Bartek Chaciński Dzieje internetu
Dwie polskie książki świetnie objaśniają, jak ludzie wymyślili internet, żeby ocalić świat, a potem zaczęli go z zapałem używać do tego, żeby świat popsuć.
Internet, jak przystało na sukces, ma wielu ojców. Wojciech Orliński w swojej nowej książce wybrał kogoś stosunkowo nam bliskiego – Paula Barana, urodzonego w Grodnie, na terenach
II Rzeczpospolitej, w żydowskiej rodzinie, która emigrowała pod koniec lat 20. do Ameryki. Ale też bezdyskusyjnie zasłużonego, bo jako wynalazca zaprojektował kluczowy system przesyłania pakietów danych w sieci złożonej z mnóstwa połączeń pomiędzy poszczególnymi węzłami, bez centrum.
Baran opracował go, pracując dla RAND Corporation, kreatywnego think tanku amerykańskich sił powietrznych, który w szczycie zimnej wojny chciał stworzyć rozproszony system łączności, przydatny w warunkach zbrojnego konfliktu. W „Człowieku, który wynalazł internet” (Wydawnictwo Agora) Orliński łączy więc swoje pola zainteresowań z poprzednich książek, opowiadając zarazem o współczesnej mitologii USA (jak w „Ameryka nie istnieje”), o sieci (jak w „Internet. Czas się bać”), a zarazem snując ciekawą opowieść biograficzną (jak w książce „Lem. Życie nie z tej ziemi”). Referuje, jak lata 60. wyobrażały sobie XXI w. A już wtedy Paul Baran wiedział więcej o tym, co się wydarzy za pół wieku, niż my o tym, co się wydarzy w przyszłym roku. „Sieć będzie niczym ogromny dom towarowy, w którym jest wszystko” – relacjonuje jego wizję Orliński. A potwierdza swoim przykładem aktualnie najbogatszy człowiek świata, szef Amazona Jeff Bezos.
Owszem, gdyby świat uważniej posłuchał Barana, prawdopodobnie „żylibyśmy w innym świecie, z innym internetem”. Bo upartego i poczciwego amerykańskiego wynalazcę interesowały aspekty sprawy, które długo umykały innym: możliwe odzieranie użytkowników sieci z prywatności, łatwość zbierania danych
o tym, co robią w sieci, a nawet – uwaga! – możliwość nagłaśniania jednych opcji politycznych, a tłumienia innych. Zamiast jednak kupić koncepcje Barana w całości, świat przejął ten ogólny zarys zdecentralizowanej sieci – a jak już przejął, nie bardzo było komu wprowadzać ulepszenia. Bo tak samo, jak nie ma jednego bezdyskusyjnego twórcy, tak samo każdy ma swoją wizję sieci. Popularne określenie „internety” liczbą mnogą sugeruje, że nie ma jednej sieci dla wszystkich. Nie ma też jednej historii internetu. „Są historie różnych baniek, które często nie miały o sobie pojęcia” – pisze z kolei Michał R. Wiśniewski w wydanej niemal jednocześnie książce „Wszyscy jesteśmy cyborgami. Jak internet zmienił Polskę” (Czarne).
Stara sieć, nowa sieć
Historię wynalazku Barana odświeżamy sobie przy okazji półwiecza internetu. Wiśniewski zajął się tym, co było dalej. Ta Polska z tytułu jest tu trochę umowna. Pojawia się w postaci ważnego metaforycznego obrazu kraju po transformacji, który pilnie nadrabia zaległości w jednych dziedzinach, zapominając o innych. Jego symbolem jest ujęcie niszczejącego, poniemieckiego domu oblepionego antenami satelitarnymi. „Technika nie przynosi zbawienia, jeśli nie jest katalizatorem zmian społecznych. Media, które zamiast zbliżać, budują podziały i platformę do szerzenia nienawiści” – zauważa Wiśniewski. „Aplikacja Zdrowie na iPhonie nie zastąpi opieki medycznej”.
Jak łatwo się domyślić, ta druga książkowa opowieść dotyczy przechodzenia sieci od przynajmniej częściowej kontroli projektujących internet naukowców (uniwersyteckiej merytokracji) do modelu prywatnego. Tu Wiśniewski widzi jedną z głównych różnic między starą a nową siecią. Relacjonuje rzecz na własnym przykładzie – kiedyś, w latach 90., był aktywnym użytkownikiem Usenetu, systemu grup dyskusyjnych dla ludzi o różnych zainteresowaniach, który wyrósł, korzystając z tej niehierarchicznej struktury. Później blogował na platformie Blox.pl uruchomionej przez Agorę: „Dziennikarze, którzy założyli blogi, nagle mogli robić rzeczy, które nie pasowały do profilów czy linii redakcyjnych – lub pisać
o sprawach, na które zwyczajnie nie było miejsca w ciasnych przestrzeniach prasy papierowej”. Ale ta działalność podlegała już hierarchii – biznesowej, korporacyjnej. Platforma Blox.pl została zamknięta decyzją koncernu w kwietniu br. Zniknęły tworzone tu przez wiele lat blogi Wiśniewskiego i Orlińskiego.
Ten drugi przeniósł się z blogowaniem gdzie indziej, obaj regularnie piszą książki,
komentując wzajemnie swoje działania w mediach społecznościowych. Można nawet podejrzewać, że pisząc książki
o internecie, działali w pewnej zmowie. Obaj snują w nich opowieści cyfrowych tubylców. Orliński zachęca nawet do czytania Wiśniewskiego w blurbie na okładce książki, a treść ich tomów idealnie się uzupełnia. Obaj wchodzą w rolę pionierów, opowiadając o kolejnych generacjach ludzi zasiedlających i meblujących internet na nowo: „My, urodzeni w przeszłości, pochodzimy z czasów analogowych” – podkreśla Wiśniewski. Orliński jest wczesnym, Wiśniewski późnym przedstawicielem pokolenia X, charakteryzującego się – jak to kiedyś oceniano – wyjątkową nieufnością wobec rynkowych prawideł świata ułożonego im przez rodziców.
Wymyślanie od nowa
Ta pokoleniowość może się wydawać wyświechtanym narzędziem w rozmowie
o sprzedaży produktów, ale w pracach nad internetem ewidentnie nie było ciągłości. Orliński celnie zwraca uwagę na to, że garażowi twórcy komputerów osobistych – tacy jak Jobs i Woźniak, twórcy rewolucyjnego Apple – pracowali w kompletnym oderwaniu od koncepcji wypracowanych przez generację Barana.
Wiśniewski swoją historię z internetem opiera na wątku cyberpunku – nurtu SF popularnego w latach 80. i 90., spoglądającego na rozwój cyberprzestrzeni już nie z nadzieją, tylko strachem przed władzą korporacji (pokolenie X „lubiło to”) i wizją ludzi-cyborgów. Intuicje autorów tego nurtu w dużym stopniu się sprawdziły. A generacja jego odbiorców, do której można zaliczyć obu omawianych polskich autorów, to były dzieciaki wchodzące w świat komputerów, na których znały się lepiej niż rodzice.
Dzisiejsze dzieci już niekoniecznie tak mają. Do sieci trafiają wprawdzie – w postaci obrazów USG – jeszcze zanim się zdążą urodzić, ale kiedy będą chciały stworzyć w niej przestrzeń dla siebie, dostaną zestaw łatwych w obsłudze narzędzi i zachętę internetu 2.0, którą Wiśniewski opowiada metaforą z Marka Twaina. Ci, którzy robią dziś biznes w sieci, nauczyli się zachęcać innych do pracy dla siebie niczym Tomek Sawyer do malowania płotu swoich kolegów – wizją fajnej zabawy. Kariery w internecie to w dużej mierze pękające po jakimś czasie bańki nowych specjalności i ułuda, a nie pieniądze za nic. „Na jednego Kominka (...) przypadało tysiąc frustratów” – czytamy we fragmencie poświęconym (ograniczonym) sukcesom blogerów, wśród których przez chwilę Kominek był królem i wzorem, a w końcu przeszedł do zarabiania na poradach udzielanych młodszym, marzącym o podobnej karierze. O streamerach, czyli ludziach prowadzących internetowe transmisje z gier – którym jeszcze za to płacą! – Wiśniewski pisze wprost: „Coś, co zaczynało się jako niegroźne hobby, po przejściu na zawodowstwo zamienia się w niewolnictwo – nie ma czasu na normalne życie”. Obraz trochę jak z „Poddanych Microsoftu”, głośnej w swoim czasie książki Douglasa Couplanda (tego samego, który spopularyzował pojęcie „pokolenie X”). Tyle że dziś, żeby zostać poddanym Facebooka czy Google, nie trzeba się nawet zatrudniać w tych korporacjach.
Przyszłość nierówno rozłożona
„Wszyscy jesteśmy cyborgami” – wyrokuje Wiśniewski w tytule swojej książki. Ale nie każdy w tym samym stopniu. Internet daje szanse na emigrację bez ruszania się z miejsca, daje nam okazję do wykreowania swojego nowego „ja”, ale ostatecznie zdaniem Wiśniewskiego nie zasypuje podziałów klasowych. Ta rewolucja miała dać wszystkim równy dostęp do supertechnologii, a później z każdego uczynić współtwórcę internetu. W rzeczywistości jest bardziej jak w słynnym określeniu Williama Gibsona, jednego z cichych bohaterów książki, który mówił, że przyszłość wprawdzie już nadeszła, ale „nie jest równo rozłożona”.
Idąc za tokiem myśli Wiśniewskiego, powołującego się na głośną książkę Angeli Nagle „Kill All Normies” („Zabić wszystkich normalsów”, choć należałoby pewnie użyć neologizmu „normik”), można odnieść wrażenie, że nierówności nie tylko nie znikają, ale wręcz się pogłębiają – społeczność sieci chce egzaminować nowo przybyłych z tego, czy w ogóle mają prawo zabierać głos na dany temat. Mamy tu starcie młodych ze starymi – reprezentującymi inną wizję internetu. A także mężczyzn z kobietami – z seksistowskimi hasłami w stylu „w internecie nie ma kobiet”, bo w realu byłyby może pożądane, ale po co nam kobiety tutaj, gdzie można z nimi co najwyżej pogadać. Tymczasem – jak głosi głęboko zakorzeniony mizoginiczny stereotyp – to niemożliwe, żeby interesowały się informatyką czy grami wideo. Są wreszcie w łatwej do podgrzania atmosferze sieci nieustanne starcia politycznych obozów. Wyścig wyśmiewania, nakręcany popularnymi memami, zamienia się szybko w wyścig nienawiści. „Kiedy stajesz się puentą żartu, przestajesz być człowiekiem” – zauważa Wiśniewski. Trolling, z którego uczyniono dziedzinę sztuki, prowadzi do zalewu fake newsów. A te tworzą podglebie do niszczenia demokracji.
Na szczęście historia internetu jest na tyle rozległa, że znajdzie się tu miejsce na niejeden paradoks. Otóż Paul Baran wieszczył też np. cyfryzację branży prasowej i wydawniczej. Orliński przypomina, jak to już w latach 70. przekonywał jednego z właścicieli „Washington Post” o nadchodzącej erze elektronicznego dostarczania tekstów. I co? Pół wieku później stało się to wątkiem książki polskiego autora, wydanej również na papierze. A o tej książce informuje tytuł prasowy, który w wersji papierowej wciąż kupuje więcej czytelników
niż w elektronicznej.