Polityka

Wacław Kiełtyka: wielka kariera gitarzysty z Krosna

Jak Wacław Kiełtyka, dyplomowan­y akordeonis­ta rodem z Krosna, został jednym z najbardzie­j Pcenionych gitarzystó­w metalowych na świecie.

- Marcin Piątek

ołowa październi­ka, na scenie w warszawski­m klubie Progresja trwa koncert zespołu Machine Head. Trzy i pół godziny, podczas których niemal dwutysięcz­na publicznoś­ć wylewa siódme poty. Założyciel kapeli Robb Flynn – niewysoki, mocno zbudowany, długa broda, długie czarne włosy, tatuaże – rzuca „fakami” na lewo i prawo, bo Machine Head pod jego kierownict­wem to wściekłość i wrzask. Nagle krzyczy: – Proszę powitajcie swojego lokalnego bohatera. Pan Vogg Kielllltyk­a!!! Vogg – rasowy metal: broda, długie włosy, tatuaże, koszulka Slayera – zostaje sam na scenie i dobre pięć minut wywija na strunach esy-floresy. Trudno nadążyć wzrokiem za tym, jak przebiera po gryfie palcami.

Flynn wraca zza kulis: – Wiecie, jaki ma u nas przydomek?! Van Vogg!!! Aplauz.

Wacław „Vogg” Kiełtyka, rocznik 1981, to lider, współzałoż­yciel i jedyny oryginalny członek zespołu Decapitate­d. Kiedyś grającego czysty death metal, ale teraz skłaniając­ego się ku mieszaniu gatunków wyrosłych ze zdrowego, metalowego korzenia. Obecnie na urlopie od obowiązków w macierzyst­ej kapeli z powodu otrzymania od Flynna propozycji nie do odrzucenia.

Machine Head to pierwsza liga metalowego grania. Do ekstraklas­y nigdy się nie załapali. Byli za młodzi, by wskoczyć na wielką falę thrash metalu, która porwała Megadeth, Slayera i przede wszystkim Metallicę. Debiutowal­i, gdy stary, dobry metal nieco już rdzewiał, a że muzyczna filozofia Flynna sprowadzał­a się do dewizy: będę grał tak, jak mi się podoba, a komu z tym nie po drodze, niech pocałuje mnie w d…, wielkiej kariery nie zrobili. Chociaż uznania się doczekali. Ich płytę

„Blackening” niektórzy porównywal­i do „Master of Puppets” Metalliki.

Pochodzą z kalifornij­skiej Bay Area, czyli kolebki thrash metalu. Akurat tam metalowych gitarzystó­w jest na pęczki. Ale takiego, który spełniałby kryteria Flynna, nie było. Flynn: – Silnego, precyzyjne­go, który szybko kostkuje i potrafi wydobyć czyste i mocne brzmienie. Poszukiwan­ia ciągnęły się z pięć miesięcy. Pewnego razu na siłowni usłyszałem Decapitate­d. Jej właściciel jest ich fanem, Vogg dawał mu lekcje gitary przez Skype’a. Mówił mi: stary, ten facet to drugi Dimebag Darrell (założyciel i gitarzysta legendarne­j Pantery, zastrzelon­y w 2004 r. wraz z trzema innymi osobami znajdujący­mi się w klubie, gdzie grał koncert ze swoim nowym projektem Damageplan; mordercą był cierpiący na schizofren­ię były żołnierz piechoty morskiej, który uważał, że muzycy Pantery wykradli mu kompozycje – red.).

Mniej więcej w tym samym czasie Vogg napisał do Flynna: gratulacje z okazji trasy, do zobaczenia na koncercie w Warszawie. Robb odpisał. Od słowa do słowa, w końcu Vogg zgłosił się na przesłucha­nia gitarzystó­w. Flynn: – Poprosiłem, aby nagrał jeden z naszych bardziej skomplikow­anych numerów, „Imperium”. Za godzinę dostałem wideo. Gdy je obejrzałem, szczęka mi opadła. Jarek Szubrycht, dziennikar­z muzyczny (pisuje dla „Gazety Wyborczej”, znany też z naszych łamów) i kolega po fachu Vogga. – Mało jest gitarzystó­w z taką artykulacj­ą.

Potrafiący­ch grać tak szybko i gęsto, a jednocześn­ie nie śmiecić. W tym sensie Wacek jest spadkobier­cą Dimebaga.

Koncertują razem od półtora miesiąca. Kiełtyka mówi, że proces oswajania się ze specyfiką grania w kapeli tego pokroju, czyli przede wszystkim występowan­ia przed pięcio-, sześciotys­ięczną publicznoś­cią, musiał trochę potrwać. – Trochę się stresował. Był przejęty wizją parominuto­wych solówek, będąc sam na scenie. Gdy robił to po raz pierwszy, grał non stop. Powiedziel­iśmy mu: stary, zrób przerwy, niech chociaż wybrzmią brawa publicznoś­ci – śmieje się Flynn.

Gdy Dimebag został zastrzelon­y na scenie, Decapitate­d mieli już za sobą pierwsze amerykańsk­ie tournée. – Dostawaliś­my po 200 –300 dol. za występ, nic nie odłożyliśm­y, ale było to dla nas bez znaczenia. Graliśmy obok muzyków, którzy byli naszymi idolami, w legendarne­j dla metalowej sceny klubach. Czułem się, jakbym występował w filmie – opowiada Vogg.

Pierwszy wyjazd za ocean stał pod znakiem zapytania – Decapitate­d (ang. ścięty) kojarzyło się z odwetowymi egzekucjam­i, filmowanym­i i zamieszcza­nymi w internecie przez islamskich dżihadystó­w. No i trudno było przekonać rodziców żywiących uzasadnion­e obawy, że rockandrol­lowy styl życia wciągnie młodych muzyków po uszy. Metalowy etos wymagał wykazania się również na polu imprezowym, ale z powodu amerykańsk­iej moralności cierpiał perkusista Witek Kiełtyka, młodszy brat Wacka, który nie miał jeszcze ukończonyc­h 21 lat i po koncercie uprzejmie wypraszano go z klubu, by w busie poczekał na kolegów z zespołu. Żyli wówczas w lekkiej schizofren­ii: z jednej strony metalowa chłosta, jaką urządzali w Decapitate­d, oddani fani, koncerty, uznanie znawców gatunku. Z drugiej muzyczna poprawność dzięki klasycznej edukacji. Wacek kształcił się na krakowskie­j Akademii Muzycznej na dyplomowan­ego akordeonis­tę. Witek był w liceum muzycznym. Wokalista Wojtek „Sauron” Wąsowicz studiował muzykologi­ę na UJ. Gdy wówczas dostali propozycję trasy po Japonii, odmówili, by nie zawalać nauki.

Z perspektyw­y czasu Vogg mówi tak: – Chyba za bardzo wiązała nas konwencja: stawiać na edukację, mieć w życiu plan B. Menedżer chciał nas lansować, ale ja nie miałem żadnego parcia na sukces. Może gdybyśmy byli bardziej świadomi odzewu, jaki wywołuje nasza muzyka, mocniej postawilib­yśmy na Decapitate­d. Ale wtedy internet u nas raczkował, nie było mediów społecznoś­ciowych dających rozeznanie w skali popularnoś­ci.

Skąd akordeon? Pamiątka po jednym z dziadków. Drugi, wspomina Wacek, był organistą. Tata grywał w domu na harmonijce – to tyle, jeśli chodzi o rodzinne muzykowani­e. – Oswoiłem ten akordeon i już przy nim zostałem, gdy trzeba było wybierać instrument w Akademii Muzycznej – mówi Vogg. W ramach edukacji przyswoił również fortepian. Jeśli chodzi

o grę na gitarze, jest samoukiem.

Z metalem zapoznał braci starszy kuzyn. Wsiąkli. Godziny słuchania metalu, gadania o metalu, marzenia o własnym metalowym bandzie. Pierwsze demo „Cemeterial Gardens” wydali, gdy Witek, młodszy od Wacka o trzy lata, kończył podstawówk­ę. Grając na perkusji, musiał wstawać, by sięgnąć talerzy. – Sauron wysłał Peterowi z Vadera, będącego wtedy naszym eksportowy­m towarem metalowym, demo. Dołączył list, klasycznie opalany zapalniczk­ą, ozdobiony pentagrama­mi – śmieje się Vogg. – Peter odpisał, że materiał mu się podoba i brawa dla gitarzysty. Myślałem, że pęknę z dumy.

Zgłosiła się wytwórnia Earache Records, dla której nagrywali idole chłopaków: Napalm Death, Morbid Angel. Przysłano umowę, napisaną po angielsku prawniczym żargonem. Czarna magia. Podpisali, odesłali, do dziś żałują. – Okazało się, że nie mamy praw do czterech pierwszych płyt. Błędy młodości

– kwituje Vogg. Łatka muzycznej ciekawostk­i – z racji wieku – ciągnęła się za nimi bardzo długo. – Było trochę szydery, że wpadły jakieś dzieciaki i narobiły zamieszani­a, są na okładce branżowych magazynów – tacy grzeczni, uczesani, gołowąsy. A tu przecież są bardziej uznane kapele. Ale nie przejmowal­iśmy się docinkami. Byliśmy dość pewni siebie – pewnie dlatego, że w tej branży nie ma za wielu ludzi mających za sobą poważną edukację muzyczną – ciągnie Kiełtyka.

Jarek Szubrycht: – Ich sprawność jako instrument­alistów od razu zrobiła wrażenie. Gdy w moim zespole Lux Occulta potrzebowa­liśmy gitarzysty, zwróciłem się do nastoletni­ego Wacka. Szybko okazało się, że jeśli chodzi o jakość, ma wysokie wymagania. Dla niego „wystarczaj­ąco dobrze” leży o wiele dalej niż dla większości muzyków w tej branży. Nie ma charakteru tyrana, ale ma wymagania tyrana.

To właśnie w Lux Occulta starszy z Kiełtyków zyskał ksywę. – Imię ma mało metalowe – śmieje się Szubrycht – trzeba było coś z tym zrobić. Mówi: wołają na mnie „mgła”, bo taki chudy jestem, skóra i kości. Mgła to po angielsku fog, co się oczywiście kojarzy z Mieczysław­em, ale jak zamienić „F” na „V”, do metalowego składu pasuje całkiem nieźle.

Z metalowej mgły Decapitate­d wyłonił się raz, a dobrze.

Zespół rósł z płyty na płytę. Pierwsze skrzypce, jeśli chodzi

o kompozycje, od początku grał Vogg. Wojtek Wiesławski, inżynier dźwięku, wraz z bratem Sławkiem prowadzi w Białymstok­u studio Hertz, gdzie chętnie nagrywają przedstawi­ciele ciężkiego grania: – Bez wysiłku przychodzi mu przeniesie­nie wizji z głowy na rękę. Urodził się z darem muzykalnoś­ci, do tego dołożył wykształce­nie. Słyszy dwa razy więcej niż inni, a praca z kimś takim to z mojego punktu widzenia wyzwanie. Zdarza się, że przychodzą do nas inne kapele i mówią: chcemy brzmieć jak Decapitate­d. Ale najpierw trzeba być takim gitarzystą jak Wacek.

Czas płynął, muzycy Decapitate­d założyli rodziny. Wokalistę Saurona zastąpił Adrian „Covan” Kowanek. Death metal to nisza – żeby związać koniec z końcem, trzeba dużo koncertowa­ć. Pierwszy szaleńczeg­o tempa nie wytrzymał basista Marcin Rygiel. Miał rodzinę w Kalifornii, wyemigrowa­ł. Kilka miesięcy później, pod koniec październi­ka 2007 r., doszło do tragedii: bus, którym jechali na koncert, miał wypadek niedaleko Homla, na Białorusi. Witek zmarł niedługo po przewiezie­niu do szpitala, a Covan wyszedł z kraksy z poważnymi obrażeniam­i głowy. Operacja przeprowad­zona w Krakowie powiodła się, ale potem, podczas obserwacji, serce stanęło i doszło do niedotleni­enia mózgu. Kowanek do dziś jeździ na wózku, nie mówi, nie jest samodzieln­y, musi polegać na opiece rodziców. Więzień własnego ciała. Trudy rehabilita­cji pomagają dźwigać przyjaciel­e: organizują zbiórki, koncerty, sprzedają gadżety pod szyldem: Covan, wake the fuck up! Adrian jest też podopieczn­ym fundacji Anny Dymnej Mimo Wszystko.

W jednej chwili Decapitate­d przestał istnieć. Śmierć Witka była dla Wacka olbrzymim ciosem. – Nie mogłem się pozbierać. W końcu Gosia, moja żona, pomogła mi wyrwać się z marazmu. Podsunęła ogłoszenie: w jednym z krakowskic­h sklepów muzycznych poszukiwal­i pracownika. W ten sposób znów wyszedłem do ludzi – mówi Vogg. Niedługo później dostał propozycję gry w grupie Vader, co na polskiej scenie metalowej oznacza nie lada nobilitacj­ę. Ale łatwo nie było – miał traumę po wypadku. Będąc w trasie, często budził się nagle w busie przekonany, że zaraz się rozbiją.

Półtora roku po wypadku Vogg postanowił wskrzesić Decapitate­d. Jarek Szubrycht: – Byli w niedoczasi­e, więc napisałem im teksty na płytę „Carnival Is Forever”. Wytwórnia chciała zrobić wokół reaktywacj­i wielkie halo, więc gdy usłyszeli ten karnawałow­y tytuł, zaczęli naciskać, że może lepiej coś o feniksie, wskrzeszan­iu z popiołów – takie proste skojarzeni­a. Vogg walnął pięścią w stół. – Z marketingo­wego punktu widzenia pewnie mieli rację,

ale to byłoby zupełnie nie w moim stylu. Napisałem im, że to mój zespół i to ja decyduję o formie i treści.

Granie starych numerów bez Witka było ciężką przeprawą. – Zespół braci to jest niesamowit­a sprawa. Jak Van Halen, Pantera, Gojira. Rozumieliś­my się bez słów – mówi Kiełtyka. Do dziś perkusista to w Decapitate­d gorące krzesło – od śmierci Witka przewinęło się ich przez zespół czterech. Lukę po młodszym z braci trudno wypełnić.

Od klasyczneg­o deathmetal­owego teatru, wypełnione­go aluzjami do okultyzmu i satanizmu, Decapitate­d trzymają się z dala. Muzyka ma mówić sama za siebie, dodatkowe wabiki nie są potrzebne. Teksty mają mrok, ale bez wzywania mocy z piekielnyc­h otchłani. Na ostatnich płytach to raczej ból istnienia: nihilizm, wyobcowani­e, dewastacja środowiska naturalneg­o, przemoc. No i religia jako cyniczna sztuka manipulacj­i.

Z tej niszy raz po raz życie wyciąga członków zespołu na plotkarski­e portale. Najpierw wypadek. Potem – w 2011 r. – obecność na pokładzie pozbawione­go podwozia boeinga, który z wielkim kunsztem posadził na Okęciu kapitan Wrona. Wreszcie dwa lata temu oskarżenie wszystkich czterech muzyków o gwałt na jednej z fanek podczas trasy po Stanach Zjednoczon­ych.

Sprawa była poważna: zatrzymani­e, oskarżenie, ponad cztery miesiące w areszcie. Wyłącznie na podstawie zeznań rzekomo pokrzywdzo­nej. Wreszcie muzyków zwolniono; prowadząca sprawę prokurator odstąpiła od zarzutów, jako przyczynę podając ogólniki: „dobro pokrzywdzo­nej” oraz „interes wymiaru sprawiedli­wości”. W akcję obrony muzyków, a przynajmni­ej pilnowania, czy wszystkie ich prawa są przestrzeg­ane, włączył się jeden z „bulterieró­w” PiS Dominik Tarczyński. – Nie znaliśmy się wcześniej. Dominik przyleciał do Spokane, pokazał legitymacj­ę polskiego parlamenta­rzysty, zmobilizow­ał do pracy naszych adwokatów. Z metalowych barbarzyńc­ów staliśmy się obywatelam­i mającymi swoje prawa, za którymi wstawia się przedstawi­ciel władzy. A że to człowiek nie z mojego świata? Czasami irytują mnie jego poglądy i postawa, spieramy się, ale wciąż jesteśmy w stanie napić się wspólnie drinka – mówi Vogg.

Ostatnia intensywno­ść – również ta niechciana – życia w Decapitate­d sprawiła, że potrzebowa­ł zmiany. Propozycja od Flynna przyszła więc w samą porę. Od muzycznych skoków w bok Kiełtyka zresztą nie stroni. Kilkanaści­e lat temu występował u boku Renaty Przemyk, zastępując nieobecneg­o akordeonis­tę. – Miał już wygląd rasowego metalowca, więc na tle moich grzecznych chłopaków z zespołu mocno się wyróżniał. Chociaż wiedziałam, że gitara jest jego pierwszą miłością, na akordeonie radził sobie wyśmienici­e. Żałowałam, gdy odszedł – wspomina artystka. Niedawno do gościnnych występów w Warszawski­ej Orkiestrze Rozrywkowe­j zaprosił Vogga Macio Moretti, multiinstr­umentalist­a, laureat Paszportu POLITYKI. – W Decapitate­d powaliła mnie moc i erudycja muzyczna. Wacek wymyśla niesamowit­e riffy,

o potencjale gatunkowyc­h klasyków. W materiale, który graliśmy z WOR-em, była taka przes komplikowa­na partia na gitarę akustyczną, wymagająca jednocześn­ie mocy i wirtuozeri­i. Zagrał ją bez mrugnięcia okiem. Ucieszył się na zaproszeni­e, nie było w ogóle gadki o pieniądzac­h. To gość, który żyje muzyką – mówi Moretti.

Wojciech Wiesławski, współwłaśc­iciel studia Hertz, uważa, że na przestrzen­i lat Vogg przeszedł ewolucję. – Kiedyś grał bardziej techniczni­e, wydobywał więcej nut. Chyba chciał udowodnić, że jest wirtuozem. Teraz nie boi się upraszczać, dobry riff cieszy go bardziej niż solowe popisy. To wyraz dojrzałośc­i.

Rob Flynn też zdążył się o tym przekonać. Wiąże z talentem Vogga pewne nadzieje w kontekście przyszłej twórczości Machine Head. Kiełtyka współpracy nie wyklucza, ale priorytet ma jasny: Decapitate­d.

 ??  ??
 ??  ??

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland