2,5 tys. rocznie. Czy będzie tylu chętnych, żeby zapłacić za start parę tysięcy złotych? Nie, ale będą tacy, którzy wydadzą po 1,5 tys. euro. Tylko przyciągając biegaczy z Europy, możemy robić eventy na 300–400, a może 700 biegaczy. Na razie to rzeczywiście wygląda na drogi gadżet prezesa.
Prowadzimy też rozmowy o przejmowaniu biegów za granicą – w Wielkiej Brytanii, Niemczech, Czechach i na Słowacji. Na rynku sportowym to pierwszy taki przypadek, że polska firma chce przejmować biegi angielskie czy niemieckie. Jesteśmy pionierami, to daje satysfakcję.
MB: – Moja żona Jagoda, z którą kiedyś razem biegaliśmy u trenera Klausa, prowadzi kancelarię prawną, więc nie żyjemy tylko z Biegu Rzeźnika. Z pierwszą żoną, Amerykanką, rozwiodłem się 10 lat temu. Urodził nam się syn Marek, który jest niepełnosprawny umysłowo. Dużo było napięć, ona wróciła do Stanów. Marek
ma 18 lat, chodzi do szkoły specjalnej. Fajny chłopak, pracuje jako wolontariusz, biega. Chociaż woli Runmageddony, pobiegł ze mną na Kaukazie.
JB: – Weszliśmy właśnie w crowdfunding. To rewelacyjna koncepcja. Sposób pozyskiwania funduszy, który pozwala decydować o inwestycji nie bankom czy instytucjom, ale ludziom, fanom, użytkownikom. Runmageddon jest idealnym produktem crowdfundingowym. Ma społeczność – fanów, zapaleńców. Będą chcieli brać udział w jego rozwoju.
Pytają mnie czasem, dlaczego ludzie płacący wysokie wpisowe mieliby się zrzucać na Runmageddon? Żeby następnym razem mieli poczucie, że część z tego wpisowego idzie dla nich. To dla fanów Runmageddonu jest sposób nie tylko na ulokowanie pieniędzy w emocje, ale inwestycja. Bo chcemy na rynki zachodnie wejść z przytupem. Zdominować je. Stworzyć polski – światowy brand.
MB: – O biznesie niewiele z bratem gadamy. Z zaciekawieniem obserwuję, co się dzieje w Runmageddonie, czasem wysyłam moich ludzi, żeby zobaczyli, jak wygląda profesjonalnie zorganizowana impreza. Ale ja nie mam takiej smykałki biznesowej. Młody na to patrzy jak na biznes. A ja jak na realizację pasji i kontynuację tego zakładu o skrzynkę piwa.