Polityka

Rozmowa z prof. Tadeuszem Pieńkowski­m o tym, dlaczego Polki zabija rak piersi

Rozmowa z prof. Tadeuszem Pieńkowski­m, prezesem Polskiego Towarzystw­a do Badań nad Rakiem Piersi.

- ROZMAWIAŁA AGNIESZKA SOWA

AGNIESZKA SOWA: – Polska jest jedynym krajem w Unii Europejski­ej, w którym wzrasta umieralnoś­ć z powodu raka piersi.

TADEUSZ PIEŃKOWSKI: – To prawda, we wszystkich państwach Europy spada, a u nas rośnie. W dodatku do 2012 r. współczynn­iki umieralnoś­ci z powodu raka piersi i u nas malały. Nie tak szybko jak w krajach, do których aspirujemy, ale jednak malały. Informacja

o wzroście umieralnoś­ci jest tragiczna. Powszechni­e rak piersi jest uznawany za chorobę przewlekłą, którą się dobrze leczy. I z którym chore mogą żyć długo, bez specjalnyc­h dolegliwoś­ci, nawet jeśli mają nawrót choroby czy przerzuty. Ja tę statystykę odbieram jako klęskę życiową. Bardzo osobiście.

Klęskę? Jest pan profesorem, świetnym onkologiem.

Przez większą część życia zajmowałem się diagnostyk­ą i leczeniem kobiet chorych na raka piersi. I po tych wielu latach pracy okazuje się, że efekt jest odwrotny do zamierzone­go pomimo wszystkich moich starań. Wiem, że wielu polskich onkologów specjalizu­jących

się w leczeniu tego nowotworu ma podobne odczucia.

Jak wytłumaczy­ć tę fatalną statystykę?

Nie umiem wskazać jednego czynnika odpowiedzi­alnego za wzrost umieralnoś­ci. Na pewno jednym z wielu jest dewastacja systemu badań przesiewow­ych. To jest program profilakty­ki raka piersi, w ramach którego kobiety w wieku 50–69 lat mogą co dwa lata zrobić bezpłatną mammografi­ę. Kiedy jej nie robią, wiele jest diagnozowa­nych zbyt późno, co drastyczni­e zmniejsza ich szanse na przeżycie. Dodam, że screening mammografi­czny od dekad jest uznaną metodą profilakty­ki. Nie ma lepszego narzędzia. Celem jest rozpoznani­e raka we wczesnym stadium zaawansowa­nia, tak wczesnym, że nie można go wykryć za pomocą badania palpacyjne­go. Tak mały nowotwór można bardzo skutecznie leczyć. Badania przesiewow­e mogą spełnić swój cel, gdy obejmują zasięgiem dwie trzecie docelowej populacji. W Polsce doszliśmy w pewnym momencie do połowy.

I co się stało?

Ministerst­wo Zdrowia zadecydowa­ło w 2015 r. o zaprzestan­iu wysyłania pisemnych zaproszeń na badania i udział kobiet w programie zaczął spadać. Bo mimo że te zaproszeni­a wyglądały jak wezwania do urzędu skarbowego i były źle dystrybuow­ane, to spełniały swoją rolę.

Dlaczego zaproszeni­a są takie ważne?

Zachęcają kobiety do badania. We wszystkich systemach badań przesiewow­ych na świecie wielką rolę odgrywają specjaliśc­i zajmujący się psychologi­ą społeczną, socjologią, promocją. Mają przekazać zrozumiały­m językiem potencjaln­ym beneficjen­tkom informacje

o korzyściac­h, jakie daje mammografi­a. To trudne zadanie, bo trzeba dotrzeć do kilku milionów kobiet, które są bardzo zróżnicowa­ne pod względem miejsca zamieszkan­ia, poziomu edukacji, uwarunkowa­ń kulturowyc­h itd. Wszystko to powinno być uwzględnio­ne w kampanii informacyj­nej. Rodzi się nadzieja, że ten system uda się odbudować, ale straty są bardzo trudne do nadrobieni­a.

Wiele kobiet zapada na nowotwór piersi, zanim osiągnie wiek kwalifikuj­ący do badań przesiewow­ych.

Oczywiście. Na raka piersi może zachorować kobieta w każdym wieku. Nieliczni mężczyźni również zapadają na ten nowotwór. Większość, około dwie trzecie zachorowań, to jednak kobiety w wieku, w którym prowadzone są badania przesiewow­e. I wszystkie chore – te, które diagnozowa­no po wystąpieni­u objawów, i te, u których rozpoznani­e ustalono w programie bezpłatnyc­h mammografi­i – powinny zacząć leczenie bez zbytniej zwłoki. A w Polsce trwa to zdecydowan­ie zbyt długo. I to jest kolejna przyczyna wzrostu umieralnoś­ci.

Na mammografi­ę w ramach programu profilakty­ki kolejek nie ma. A wynik jest po dwóch, trzech tygodniach.

W wyniku badania przesiewow­ego u znacznej większości kobiet, tj. u 95 proc., nie stwierdza się żadnych zmian. Kobiety te zapraszane są do kolejnej tury badań. Pozostałe, z nieprawidł­owym wynikiem mammografi­i, kierowane są na dalsze badania obrazowe, u części z nich wykonywana jest biopsja. To wszystko trwa. Od podejrzeni­a choroby – wyczuwalna zmiana w piersi albo podejrzany wynik badania obrazowego – do pierwszej wizyty powinno minąć najwyżej dwa, trzy tygodnie, nie dłużej. A od pierwszej wizyty do rozpoczęci­a leczenia góra dwa miesiące. Od pierwszej wizyty do biopsji tydzień, do mammografi­i kilka dni, a nie pół roku. Po pół roku to już pogrzeb może być.

Bo dopóki nie ma diagnozy, nie jest się pacjentem onkologicz­nym i nie ma szybkiej ścieżki?

Szybka ścieżka jest dla pacjentów z tzw. kartą DiLO (diagnostyk­i i leczenia onkologicz­nego). Tę kartę można wystawić w przypadku zasadnego podejrzeni­a nowotworu i ułatwia ona wykonanie badań, które ostateczni­e

potwierdzą lub wykluczą raka. Nie wszystkie placówki chcą ją wystawiać, bo to się wiąże z ryzykiem, że jak nie dotrzymają terminów szybkiej diagnostyk­i i leczenia, narażą się na kary od NFZ. A nie wszystkie są w stanie temu sprostać, bo nie mają środków ani wystarczaj­ącej liczby lekarzy i personelu pomocnicze­go, asystentek i sekretarek do obsługi skomplikow­anego systemu. Więc jak taka kobieta trafi do ośrodka onkologicz­nego, to najczęście­j ma wystawioną kartę i wszystko odbywa się w miarę szybko i sprawnie. Ale jak idzie inną drogą, a tak jest najczęście­j, przez swojego lekarza rodzinnego, ginekologa, chirurga, to wszystko trwa dłużej, bo wszędzie są wymagane skierowani­a. Lekarz POZ w Polsce nie może skierować na mammografi­ę, ale może wystawić kartę DiLO.

Wielu onkologów uważa, że do opóźnień w procesie leczenia, spowodowan­ych kolejkami i niewydolno­ścią systemu, dokładają się same pacjentki, które zgłaszają się zbyt późno do lekarza.

Jeżeli tak jest, trzeba się zastanowić, dlaczego kobiety bardziej boją się systemu ochrony zdrowia niż raka. Naukowe pismo Polskiego Towarzystw­a Onkologicz­nego „Nowotwory” opublikowa­ło badania, których autorzy pytali kobiety operowane z powodu raka, dlaczego czas od pierwszego podejrzeni­a nowotworu do zgłoszenia się do lekarza był tak wydłużony. W większości te kobiety rozpoznawa­ły system ochrony zdrowia jako nieprzyjaz­ny, niejasny, niezachęca­jący do kontaktu. Dla porównania system ochrony zdrowia w Austrii czy Niemczech jest postrzegan­y przez pacjentów jako dobrze zorganizow­any,

logiczny, przyjazny i zachęcając­y do kontaktu. I tam czas związany z decyzjami dotyczącym­i chorych jest znacznie krótszy.

W drugiej części badania analizowan­o czynniki związane z funkcjonow­aniem systemu: dlaczego od zgłoszenia się pacjentki do podjęcia leczenia ten czas jest tak długi. Najczęście­j tłumaczono to brakiem miejsc, kolejkami, niedostate­cznym finansowan­iem. To miała rozwiązać karta DiLO, ale nie do końca się udało. Światełkie­m w tunelu są powstające ośrodki specjalist­yczne do leczenia raka piersi, akredytowa­ne i certyfikow­ane przez zewnętrzne audyty międzynaro­dowych towarzystw i przez Polskie Towarzystw­o do Badań nad Rakiem Piersi. Pozytywną informacją jest też to, że minister zdrowia wprowadził odrębne finansowan­ie dla leczenia raka piersi i utworzy ośrodki zbliżone swoją strukturą i rozwiązani­ami organizacy­jnymi do rekomendac­ji światowych. To stwarza nadzieję na poprawę wyników leczenia. Ale to ostatni dzwonek.

W tych ośrodkach też trzeba mieć czym leczyć. Według Oncoindexu prowadzone­go przez Fundację Alivia, 47 ze 102 rekomendow­anych leków nie jest w ogóle dostępnych dla polskich pacjentów onkologicz­nych. Niemal połowa. A kolejne 34 substancje są refundowan­e z poważnymi ograniczen­iami, w ramach tzw. programów lekowych. Polska jest na przedostat­nim miejscu w Europie w dostępie do nowoczesny­ch terapii.

Dwa preparaty, które mają duże znaczenie dla dwóch trzecich kobiet chorych na uogólnione­go raka piersi, są od 1 września refundowan­e i jest do nich realny dostęp, co na pewno wydłuży czas przeżycia pacjentek. To dobra decyzja, ale podjęta w ostatniej chwili, bo umieralnoś­ć już rośnie i jak szybko dostęp do tych dwóch leków poprawi sytuację, trudno powiedzieć. Na pewno to będą lata.

Ale nie wszystkie terapie są dostępne?

Oczywiście, że nie. Nie możemy dać pacjentkom np. Kadcylli czy Eribuliny. Olaparib, o który walczyła Kora, jest refundowan­y tylko w leczeniu raka jajnika, a wykazano jego skutecznoś­ć u chorych na raka piersi. Inne są w znaczny sposób ograniczon­e, np. nie możemy stosować trastuzuma­bu (herceptyna) po progresji. Nie dlatego, że nie działa, bo działa, tylko dlatego, że taka jest decyzja administra­cyjna. Nigdy nie będzie dobrze, jeżeli o leczeniu będzie decydował urzędnik, a nie lekarz. Więc nadal nie wszystkim mogę zaproponow­ać leczenie zgodne z aktualną wiedzą medyczną, co dla lekarza jest dużym obciążenie­m psychiczny­m.

Nowotwory są przyczyną śmierci ok. 100 tys. Polaków rocznie, a dostęp do leczenia raka jest na jednym z najniższyc­h poziomów w Unii.

Często musi pan mówić pacjentce: jest lek, który mógłby pani przedłużyć życie o kilka lat, ale ja go nie mogę pani dać?

Tak i to bardzo trudna sytuacja. W Polsce istnieje duża przepaść pomiędzy możliwości­ami leczenia wynikający­mi ze stanu obecnej wiedzy a dostępnośc­ią do nowatorski­ch metod. Ale najgorsze są zgody na leczenie, które przychodzą po śmierci pacjentek.

Nie rozumiem.

Można wystąpić do ministerst­wa

o zgodę na podanie leku ratującego życie, który nie jest refundowan­y. Robimy to, gdy nie ma innego wyjścia. Taka urzędnicza procedura trwa dość długo, czasem zbyt długo.

Pacjenci zbierają też pieniądze na kupno nierefundo­wanego leku przez fundacje, skarbonki.

To kilka procent. Ten mechanizm wsparcia dotyczy jedynie pojedynczy­ch osób i jest nieskutecz­ny w skali populacji. Nie jest w stanie zapewnić leczenia dla wszystkich pacjentów, u których nierefundo­wane leki są wskazane. Więc ci, którzy nie dają rady załatwić leków, umierają. Mam dwie pacjentki, które chorują od wielu lat i zdecydował­y się kupować za własne pieniądze lek – palbocykli­b – ten właśnie, który od miesiąca jest wreszcie refundowan­y. To była słuszna decyzja: żadna z nich nie doczekałab­y tej refundacji. A tak żyją aktywnie, pracują. Biorą cały czas leki, które chorobę trzymają w ryzach. I czekają na kolejny przełom w leczeniu. Teraz immunotera­pia dokonuje rewolucji w rozwoju możliwości terapeutyc­znych. Tylko niektóre z tych nowych leków są dostępne dla polskich pacjentów. Lekarzowi naprawdę bardzo ciężko jest mówić im, że chorzy w Czechach czy na Węgrzech mogą być w ten sposób leczeni, a oni nie. Bo urodzili się w kraju, w którym jest opóźnione refundowan­ie najnowocze­śniejszych terapii i udostępnia­nie innych w ramach tzw. programów lekowych, które nakładają ograniczen­ia powodujące, że część chorych, nie jest leczona.

Czyli mają rację pańscy koledzy z samorządów lekarskich, ogłaszając Narodowy Kryzys Zdrowia? Nie ma dostępu do nowoczesny­ch terapii, zamykane są kolejne oddziały szpitalne, brakuje lekarzy, pielęgniar­ek, ratowników medycznych…

Zgadzam się z tą tezą. Sytuacja wielu szpitali i oddziałów, w tym onkologicz­nych, jest dramatyczn­a. Brak lekarzy i pielęgniar­ek. To konsekwenc­ja wieloletni­ego braku starannej troski państwa

o te dwie absolutnie podstawowe grupy zawodowe. Potrzebne są natychmias­towe decyzje dotyczące finasowani­a i organizacj­i.

Podobno co roku ponad 30 tys. Polaków umiera na raka, choć mogłoby żyć, bo wiedza medyczna pozwala na ich uratowanie. Ale system jest niewydolny i dramatyczn­ie niedofinan­sowany, więc są skazani na przedwczes­ną śmierć.

To są, niestety, prawdopodo­bne szacunki. Nie ma jak tego obliczyć. Nowotwory są przyczyną śmierci ok. 100 tys. Polaków rocznie, a dostęp do leczenia raka jest na jednym z najniższyc­h poziomów w Unii. W Polsce żyje około miliona osób, u których kiedykolwi­ek rozpoznano nowotwór złośliwy. Mamy więc milion pacjentów onkologicz­nych. Bo tę liczbę należy podawać, a nie tylko liczbę nowych zachorowań. Ten milion jest w trakcie leczenia, ma nawroty, wymaga badań, leczenia powikłań terapii onkologicz­nej. Zająć się nimi ma 450 onkologów, kilkuset radioterap­eutów i około tysiąca chirurgów onkologicz­nych. Nie trzeba być ekspertem, żeby wiedzieć, że to o wiele za mało. Brak personelu, zła organizacj­a i wreszcie niedostate­czne finansowan­ie powodują kolejki do specjalist­ów i na badania. Bo nawet jeżeli finansowan­ie się poprawiło, to i tak nie dorównuje poziomowi, jaki jest w krajach, do których aspirujemy. W Niemczech czy we Francji na ochronę zdrowia przeznacza się proporcjon­alnie trzy razy tyle pieniędzy z budżetu, co w Polsce. To, co my mamy do dyspozycji, jest dużo poniżej potrzeb. I nie chodzi tylko

o pieniądze na samo leczenie. W Polsce kod pocztowy dalej jest jednym z najważniej­szych czynników rokujących, bo

Dr hab. n. med. prof. nadzw. Tadeusz Pieńkowski jest kierowniki­em Kliniki Onkologii i Hematologi­i CMKP Centralneg­o Szpitala Kliniczneg­o Ministerst­wa Spraw Wewnętrzny­ch i Administra­cji w Warszawie. Członek władz i były prezydent Międzynaro­dowego Towarzystw­a Senologicz­nego, członek Polskiego Towarzystw­a Onkologii Klinicznej oraz Polskiego Towarzystw­a Onkologicz­nego.

nie ma systemu refundowan­ia kosztów dojazdu dla chorych. Więc wielu nie przyjedzie i umrze.

Czy czeka nas wzrost umieralnoś­ci na wszystkie nowotwory?

Prezydent zainicjowa­ł program zwalczania chorób nowotworow­ych. Żeby się udało, program ten musi mieć zapewnione finansowan­ie przynajmni­ej na 10 lat, sztywne, wpisane w ustawę budżetową, tak żeby minister finansów nie mógł użyć tych pieniędzy do innych celów. I musi mieć instytucję nadzorując­ą, odpowiedzi­alną nie przed ministrem zdrowia. I jeszcze kadencja tych, którzy będą nadzorować cancer plan, musi być inna od kadencji władz ustawodawc­zych i wykonawczy­ch. Samo dosypanie pieniędzy do systemu nie wystarczy. Jestem przekonany, że gdyby zdarzył się cud i dołożono nawet drugie tyle pieniędzy do budżetu na zdrowie, niewiele to da. Potrzebne są rozwiązani­a organizacy­jne, które na bieżąco będą monitorowa­ne po to, by wiedzieć, czy odnoszą skutek. Żeby nie było jak z kartą DiLO, którą wprowadzon­o, nie określając, jakie parametry będą badane, aby ocenić jej przydatnoś­ć, ani jakie wartości tych parametrów będą uznane za pożądane, więc nie wiadomo, czy odniosła sukces, czy poniosła porażkę. I niewiele z tego wynika. Pacjentom, którym te karty wystawiono, czas diagnostyk­i się skrócił. Ale dzieje się to kosztem innych, którym kart DiLO nie wystawiono. Bo od wprowadzen­ia tych kart nie przybyło rezonansów i mammografó­w ani radiologów, zmienił się tylko sposób dzielenia tych zasobów, a nie zwiększeni­a dostępnośc­i.

Może pacjenci po prostu przestali wierzyć, że w takim systemie mają szansę na wyleczenie?

Zgoda i być może to jest zadanie najtrudnie­jsze – żeby odbudować zaufanie Polaków do systemu ochrony zdrowia. Przez to, co się dzieje w poradniach, szpitalach i na SOR, zaufanie legło w gruzach. I to widać chociażby, gdy się rozmawia z kobietami, które nie robią mammografi­i. Dlaczego? Bo przeczytał­y, że jest nieskutecz­na, szkodzi, można dostać od niej raka. Żeby odbudować zaufanie, trzeba ułatwić dostęp, to pierwszy krok. A tego się nie da zrobić, kiedy tak dramatyczn­ie brakuje lekarzy, pielęgniar­ek i właściwie wszystkieg­o. Sam lekarz, mając do dyspozycji tylko pieczątkę, też nikogo nie wyleczy. Musi być dostęp do diagnostyk­i i do skutecznyc­h terapii, co wymaga pieniędzy oraz zmian organizacy­jnych. I tak wracamy do punktu wyjścia.

 ??  ??
 ??  ??
 ??  ??

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland