Colson Whitehead o tym, jak w swych powieściach odsłania mroczną historię Ameryki
Colson Whitehead, autor „Kolei podziemnej”, w powieści „Miedziaki” znów odsłania mroczne karty historii Ameryki.
MARCIN ZWIERZCHOWSKI: – Od pomysłu na nagradzaną „Kolej podziemną” do napisania książki minęło wiele lat. Jak było z „Miedziakami”?
COLSON WHITEHEAD: – „Kolej podziemna” zajęła mi około 14 lat. W przypadku „Miedziaków” natknąłem się na historię prawdziwej szkoły Dozier latem 2014 r., a pisać zacząłem wiosną trzy lata później. Przez dłuższy czas nie mogłem się za to zabrać. Kiedy oczyścił mi się terminarz i skończyłem promocję „Kolei…”, „Miedziaki” wydały mi się najlepszą historią, nad jaką mógłbym pracować. Wybraliśmy Donalda Trumpa na prezydenta i wszystko potoczyło się okropnie. Już po kilku tygodniach jego prezydentury zacząłem sobie zadawać pytania o to, w jakim kierunku zmierza nasz kraj, czy powinniśmy się cieszyć, że idziemy ku postępowej przyszłości, czy może raczej pogrążamy się w plemiennych konfliktach? Czy powinienem w takim razie poddać się pesymizmowi? Dopiero mając do dyspozycji takie dwie postaci jak Elwood i Turner, z których jeden jest optymistą, a drugi cynikiem, mogłem oddać to, jak naprawdę się czuję.
Podstawą dla „Miedziaków” jest więc autentyczna historia szkoły dla młodych chłopców, która działała na Florydzie w latach 1900–2011 i słynęła z brutalności personelu, gwałtów, tortur, a nawet morderstw uczniów. Wszystko to nazywano ich „reformowaniem”. Akcja powieści dzieje się w latach 60., kiedy do takiej szkoły trafiają Elwood i Turner, ale czyta się to jak odpowiedź na współczesną nam rzeczywistość.
Pisząc o przeszłości, tak czy siak zawsze opowiada się o teraźniejszości. „Kolej podziemna” opisuje niewolnictwo w połowie XIX w., a potem przechodzi do XX w., Holokaustu, eksperymentów medycznych na ubogich Afroamerykanach. „Miedziaki” to z kolei 1963 r. Kiedy pisze się o kwestiach rasowych i o władzy w Ameryce, to niezależnie od czasu akcji pisze się
o teraźniejszości.
„Kolej podziemna” opisuje wydarzenia historyczne, ale nie jest książką historyczną – pozwolił pan sobie w niej na pewne odstępstwa od faktów. Jak było w przypadku „Miedziaków”?
Mogłem napisać coś o złej szkole wychowawczej w Arkansas czy Kalifornii. Ale ponieważ historia była tak okropna, wolałem się jej trzymać. Moja szkoła ma może z setkę dzieci mniej niż autentyczne Dozier. Ale biały dom z powieści to prawdziwy biały dom z Dozier [miejsce tortur, głównie biczowania, niekiedy wykorzystywania seksualnego uczniów przez personel – przyp. red.]. Pokrótce wspomniałem psychologa szkolnego, który napastuje seksualnie uczniów, zagląda pod prysznice i wybiera sobie ofiary. Trzymałem się blisko tego, co miało miejsce, ale moje postaci są wymyślone.
Czytając „Miedziaki”, dostrzegałem pewne analogie z „Koleją podziemną”. Tam pisał pan o niewolnictwie w XIX w. Gdy świat zewnętrzny myśli o niewolnictwie, wyobraża sobie dawne czasy. Teraz przedstawia pan współczesne niewolnictwo, bo pana bohaterowie pracują przecież za darmo.
Nie jestem w tym ekspertem, ale mogę powiedzieć, że na początku XX w. wypożyczano uczniów do pracy. Szybko jednak ten proceder ukrócono. Istniał natomiast utrwalony system wynajmowania więźniów. Człowieka aresztowano, czasem na podstawie wydumanych zarzutów, takich jak włóczęgostwo, i żeby spłacić dług, był on sprzedawany do kopalni czy na farmę. Tuż po obaleniu niewolnictwa zaczęło się wynajmowanie skazańców i proceder ten trwał aż do drugiej wojny światowej. Obecnie skazańcy wytwarzają towary przy pensji na poziomie trzech centów za godzinę.
Więźniowie w Stanach zarabiają grosze, tymczasem często na ich pracy opiera się lokalna gospodarka i budżety gmin.
Kiedy skończyło się niewolnictwo, w życie weszły prawa Jima Crowa. Przed wojną secesyjną Afroamerykanie nie mogli głosować, a te regulacje były sposobem, by nam to uniemożliwić także później. Dziś robi się podobnie, ograniczając dostęp do komisji wyborczych, zmuszając ludzi do wyrobienia drogich identyfikatorów wyborczych, po które trzeba daleko jechać, więc ubodzy nie mogą głosować. Republikanie spędzają dużo czasu, obmyślając, jak ograniczyć prawa wyborcze kolorowych.
Po publikacji „Miedziaków” magazyn „Time” nadał panu tytuł America’s
Storyteller „Opowiadacz Ameryki”. Co to mówi o Stanach? W końcu pana dwie ostatnie książki nie opisują amerykańskiego snu, raczej koszmary.
Oczywiście nie paraduję po ulicy w koszulce „Opowiadacz Ameryki”! (śmiech) Nasza historia sama w sobie jest ciężkim tematem. Nawet jeśli mówimy o wojnie
o niepodległość USA czy ruchu praw obywatelskich, to pamiętajmy, że Martin Luther King został zastrzelony, a efektem walki o niepodległość jest konstytucja, która nadaje prawa białym mężczyznom, ale nie kobietom czy czarnym. Jeśli więc mamy pisać prawdę o historii Ameryki, powstałe opowieści też będą niełatwe.
„Miedziaki” trudno się czyta ze względu na rozmiary opisywanych krzywd. Ciężko było panu o tym pisać, zagłębiać się w szczegóły tej historii?
Najtrudniej było dla mnie pisać niemalże encyklopedyczne notki z początku książki, w których musiałem przedstawiać swoich bohaterów. Przyprawiało mnie to o rozpacz. Z drastycznych momentów – jest jedna scena bicia, w której Elwooda zabierają do białego domu, ale to dzieje się właściwie poza kadrem. Chodzi w niej o dźwięk i oczekiwanie oraz wszystkie związane z tym uczucia.
Ale pan musiał to widzieć, czytając o Dozier.
Najcięższe było ostatnie sześć tygodni pisania. Czytając historie osób, które przetrwały Dozier, i doprowadzając do tragicznego końca Elwooda i Turnera, z którymi byłem całe miesiące, czułem się przybity i zmęczony. Nie chciałem już czytać kolejnych źródeł ani myśleć o książce na koniec dnia – a zwykle siedzę po nocach i myślę
o tym, co napiszę rano. Pisanie „Kolei” i tej książki było dla mnie wyczerpujące.
Na historię Dozier School for Boys trafił pan na Twitterze. Wcześniej nie było to coś powszechnie znanego?
Dużo o sprawie pisały gazety na północy Florydy, ale z tego, co wiem, media krajowe się nią nie zajęły. Na mój ekran trafiła informacja, że kiedy próbowano sprzedać ziemię, na której stała szkoła, znaleziono 55 nieoznaczonych mogił, z których próbowano ekshumować szczątki. Ale ta historia pojawiła się w wiadomościach zaledwie przelotnie.
„Miedziaki” sprawiły jednak, że dotarła do wielu mediów. Jako laureat Pulitzera czuje pan pewną siłę wynikającą z faktu, że jeżeli pan o czymś napisze, temat stanie się głośny?
Jeśli napiszę coś dobrego! (śmiech)
Ale na poważnie: czy Kongres prowadzi przesłuchania na temat traktowania nastolatków w więzieniach lub zakładach poprawczych? Nie. Książka zwróciła uwagę na tę historię. Rozmawiając z ocalałymi ze szkoły Dozier, słyszę, że cieszą się, że ta sprawa ujrzała światło dzienne. Czy jednak moja książka zmieniła sposób, w jaki traktujemy ubogich albo młodych czarnoskórych? Nie sądzę.
To zarazem pana pierwsza książka po zdobyciu nagrody Pulitzera. Jaka presja wiąże się z takim wyróżnieniem?
Nie przejmuję się oczekiwaniami innych. Wszystkie te zaszczyty, jakie mnie spotkały przy „Kolei podziemnej”, przydarzają się raz w życiu. To nieważne, czy książka sprzeda się dobrze, jak „Kolej podziemna”, czy słabo, jak poprzedzająca ją „The Noble Hustle”, następnego dnia i tak trzeba siadać do pracy. To bolesne, ale bitwa trwa i w gruncie rzeczy jesteś tylko ty i kartka.
Cofnijmy się do powieści „Zone One” z 2011 r., która odstaje od reszty pana dorobku jako książka o apokalipsie zombie. Czytałem, że historia ta wyrosła z młodzieńczych fascynacji.
Dorastałem, czytając komiksy Marvela, komiksowe horrory, książki Arthura C. Clarke’a, Raya Bradbury’ego, Stephena Kinga. Kiedy rozpocząłem studia, chciałem pisać komiksy albo książki o wilkołakach – jak King. Oglądałem też mnóstwo filmów fantastyczno-naukowych i horrorów. Po paru książkach uznałem, że powinienem się odnieść do moich najstarszych inspiracji i zastanowić się, co zatrzymać, a co wyrzucić z literatury apokaliptycznej.
Podobnie jak choćby Marlon James zaczynał pan od prozy realistycznej, a następnie napisał fantastyczną „Zone One”. Czy z tym krokiem w karierze wiązały się podobne problemy?
Nie, współpracuję z tym samym wydawnictwem od pierwszej książki „The Intuitionist”, która opisywała czarnoskórych inspektorów wind, od początku więc wiedzieli, że jestem dziwakiem. I zawsze mnie wspierali. Kiedy powiedziałem swojemu wydawcy, że piszę „Zone One”, opisując ją przy tym jako „Helikopter w ogniu” połączony z „Nocą żywych trupów”, odpowiedział, że nie zna się na horrorze, bo nie lubi tego gatunku. Ale poprosił, żebym pisał, a on wykombinuje, jak to wydać.
Podział na literaturę piękną i gatunkową jest jednak mocny. Pewien recenzent w kontekście „Zone One” opisał mariaż tych dwóch jako sytuację, gdy intelektualista umawia się z aktorką porno.
Tak, to głupie. Mój brytyjski wydawca chciał umieścić na okładce tej powieści hasło: „Powieść o zombie z mózgiem”. Nie zgodziłem się, bo oznaczałoby to protekcjonalne traktowanie czytelnika. Oni jednak postanowili wydać tę książkę z takim tekstem, więc się zezłościłem i zmieniłem wydawcę w Wielkiej Brytanii.
Z pomysłem na „Kolej podziemną” czekał pan kilkanaście lat, zanim go pan zrealizował. Czy jakiś inny pomysł odczekuje teraz swoje?
Nie, pracuję nad kryminałem, który odłożyłem, by napisać „Miedziaki”. Akcja powieści toczy się w Harlemie w latach 60. Mam już za sobą jedną trzecią i jest nadzieja, że pisać skończę latem przyszłego roku. Pracowałem nad tą książką całą zimę i lato, mam więc już 130 stron i planuję napisanie kolejnych 200.