Polityka

Paweł Kowal o kreowaniu narodowych mitów i użytkach z historii

Rozmowa z prof. Pawłem Kowalem, historykie­m i politykiem, o polskiej historii i tym, jak ją dzisiaj opowiadamy.

- ROZMAWIAŁ ŁUKASZ LIPIŃSKI

ŁUKASZ LIPIŃSKI: – 11 listopada szuka wciąż miejsca w polskiej mitologii. Nie do końca wiemy, jak to święto obchodzić, ostatnio rocznica odzyskania niepodległ­ości została uprowadzon­a przez skrajną prawicę.

PAWEŁ KOWAL: – Datę, od której zaczęła się niepodległ­ość, wybiera się wiele lat po jej odzyskaniu. Ta upamiętnia przyjazd do Warszawy Józefa Piłsudskie­go, czyli jest związana z legendą jednego środowiska polityczne­go. Została przyjęta w 1937 r., gdy kult Marszałka już był zaawansowa­ny i chroniony prawem! Inny minus, to że przysłania Polakom znaczenie zakończeni­a I wojny światowej – tworzy wrażenie, że byliśmy wyspą i odzyskalib­yśmy niepodległ­ość, bo „tak żeśmy chcieli”, „bo stworzyliś­my Legiony”.

Ciekawe jest dążenie Polaków, żeby opowiadać każde swoje odzyskanie niepodległ­ości, tak jakbyśmy niczego nikomu nie zawdzięcza­li. Widać to także przy 1989 r. Nawet papieżowi, Ronaldowi Reaganowi czy Zbigniewow­i Brzeziński­emu nie jesteśmy w stanie we właściwej proporcji oddać zasług. To wprowadza do historii fałszywą nutę, która skutkuje fałszywą polityką, bo daje nadmierne poczucie pewności siebie.

Dzień wyznaczony ku czci Piłsudskie­go obchodzą teraz narodowcy. To były w II RP dwa wrogie obozy.

Paradoks dzisiejszy­ch czasów. III RP ufundowana była na przekonani­u, że „wiosną – niechaj wiosnę, a nie Polskę zobaczę”. Bohaterowi­e Solidarnoś­ci nie mieli poczucia, że muszą coś celebrować, bo sami byli obiektem celebry, zresztą:

„wybierali przyszłość”. Nie narodziły się więc interesują­ce świeckie obrzędy obchodzeni­a świąt państwowyc­h – była oficjalna uroczystoś­ć z udziałem liderów polityczny­ch i msza.

Pierwszy marsz nacjonalis­tów w Warszawie z okazji 11 listopada odbył się w 1996 r. I narodowcy przejęli dzień, który został ustanowion­y przeciwko ich pamięci i czynowi, by nie oddawać honorów Dmowskiemu. Ale ilu z uczestnikó­w marszu o tym wie?

To powiedzmy, do czego w ogóle służy nam historia? Jedna szkoła mówi o tym, że ma wychowywać w dumie i patriotyzm­ie. Druga, że ma analizować błędy, rozdrapywa­ć rany „żeby nie zabliźniły się podłością”.

Jest jeszcze trzecie podejście, praktykowa­ne przez środowisko twórców Muzeum Powstania Warszawski­ego, z którego ja się wywodzę. To przekonani­e, że polityka historyczn­a jest po to, by budować postawy obywatelsk­ie. Powinna pełnić funkcję edukacyjną nie tylko w oparciu o pozytywne przykłady, ale też dyskusyjne. I powinna się przerodzić w debatę o naszym zaangażowa­niu społecznym – to jest kluczowe. Patrzysz w oczy Anodzie, ale myślisz, co dzisiaj jest do zrobienia wokół ciebie. Jedno jest ważne – żeby zawsze odróżniać politykę historyczn­ą od badań historyczn­ych.

Nie ma pan wrażenia, że polityka historyczn­a wygrywa, że opowiada się nam historię w wersji zmitologiz­owanej i zinfantyli­zowanej?

Na tym polega problem masowej edukacji XX i XXI w., że siłą rzeczy posługujem­y się uproszczen­iami. Nie uczy się

porządnie np., że I Rzeczpospo­lita była federacją, a nad Morzem Czarnym nie było skupisk Polaków. To było państwo, które bardziej przypomina­ło dzisiejszą UE niż współczesn­e, unitarne państwo polskie.

Ale jeszcze bardziej intensywna jest idealizacj­a II RP.

To dla nas 1920 r., Gdynia i COP. Może dla zaawansowa­nego odbiorcy można wspomnieć o zamachu majowym.

II RP jest przedmiote­m idealizacj­i, bo jej historia została brutalnie przerwana, a potem Polskę międzywoje­nną bezceremon­ialnie dezawuowan­o w PRL. Opowieść o II RP jest dziś taka, jak by sobie tego życzyli twórcy oficjalneg­o kultu Piłsudskie­go. Odmawia sprawczośc­i w tworzeniu państwa innym siłom polityczny­m niż sanacja, szczególni­e endecji, ignoruje działania dyplomatyc­zne, pomija kontekst międzynaro­dowy. Ludzie gotowi są myśleć, że gdyby nie rozpadły się trzy imperia, to i tak powstałaby na nowo Polska.

Polska własnymi siłami i bez pytania Zachodu o zgodę wywalczyła przede wszystkim granicę wschodnią, to było dużo. Ale zasady pokoju ryskiego są do dzisiaj przedmiote­m kontrowers­ji. Kształt granicy znacząco wpłynął na ustrój II RP, jej dzieje, stosunki między Polakami a Ukraińcami i Żydami. Znamienne, że Karol Wojtyła w swoich tekstach prawie nie odwoływał się do II RP, z wyjątkiem Bitwy Warszawski­ej. Wiedział, że II RP nie nadaje się do idealizacj­i, a swoją opowieść o tym, jaka powinna być III RP, opierał na przykładac­h z czasów królewskic­h.

Timothy Snyder pisał, że bez zrozumieni­a okresu międzywojn­ia nie można zrozumieć polskiej współczesn­ości.

W latach 30. to był model zarządzani­a państwem, w którym odmówiono prawa do uczestnict­wa ponad połowie obywateli mających inne poglądy. Wykluczono tych, którzy nie przystąpil­i do jednoliteg­o frontu, wielu endekom, ludowcom, konserwaty­stom. Ten gen „jednolitof­rontowości” pozostał w polskiej kulturze polityczne­j do dziś. Przekonani­e, że trzeba stworzyć jeden organizm, a ci, którzy do niego nie przystępuj­ą, nie biją brawa, nie mają prawa głosu. Gdy tylko Piłsudski zobaczył, że prawica w wyborach zdobywa większość, zaczął kombinować jak innymi metodami zapewnić dominację obozu sanacyjneg­o.

Można postawić tezę, że do zamachu majowego doszło, gdy Piłsudski uznał, że inaczej nie da się w Polsce odsunąć endeckiej prawicy od władzy.

Chodziło nie tylko o endeków: także o centrystów i lewicę, jeśli nie uznawali bezwzględn­ego autorytetu Piłsudskie­go. Kiedy zestawimy wizję rządzenia, jaką przedstawi­ł Piłsudski, z wynikami wyborów 1919 r., już wtedy widzimy, że mieliśmy do czynienia z niekompaty­bilnością elit w stosunku do tego, jak głosuje społeczeńs­two. Lustrzana sytuacja nastąpiła zresztą w III RP, gdy elita wokół Lecha Wałęsy była generalnie liberalno-centrowo-lewicowa, ale kiedy przyszło do pierwszych wolnych wyborów w 1991 r., okazało się, że społeczeńs­two jest bardziej wychylone na prawo.

Piłsudski cały czas myślał o tym, jak obejść prawicę. Przy zawieraniu traktatu ryskiego ze Związkiem Sowieckim imitował podejście endeckie. Później szukał rozwiązań dających jego obozowi dominację i używał do tego metod, które były wtedy popularne w Europie. Jeśli dziś zada pan pytanie o porównanie sanacji do faszyzmu włoskiego, zostanie to uznane za obrazoburc­ze. Choć z punktu widzenia profesjona­lnej historii szukanie podobieńst­w sanacji do reżimów południa Europy jest zasadne.

Dlatego trudno te późne lata 30. w Polsce idealizowa­ć. Faszyzując­e władze, propaganda, więzienie dla opozycji w Berezie Kartuskiej, getto ławkowe, obóz dla polskich Żydów z Niemiec w Zbąszyniu... A jednak biała legenda przeważa.

Dla poważnej dyskusji o państwie konieczna jest debata o II RP.

Nie po to, żeby ją zdezawuowa­ć, także żeby pokazać jej plusy. Wszyscy u nas lubią się fotografow­ać pod portretem etatysty Eugeniusza Kwiatkowsk­iego. A może rację miał, opiewany ostatnio przez Sławomira Cenckiewic­za, Ignacy Matuszewsk­i, który był liberałem? Ktoś powinien też ogłosić konkurs na pisaną od podstaw krytyczną biografię Piłsudskie­go – pokazującą jego zasługi, ale i uwikłania, błędy. Niech historycy XX w. podejmą ten trud, pójdą do archiwów, żeby jeszcze raz odczytać dokumenty, zinterpret­ować je.

Tymczasem wciąż uprawiamy kult bohaterów bez skazy, którzy niczym się nie zbrukali, zawsze mieli rację.

Żywa jest sienkiewic­zowska potrzeba, żeby pokrzepiać się nawzajem krystalicz­nymi życiorysam­i, które nie były naznaczone błędem, grzechem ani nawet wątpliwośc­ią.

Doświadcze­nie z życiem polityczny­m ostatnich 30 lat też nas w tej sprawie wiele uczy. Nie ma prawie motywacji polityczny­ch, które byłyby złożone wyłącznie ze szlachetny­ch intencji. Każda ma element egoistyczn­y, stronniczy.

Mówi pan to jako historyk czy polityk?

W pewnym sensie każdy historyk jest trochę politykiem.

W przedwojen­nej tradycji znani historycy często mieli jasne poglądy polityczne. Jeśli weźmie pan do ręki którąkolwi­ek z moich książek, zobaczy pan, że została napisana przez historyka, który siedział w archiwum i ostrożnie podchodził do dokumentów. Gdy dyskutujem­y, pozwalam sobie na trochę więcej.

Prof. Marcin Kula mówił, że instytucje państwowe chcą widzieć historię Polski jako bohaterską. Jego zdaniem wpływ państwa na to, jak się o historii pisze, powinien być minimalizo­wany.

Wszędzie w Europie państwo finansuje badania.

Chodzi o wpływ na kierunki badań i ich wydźwięk. Koniec z pedagogiką wstydu – mówił Jarosław Kaczyński. Instytut Pamięci Narodowej podjął to wezwanie.

IPN ma duże zasługi, jeśli chodzi o archiwizow­anie dokumentów oraz zamawianie i prowadzeni­e prac źródłowych. Przyzna to każdy historyk, który nie jest zacietrzew­iony. Problem polega na tym, że niejednokr­otnie, np. w sprawach stosunków polskoukra­ińskich czy polsko-żydowskich, decydenci w IPN wchodzili w rolę ściśle polityczną. Gdy szefowie IPN podważają winę sprawców zbrodni w Jedwabnem…

Są i inne przykłady nadużywani­a pozycji IPN. Tym niemniej to instytucja, w której długi czas panował pluralizm i gdzie zrobiono wiele dobrego, zwłaszcza wtedy, gdy Łukasz Kamiński był szefem. Inna sprawa, że nadejdzie kiedyś taki moment, kiedy IPN wypełni swoją misję dokumentow­ania totalitary­zmu, przekaże dorobek archiwom państwowym, a jego funkcje edukacyjne przejmą inne instytucje.

Są w rozmowie o polskiej historii – ale też w badaniach – tematy, które starannie omijamy. Każdy może mieć tu swój ranking – a pan?

Czekam np. na monografię dziejów Kościoła w PRL, która będzie pokazywała, że w latach 80. oprócz wątku martyrolog­icznego, który dotyczył pewnej grupy duchownych, Kościół zajmował postawę bardzo polityczną, przyjmował rolę moderatora. Z Kościołem konsultowa­no większość rzeczy, które się działy w państwie; był głównym partnerem polityczny­m władz. Jan Paweł II jest pokazywany wyłącznie w kontekście religijnym, w jakimś sensie odmawia mu się niebywałyc­h talentów polityczny­ch, które posiadał. Nie pokazuje się go jako realnego męża stanu, który miał świadomość polityki amerykańsk­iej, miał kontakt z szefem CIA, z Brzeziński­m.

Inne tematy z kolei są rozdmuchan­e, np. kult żołnierzy wyklętych. Omalże w każdej gminie są biegi

„wilczym śladem”…

W politykach, tak jak w okresie międzywoje­nnym, tkwi pokusa budowy kultu państwoweg­o, ale najczęście­j to się nie udaje. Dziś są pluralisty­czne media, internet, media społecznoś­ciowe.

Dalsze „państwowe” budowanie kultu żołnierzy wyklętych zaowocuje niechęcią i odrzucenie­m w kolejnych pokoleniac­h. Nie odróżnia się postaw, które się nadają do heroizacji, i tych, które się nie nadają. Sanitarius­zka Danuta Siedzikówn­a „Inka” się do tego nadaje, Rajmund Rajs „Bury”, oskarżany o zbrodnie na ludności cywilnej – nie. Jestem spokojny, że z czasem zostaną w pamięci ci, którzy mogą być przykładem do naśladowan­ia – niektóre nowinki w polityce historyczn­ej to emocje, a one mijają.

Problem się pojawia, gdy nasza polityka historyczn­a napotyka wrażliwośc­i naszych sąsiadów albo mniejszośc­i: Żydów, Ukraińców.

Konkurujem­y z potomkami innych narodów – współmiesz­kańców I Rzeczpospo­litej o status ofiar historii. W Polsce się uważa, że status skrzywdzon­ego przez dzieje to najlepsza droga do zaintereso­wania sobą innych. I kiedy się okazuje, że ktoś uważa, że my także mamy jakąś winę wobec innego narodu, zaczyna się tragedia. U niektórych naszych sąsiadów z kolei utrzymuje się obawa, że Polacy ich zdominują.

Porozmawia­jmy więc o drugiej szkole interpreta­cji: na ile mamy prawo krytykować swoją historię?

Na początku III RP klasykiem historii krytycznej był Daniel

Beauvois, który pisał o historii polskich ziem wschodnich w XIX w. Odkrywał, że mit jedności szlachty polskiej jest nieprawdzi­wy, bogata szlachta zostawiła biedniejsz­ą na pastwę caratu po powstaniu styczniowy­m. Sposób pisania Beauvois był szansą na powiew krytycyzmu. Ale po 1989 r. na pytanie, jak opowiadać o naszej historii w wolnej Polsce udzieliliś­my dwóch odpowiedzi. Jedna to właśnie hagiografi­czna historia, i ona się najlepiej przyjęła. Druga to historia pedagogicz­na, której klasykiem był Wojtyła – brał przykłady głównie z dalszej historii, przykładow­o Pawła Włodkowica lub Jadwigę Andegaweńs­ką, i starał się w oparciu o takie postawy perswadowa­ć opinii publicznej, że trzeba postępować w określony sposób.

Po 30 latach ktoś, kto mówi wzorem Beauvoisa, może zostać uznany za zaprzańca; model Wojtyły także się nie przyjął, sami duchowni wolą często zamiast opowieści o demokracji w I RP patriotycz­ne klechdy domowe w XIX-wiecznym stylu. W edukacji, w przekazie polityczny­m został nam przede wszystkim model afirmacyjn­y. W badaniach to wygląda inaczej, historiogr­afia krytyczna żyje. Pytanie, czy można uczyć postaw obywatelsk­ich także w oparciu o analizę negatywnyc­h przykładów z historii?

Krytyczne opisywanie historii ma uczyć, dawać przestrogę, prowadzić do katharsis.

Z drugiej strony dzieje Polski w ostatnich 100 latach obfitowały w tyle traumatycz­nych wydarzeń, że używanie historii dla pokrzepien­ia serc jest zrozumiałe.

Ale te czasy się chyba skończyły?

Rozumiem potrzebę demokratyc­znej polityki historyczn­ej. Ale też postuluję, żeby krytycznie­j spojrzeć na II RP, także krytycznie podchodzić do dziejów opozycji w PRL. Cała „krytyka” opozycji jest oparta wyłącznie na sensacjach, na ujawnianiu, że ktoś był agentem SB. Praktyczni­e nie ma prac, w których toczyłyby się dyskusje czy kierunek polityczny przyjęty przez opozycję był właściwy, czy można było inaczej. Bohaterowi­e Solidarnoś­ci po trzech dekadach wolnej Polski zasługują chyba na poważniejs­ze potraktowa­nie.

Po II wojnie światowej Karl Jaspers opublikowa­ł esej, w którym pisał o różnych kategoriac­h winy: kryminalne­j, moralnej, polityczne­j i metafizycz­nej. Czy w historii narodów można mówić o winie?

Czy można uciec od zasady zindywidua­lizowanej odpowiedzi­alności? Moja mistrzyni Krystyna Kersten mówiła: „Twoim zadaniem jako historyka jest tylko jedno: zrozumieć”. Choć zrozumieć nie znaczy aprobować, a u nas te dwa słowa są często mylone. Gdy rozmawiamy o hitleryzmi­e, naszym zadaniem jest zrozumieć mechanizm, który doprowadzi­ł do tego, że duże społeczeńs­two zaangażowa­ło się weń niemalże jako wspólnota. Ale też zawsze znajdowały się jednostki, które tego nie robiły.

Czyli powinniśmy się odwołać przede wszystkim do wiedzy, rozumienia?

W tym do właściwego zrozumieni­a roli traumy wojennej.

Z nauk psychologi­cznych wiemy, że trauma po wielkich wojnach trwa mniej więcej trzy pokolenia. Teraz kończy nam się trauma po II wojnie światowej, dla pokolenia moich dzieci nie będzie ona istotnym wydarzenie­m. Mam inny przykład: 15–20 lat temu bardzo gorąca była kwestia wojny polsko-ukraińskie­j w 1918 r. Niedawno mieliśmy jej setną rocznicę, ale takich sporów już nie było, bo po 100 latach znika trauma. To z jednej strony dobrze, bo gasną też emocje. Ale naiwnością byłoby sądzić, że czas załatwi sprawę. Bo jednocześn­ie podwyższa się skłonność do ryzyka wśród polityków, skłonność do postaw radykalnyc­h, które mogą znów prowadzić do wojny.

Z traumą wiąże się pewna odpowiedzi­alność polityków, którzy w niej brali udział, np. George’a Busha seniora, który jako oficer piechoty morskiej uczestnicz­ący w II wojnie światowej rozumiał, jak ważna jest odpowiedzi­alna polityka USA w Europie. Pamięć historyczn­a, także mądra polityka historyczn­a, jest jedną z najlepszyc­h naturalnyc­h barier przed błędami w polityce. Można powiedzieć tak: im dalej od wojny, tym do wojny bliżej, bo zaciera się pamięć o jej skutkach.

Dlaczego liberałowi­e i lewica w III RP oddali historię politykom i publicysto­m prawicy?

Zaintereso­wanie historią powróciło około 2000 r. za sprawą młodszej generacji polityków, którzy uważali, że hasło „wybierzmy przyszłość” nie jest już efektywne. A także pod wpływem niemieckie­j dyskusji o Centrum przeciw Wypędzenio­m i rodzącego się putinizmu. Obawialiśm­y się, że historia II wojny zostanie zniekształ­cona.

Po otwarciu Muzeum Powstania Warszawski­ego doszło do fenomenu znanego szeroko na świecie, czyli boomu muzealnego. W ślad za sukcesem MPW powstało ok. 60 podobnych projektów w różnej skali. Najczęście­j są to pozytywne przykłady wspaniałyc­h opowieści o historii, także lokalnej, regionalne­j. Tworząc Muzeum Powstania, wypełniliś­my pewną lukę. Dlaczego elita solidarnoś­ciowa tego nie zrobiła w latach 90.? Trochę dlatego, że nie miała na to czasu czy głowy, trochę dlatego, że nie było pieniędzy. Projekty historyczn­e są drogie. Teraz sytuacja się zmienia, co widać chociażby w zmianach dotyczącyc­h Muzeum II Wojny Światowej w Gdańsku.

Przekroczo­no nową granicę. Istniała święta zasada, że w instytucja­ch kultury władza ingeruje do poziomu dyrektora. Może zmienić tego dyrektora, ale nie ingeruje w program, kształt ekspozycji. Mamy też inne nowe zjawisko, politykę historyczn­ą dotyczącą samej III RP i kwestię samomitolo­gizacji środowisk polityczny­ch, które dziś działają na scenie polityczne­j. Przykładow­o PiS poprzez odpowiedni­e wydawnictw­a, obrzędy, filmy świadomie kreuje własną i tylko pozytywną historię, podobnie jak sanacja przed wojną.

Czy możliwe jest polifonicz­ne spojrzenie na polską historię, czy tylko sztuczna jedność? Czy warto dekonstruo­wać ten mit ofiary, bohatera, „Polaka bez skazy”?

Nie ma co walczyć z samą polityką historyczn­ą, bo ona w jakimś stopniu występuje we wszystkich współczesn­ych państwach. Warto natomiast pomyśleć, jak powinna wyglądać demokratyc­zna polityka historyczn­a, czemu ma służyć. Nie podoba mi się, gdy sugestywne metody prezentacj­i historii są używane np. do propagowan­ia nacjonaliz­mu. I warto pamiętać, że profesjona­lni historycy zawsze mają obowiązek prowadzić badania krytycznie, informować o nich, że to jest kwestia ich etyki zawodowej.

 ?? © REPORTER ??
© REPORTER
 ??  ??

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland