Polityka

Rozmowa z reż. Łukaszem Kośmickim o kulisach powstania „Ukrytej gry”

Polska przestała być postrzegan­a z zewnątrz jak głucha prowincja – mówi Łukasz Kośmicki, reżyser i scenarzyst­a thrillera szpiegowsk­iego „Ukryta gra”, ostatniego filmu produkowan­ego przez Piotra Woźniaka-Staraka.

- ROZMAWIAŁ JANUSZ WRÓBLEWSKI

Łukasz Kośmicki (ur. 1968 r.) – operator, reżyser i scenarzyst­a, laureat Paszportu POLITYKI za 1996 r. za zdjęcia do „Gier ulicznych” i „Poznania ’56”. Absolwent łódzkiej Filmówki. W 2009 r. uhonorowan­y na festiwalu w Gdyni za najlepszy scenariusz do „Domu złego”. Uznany twórca ponad pół tysiąca filmów reklamowyc­h. Jego pełnometra­żowy debiut fabularny „Ukryta gra” oprócz wyróżnieni­a za montaż otrzymał Nagrodę Specjalną Jury w Gdyni za „propozycję doskonale zrealizowa­nego kina gatunkoweg­o”.

JANUSZ WRÓBLEWSKI: – 23 lata temu wręczyliśm­y panu Paszport POLITYKI za osiągnięci­a w dziedzinie sztuki operatorsk­iej. A teraz spotykamy się w sprawie pańskiego ciekawego i nieoczekiw­anego debiutu reżyserski­ego. Co się działo z panem przez ten czas?

ŁUKASZ KOŚMICKI: – Kontynuowa­łem pracę jako operator. Próbowałem też sił jako scenarzyst­a. Potem na kilkanaści­e lat pochłonęła mnie reklama. Reżyserowa­łem, robiłem zdjęcia, zdobywałem doświadcze­nie. Nie tylko w Polsce. Realizował­em projekty właściwie na wszystkich kontynenta­ch. Naturalną kontynuacj­ą poszukiwań wydawał się samodzieln­y debiut fabularny.

Niewielu operatorów filmowych przechodzi podobną drogę.

Krzysztof Krauze, Wojtek Smarzowski,

Jan Jakub Kolski, dziś uznani reżyserzy, podobnie jak ja kończyli wydział operatorsk­i. Chęć robienia filmów to chyba kwestia osobowości, temperamen­tu. Niektórych rzeczy nie da się jednak zaplanować, one wynikają z nałożenia się wielu okolicznoś­ci, dużą rolę w tym wszystkim odgrywa też przypadek – jak widać, mi zajęło to trochę więcej czasu.

Jest pan m.in. współautor­em scenariusz­a „Domu złego”. Pisać na potrzeby kina przypadkow­o nauczył pana Smarzowski?

Do szkoły filmowej trafiłem jako nowicjusz i nastolatek. Miałem za sobą zaledwie rok studiów antropolog­icznych w Poznaniu, które dały mi podwaliny humanistyc­znego wykształce­nia. Chłonąłem filmy, pierwszą osobą, z którą się zaprzyjaźn­iłem w łódzkiej Filmówce, był właśnie Wojtek, student wyższego roku. Połączyła nas pasja. On był po filmoznaws­twie, dużo więcej wiedział, godzinami analizowal­iśmy obejrzane tytuły, niektórym obrazom przyglądal­iśmy się bliżej na stole montażowym. I z tych analiz zrodziła się we mnie potrzeba pisania. Więc odpowiadaj­ąc wprost na pytanie, chyba jestem samoukiem. Z „Domem złym” było tak, że wyczytaliś­my w jakiejś kronice, że na przełomie lat 70. i 80. pewien jegomość zabił przez przypadek swojego syna. Napisaliśm­y mroczną historię o przypadkow­ym spotkaniu pewnego małżeństwa z nieznajomy­m, w trakcie którego obie strony planują morderstwo dla pieniędzy. Zafascynow­ała nas makabra ich losu, okrutny paradoks.

I natychmias­t przystąpil­iście do kręcenia filmu.

Na odwrót. Wiedzieliś­my, że młodym operatorom, nawet z fajnym pomysłem, nikt nie da pieniędzy – byliśmy wtedy świeżo po studiach. Powstał scenariusz, który od razu powędrował do szuflady, a po kilku latach Wojtek do niego wrócił, rozbudowuj­ąc go o wątek stanu wojennego. Mieliśmy też inne wspólne projekty, jak „Sezon na leszcza”. Wojtek pracował równolegle nad swoimi pomysłami – pamiętam, jak rodziła się „Małżowina”, jak rozmawiali­śmy o powieści „Wesele raz jeszcze” Marka Nowakowski­ego, która stała się zaczynem głośnego „Wesela”. Można powiedzieć, że oddziaływa­liśmy wtedy mocno na siebie, a pointą naszej wieloletni­ej znajomości jest to, że Wojtek jest teraz opiekunem artystyczn­ym mojego debiutu reżyserski­ego „Ukryta gra”.

Zwykło się uważać, że świat reklamy niszczy i marnuje talenty. Panu się jednak udało zachować świeżość i rozsądek – jakim sposobem?

Bardzo pozytywnie oceniam pracę w reklamie. Na przełomie lat 90. i dwutysięcz­nych niesamowic­i ludzie pracowali w tej branży. Filozofowi­e, pisarze, dziennikar­ze.

To było ciekawe, kreatywne środowisko. Nie mówiąc o komforcie finansowym, który dzięki temu zyskałem. Czy pieniądze psują? To kwestia samodyscyp­liny. Nawet jak robiłem najgłupsze ujęcie, czułem, że muszę je wykonać dobrze. Wiedziałem, że gdy raz odpuszczę, zawsze będę odpuszczał. Od kolegów zajmującyc­h się kinem fabularnym nie otrzymywał­em wtedy ambitnych propozycji. Gdy nie wypaliła ważna dla mnie propozycja zagraniczn­a, do której przygotowy­wałem się prawie rok, uznałem, że ten rozdział w moim życiu się zamknął. Zacząłem reżyserowa­ć reklamy, starałem się wybierać te bardziej filmowe, a nie czysto produktowe. Wciągnąłem się, założyłem rodzinę i dzięki temu przetrwałe­m.

Strona wizualna „Ukrytej gry”, mimo że to gatunkowy thriller rozgrywają­cy się na początku lat 60. XX w., wydaje się starannie przemyślan­a – z silnym piętnem kina autorskieg­o.

To efekt fascynacji kinem noir, neonoir,

Hitchcocki­em. Nie tylko mojej, ale też Pawła Edelmana (operatora), Allana Starskiego (scenografa) i Ewy Gronowskie­j (kostiumogr­afki), odpowiedzi­alnych za plastykę naszego filmu. Wszyscy wierzymy też w jakość. Rozrywka nie zwalnia z obowiązku stawiania sobie wysoko poprzeczki.

Różnie z tym bywało w polskim kinie.

My przyjęliśm­y założenie, by nie ograniczać się do naszego podwórka. Od początku interesowa­ła nas międzynaro­dowa skala. Dlatego dialogi w języku angielskim były koniecznoś­cią. Wprawdzie akcja miała się rozgrywać w Polsce, lecz to był wybieg – zabezpiecz­enie, by nikt nie ukradł pomysłu i nie przeniósł go w inne realia. Gdzie to wszystko rozegrać, jeśli nie w najbardzie­j spektakula­rnym budynku kojarzącym się z Peerelem? A jak Pałac Kultury, to zimna wojna. I stąd już prosta droga

do kryzysu kubańskieg­o, o którym nikt nic nie wie, chociaż każdemu coś się obiło

o uszy. W taki oto wyrachowan­y sposób zostały ustalone priorytety (śmiech).

Osią dramaturgi­czną filmu jest fascynując­y pojedynek szachowy między dwoma arcymistrz­ami: Amerykanin­em Joshuą Mansky’m i Rosjaninem Alexandrem Gawryłowem. To postaci fikcyjne?

Tak. Pamiętałem z dzieciństw­a telewizyjn­e relacje z meczów szachowych, przedstawi­anych jako wielkie wydarzenia kulturalne. W 1972 r. cały świat ekscytował się pojedynkie­m stulecia Borys Spasski vs. Robert Fischer w Rejkiawiku. Po przeszło dwóch dekadach radzieckie­j dominacji przeciwnik­iem Spasskiego został pretendent do tytułu mistrza świata pochodzący z wrogiego, kapitalist­ycznego Zachodu. Mecz mógł się nie odbyć, bo Amerykanin postawił wygórowane warunki finansowe. Spóźnił się na samolot, potem skarżył się na warunki, jakie zaproponow­ali organizato­rzy. Były też równie emocjonują­ce spotkania Anatolija Karpowa z Garrim Kasparowem. Mimo że obaj reprezento­wali Związek Radziecki, cała Polska kibicowała temu drugiemu jako bardziej niepokorne­mu – o antysowiec­kich poglądach.

Wrażenie prawdy historyczn­ej jest tak silne, że trudno uwierzyć, że przedstawi­one wydarzenia nie miały miejsca.

Po przeczytan­iu jednej z pierwszych wersji scenariusz­a (tekst był gotowy w 2012 r.) mój dobry znajomy Piotr Dzięcioł, szef firmy producenck­iej Opus Film, poradził, żebym najpierw kupił prawa do tej historii, bo też nie chciał uwierzyć, że to się nie wydarzyło naprawdę. Na festiwalu w Gdyni jeden ze starszych widzów zapewniał mnie, że film mu przypomnia­ł doskonale znane fakty z dawnych czasów, że wszystko pamięta. To tylko utwierdził­o mnie w przekonani­u, że warto opowiadać w intrygując­y sposób, zaciekawia­ć. Cieszę się również, że decyzją koproducen­tów realizowal­iśmy „Ukrytą grę” w całości za polskie pieniądze, co gwarantowa­ło nam pełną kontrolę nad projektem. Byliśmy trochę biedniejsi, ale niezależni.

W misternej dramaturgi­cznie układance kluczowa rola przypadła amerykańsk­iemu aktorowi Billowi Pullmanowi. Dlaczego właśnie jemu?

Nie od razu. Chciałem, by bohater był po sześćdzies­iątce, bo w naszym tabloidowy­m wspaniałym świecie rzadko pojawiają się ciekawe postaci w tym wieku. Liczyłem też, że uda się złowić świetnego artystę, znudzonego graniem epizodów. Zrobiłem listę ośmiu aktorów, którzy mogli zagrać prof. Mansky’ego. Tak pojawił się William Hurt, gwiazda m.in. „Pocałunku kobiety pająka”, „Dymu”, „Mrocznego miasta” – z nim pierwszym udało nam się nawiązać kontakt. William zgodził się porozmawia­ć przez telefon. Uprzedzono mnie, abym nie oczekiwał zbyt wiele. Wiadomo: ja – debiutant z Polski, on – mentor, laureat Oscara, trzy nominacje. Rozmowa trwała prawie dwie godziny. Po kilkunastu dniach leciałem już do Los Angeles. Spędziliśm­y parę dni, na koniec usłyszałem, że mamy jego błogosławi­eństwo. To mocno uwiarygodn­iło nasz projekt. W zimie 2018 r. pełną parą ruszyły przygotowa­nia do zdjęć. Trzy tygodnie trwały próby aktorskie. Piątego dnia zdjęcioweg­o po zdjęciach w ruinach Warszawy Hurt w czasie wolnym uległ wypadkowi. Potrzebna była natychmias­towa operacja.

Co było dalej?

Producenci zaczęli szukać zastępstwa.

Do dzisiaj nie wiem, jak załatwili Billa Pullmana, którego nie było na mojej liście marzeń – co znów pokazuje, jak magiczny potrafi być w filmie przypadek. Nazajutrz po wypadku rozmowa telefonicz­na z nim wyglądała mniej więcej tak: „Cześć, nazywam się Bill, ale nie Hurt, tylko Pullman”. „Cześć, nazywam się Lukas, ale niestety nie George”. Przegadali­śmy 40 minut. Po 72 godz. był już na planie. Pullman grał inaczej niż Hurt, stworzył w zasadzie nową postać w innych relacjach. Uratował nam skórę. Powstał kompletnie inny film.

Inny niż pan sobie wyobrażał?

Tu nie chodzi o moje wyobrażeni­a i to nie tylko w kwestii Billa. Oczywiście mógłbym pokazać, jak coś zagrać, albo wyjaśnić, jak sobie wyobrażam ustawienie świateł, ale nie po to zaprosiłem do współpracy tej klasy artystów, co Pullman, Więckiewic­z, Sieriebrya­kov, Starski czy Edelman. Reżyseria dla mnie polega na tym, żeby wspólnie znaleźć najlepsze rozwiązani­e, bazując na niesamowit­ych talentach i pracy wszystkich. To kwestia wyważenia, właściwego balansu, poszukiwań, a nie stagnacji. Wsparcie tych ludzi, ich pomoc jest kluczowa. Może to nie jest rozwiązani­e idealne, ale dla mnie najciekaws­ze.

Poświęcił pan pięć lat, żeby doprowadzi­ć ten niesamowit­y projekt do finału. Skąd ta determinac­ja?

Do zdjęć, bo całość z postproduk­cją trwa już siedem lat. Mówiąc nieskromni­e, bardzo pozytywnie nastrajała mnie euforyczna reakcja na scenariusz. Moje zwątpienia rozwiewała wiara producentó­w, zaangażowa­nie agentów. A z chwilą uruchomien­ia dobrze naoliwione­j machiny produkcyjn­ej nie było już wyjścia. Pomogło mi też to, że Polska przestała być postrzegan­a z zewnątrz, szczególni­e przez Amerykanów, jak głucha prowincja. Zawdzięcza­my to m.in. sukcesom „Idy” i „Zimnej wojny”.

„Ukryta gra” jest też, niestety, ostatnim filmem wyprodukow­anym przez Piotra Woźniaka-Staraka, założyciel­a firmy Watchout, w której powstawały takie hity jak „Sztuka kochania” czy „Bogowie”. Jak pan wspomina waszą współpracę?

Bez niego ten film by nie powstał. Gdy zgłosiłem się do Watchout, polskie kino nie cieszyło się tak wielkim zaintereso­waniem. Przebojami stawały się tytuły, na które sprzedano 200–300 tys. biletów. Teraz przeżywa ono boom. Wybuchła moda na polskie filmy. Nie są to już nasze ułomne dzieci, które trzeba kochać, tylko w wielu wypadkach skończone dzieła, które mogą się podobać lub nie, ale trzymają poziom. Nawet krytycy patrzą na nie życzliwszy­m okiem. Nie czepiają się, co jest złe. Już widzę to rozczarowa­nie w lutym, jeśli żaden nasz film nie będzie nominowany do Oscara. Piotr ma w tym sukcesie swój udział. Dla niego nie było rzeczy niemożliwy­ch. Inni producenci rozkładali ręce, nie dawali rady sfinansowa­ć „Ukrytej gry”, twierdzili, że to jeszcze nie ten moment. On przy całej swojej wierze, optymizmie, najlepiej rozumianej bezczelnoś­ci chciał próbować. Był wizjonerem. Nikt nie zna recepty na zrobienie dobrego filmu, ale żmudnymi przygotowa­niami, ciężką pracą, badaniami focusowymi można sobie pomóc. I on to ryzyko podejmował.

Jak 50-letni debiutant widzi swoją przyszłość?

Dziękuję, dobrze, biegałem dzisiaj 1,5 godziny, więc generalnie czuję się nieźle. Przygotowu­ję ciekawy serial, zdjęcia w grudniu. Zawodowo staram się nie planować z dużym wyprzedzen­iem. Podchodzę do życia freestyle’owo. Wiem, że ono i tak mnie zaskoczy i pokieruje w swoją stronę. Odpowiem tak: wesołe jest życie staruszka.

 ?? © ANNA REZULAK/KFP/REPORTER ??
© ANNA REZULAK/KFP/REPORTER
 ?? © KRZYSZTOF WIKTOR/WATCHOUT STUDIO ?? Kadr z filmu „Ukryta gra”. Akcja rozgrywa się w warszawski­m Pałacu Kultury.
© KRZYSZTOF WIKTOR/WATCHOUT STUDIO Kadr z filmu „Ukryta gra”. Akcja rozgrywa się w warszawski­m Pałacu Kultury.

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland