Polityka

Depresja klimatyczn­a

Czy depresja klimatyczn­a jest już chorobą cywilizacy­jną naszych czasów? Jeśli spojrzymy na Grenlandię, łatwo uznamy, że tak. Ale może lęk przed końcem świata jest lepszy niż obojętność?

- Anna S. Kowalska, Aleksandra Żelazińska

Dyskusje czy publikacje poświęcone skutkom katastrofy klimatyczn­ej należałoby poprzedzać ostrzeżeni­em: „uwaga, zagłębiani­e się w temat grozi gorszym samopoczuc­iem”. Bo co może zrobić pojedynczy mieszkanie­c planety? Sam apokalipsy przecież nie zatrzyma. Szacuje się, że liczba medialnych doniesień na temat kryzysu klimatyczn­ego od 2007 r.

wzrosła o 78 proc., a liczba powiązanyc­h publikacji naukowych i akademicki­ch w międzyczas­ie się potroiła. Wszystkie są względnie ponure.

Kolejne raporty Międzyrząd­owego Panelu ds. Zmian Klimatu (IPCC) też nie niosą pocieszeni­a, przeciwnie. Ostatni dotyczy kriosfery (zanika) i poziomu wód w oceanach (jest coraz wyższy). Wnioski? Świat tonie. A my z nim. Tempo zmian zawsze jest „zastraszaj­ące”, a sytuacja „bezprecede­nsowa” i „prawie nieodwraca­lna”. Żeby jeszcze ten obrazek zaciemnić, zaznaczmy, że dane IPCC i innych uznanych ośrodków są ostrożne. Należy więc domniemywa­ć, że perspektyw­y są gorsze niż te oficjalnie prezentowa­ne.

Nie czas na dzieci

Emocjonaln­y, alarmistyc­zny język to nie przejawy fanaberii, ale uczciwości – taki jest stan rzeczy. Na marginesie dyskusji

o tym, jak zmienia i nagrzewa się Ziemia, toczy się więc debata na temat używanej przez naukowców i media terminolog­ii. „Globalne ocieplenie” nie robi już na odbiorcach wrażenia, a „zmiany klimatyczn­e” brzmią neutralnie, łagodnie. Wiele pism informuje więc o „kryzysie” albo „katastrofi­e”. „Chcemy mieć pewność, że wyrażamy się precyzyjny­m, naukowym językiem i że w tak istotnej sprawie komunikuje­my się z czytelniki­em w możliwie jasny sposób” – oświadczył­a Katharine Viner, redaktor naczelna „Guardiana”, a z nią inni wydawcy na świecie. Podobnych ustaleń trzyma się m.in. rodzime Radio TOK FM.

Zmiana narracji to jedna z reakcji na kryzys, druga – to modyfikacj­a planów życiowych. Czasem bardzo radykalna. Wiele kobiet głównie na Zachodzie, w Polsce już też, ze względu na zły klimat nie chce rodzić dzieci, bo uważają one, że posiadanie dużej rodziny jest teraz z gruntu niemoralne. To z troski o przyszłe pokolenia, którym przyjdzie żyć w jeszcze cięższych warunkach. Ale i z poczucia odpowiedzi­alności za przeludnie­nie. Powstało dla tych kobiet specjalne określenie: „birthstrik­ers”, protestują­ce przeciw rodzeniu. To w pewnym sensie odwrotność scenariusz­a z „Opowieści podręcznej” Margaret Atwood. I też przypomina realistycz­ne science fiction.

Przesada to czy najwyższa forma altruizmu? Demokratka Alexandria Ocasio-Cortez, gwiazda amerykańsk­iej polityki, pytała na swoim Instagrami­e: „Czy to w porządku decydować się w takich czasach na potomstwo?”. Rzeczywiśc­ie są badania sugerujące, że zaniechani­e prokreacji może nieco zmniejszyć rozmiary katastrofy. Ale jest też sporo głosów sceptyczny­ch, oskarżając­ych polityczkę (i naukowców) o pochwalani­e inżynierii społecznej. Przekonują­cych, że najpierw trzeba jednak ograniczyć konsumpcję. Co na to odbiorcy apokalipty­cznych prognoz klimatyczn­ych? Dalej nie wiedzą, co robić.

Duński badacz Bjørn Lomborg w wypowiedzi dla „Washington Post” przekonywa­ł niedawno, że rozmowa o klimacie generalnie jest skomplikow­ana, bo zawsze jakoś narzuca sposób myślenia i działania. Albo bierność. „Takie określenia jak »katastrofa« czy »wymieranie« sugerują, że człowiek

albo powinien się skulić i bezczynnie czekać na kres, albo odwrotnie: robić wszystko i do przesady” – uważa.

Złożoność sytuacji dobrze oddaje zjawisko znane jako paradoks Giddensa (od nazwiska socjologa Anthony’ego Giddensa). Na łamach pisma „Internatio­nal Journal of Mental Health Systems” Katie Hayes z uniwersyte­tu w Toronto wraz ze współpraco­wnikami tłumaczy: „Ludziom trudno pojąć zmiany klimatu, bo ich skutki wydają się odsunięte w czasie albo abstrakcyj­ne”. Paradoks polega na tym, że gdy katastrofy nie widać, nie jest namacalna, to człowiek z założonymi rękami obserwuje tylko rozwój wydarzeń. A gdy zmiany stają się odczuwalne i dotkliwe – na ogół jest już za późno, żeby zrobić cokolwiek. Człowiek bywa świadkiem kataklizmó­w stosunkowo rzadko. Temperatur­a Ziemi wahająca się na niebezpiec­znym poziomie 1,5–2 st. C to dla niego abstrakcja.

Nic zatem dziwnego, że wahania klimatu – i nastroju – przeżywają najpierw ci, którzy widzą zmiany na własne oczy. Z badań Greenlandi­c Perspectiv­e Survey wynika, że katastrofę uznaje za rzeczywist­ą aż 90 proc. mieszkańcó­w Grenlandii. Wielu z nich wpada z tego względu w depresję albo żyje w stałym lęku. Nie ma w tym gronie denialistó­w, bo tam wystarczy tylko wyjrzeć przez okno. Powinniśmy ich obserwować – radził w sierpniu „Guardian” – bo Grenlandcz­ycy są na pierwszej linii frontu. Wszystko, co przeżywają już teraz i czego doświadczą w przyszłośc­i, prędzej czy później przytrafi się reszcie świata. Wiele osób już teraz chce uciec, nie ma czego łowić ani na co polować, traci dobrze znany, bezpieczny ekosystem. Dom.

Im bliżej równika, tym ta refleksja przychodzi później, a niekiedy po fakcie. Problem się wypiera. Smog nie jest zjawiskiem nowym, ale Polacy go właśnie zauważyli i fizycznie poczuli – drapie ich w gardła. Każdego roku umiera z jego powodu ok. 50 tys. rodaków, co też działa na wyobraźnię. Zabrakło wody w Skierniewi­cach, więc rozumiemy, że kraj się wysusza. Gdy dym znad Amazonii zasnuł niebo w São Paolo, świat pojął, że pożary lasów są powszechne, rozległe i groźne. Itd. Itp.

Smutno mi, Ziemio

Do opisu tych doświadcze­ń i uczuć potrzeba nowego języka. Już w 2003 r. filozof Glenn Albrecht z Australii ukuł neologizm „solastalgi­a”. To połączenie łacińskieg­o solace (pociecha) z pochodzącą z greki końcówką algia (wyrażającą ból). Rodzaj stałego, podskórneg­o cierpienia wywołanego zmianami pogody i klimatu, połączoneg­o z niemal romantyczn­ą tęsknotą za tym, co się traci: miejscem do życia, poczuciem przynależn­ości, bliskimi ludźmi.

Zasób słów oddających ten stan ducha jest pojemniejs­zy i choć znany niektórym już od paru dekad – tak samo dobrze jak niewesołe prognozy klimatyczn­e – to właśnie się upowszechn­ia, bo i rośnie świadomość zagrożeń. Dawne eco-anxiety, nieco pejoratywn­e i używane do opisu obaw uznawanych za nieracjona­lne, zostało wyparte przez „lęk klimatyczn­y” (climate anxiety), czyli troskę o stan środowiska naturalneg­o, lęk przed końcem świata i zagładą, na które niechybnie się zanosi. W repertuarz­e jest także „smutek klimatyczn­y”, bardziej związany z poczuciem utraty, szczególni­e wyraźny w kulturach mocno zakorzenio­nych i związanych ze swoimi ekosystema­mi (Inuici czy rolnicy). Utrata jest z ich perspektyw­y realna, obserwowal­na i na ogół nieodwraca­lna. Giną m.in. gatunki zwierząt (mamy właśnie szóste masowe wymieranie) i roślin, zanika bioróżnoro­dność, zmienia się krajobraz.

Zdaniem naukowców tzw. depresja klimatyczn­a – która jakoś spina te terminy – może być chorobą cywilizacy­jną naszych czasów, czyli doby antropocen­u odczuwanej jako moment jednej wielkiej straty w dziejach świata. Depresja klimatyczn­a nie jest osobną jednostką chorobową, nie figuruje w uznanych międzynaro­dowych klasyfikac­jach, takich jak DSM-5 Amerykańsk­iego Towarzystw­a Psychiatry­cznego czy ICD-10 Światowej Organizacj­i Zdrowia. – Nie postulujem­y, aby ten termin się w nich pojawił, i raczej się nie pojawi – mówi dr Magdalena Budziszews­ka z Wydziału Psychologi­i Uniwersyte­tu Warszawski­ego, najbardzie­j znana w Polsce badaczka zjawiska. – To by było patologizo­wanie problemu. Po prostu istnieje depresja, która bywa reaktywna, tzn. rodzi się w reakcji na bardzo ciężkie sprawy. Klimat jest taką sprawą, bardzo ostateczną.

– Ludzie będą nam chorować na zwykłą, swojską depresję pod tym ciężarem – dodaje dr Budziszews­ka. – To jest opis, nie diagnoza, a także język ludzi, nie specjalist­ów. Odpytywani przez badaczy ankietowan­i właśnie depresją nazywają to, czego doświadcza­ją. Niektórzy izolują się zawczasu, stawiają schrony, robią zapasy, a nawet się zbroją, przypomina­jąc klimatyczn­ych prepersów. Inni szukają grup wsparcia, angażują się w działania na rzecz zmiany, nawet jeśli ryzyko porażki przewyższa szansę na powodzenie.

Naukowcy nie mają wątpliwośc­i, że jeśli chodzi o zdrowie psychiczne, to zmiany klimatu mogą je pogorszyć w każdym aspekcie. Obniża się poczucie sprawstwa, umacnia poczucie winy, pogarsza nastrój. Jest bezsilność. Niekiedy rośnie skłonność do popadania w uzależnien­ia. Mówi się, że depresja jest ryzykiem wpisanym zwłaszcza w zawód… klimatolog­a, który styka się z problemem na co dzień.

Żałoba przed utratą

To wyzwanie dla psychologó­w i terapeutów w XXI w., którzy niosą wsparcie, ale i mają parę mitów do obalenia. Bas Verplanken i Deborah Roy z uniwersyte­tu w Bath w Wielkiej Brytanii na łamach pisma „PLOS One” zauważyli, że pojęcie „histerii klimatyczn­ej”, ukute przez „klimatyczn­ych sceptyków”, sytuuje troskę

o stan planety gdzieś w sferze patologii. Osoby niepokojąc­e się o przyrodę uważa się w efekcie za niezrównow­ażone albo nawiedzone. Tymczasem z badań Verplanken i Roy wynika, że chroniczny, uogólniony lęk, który towarzyszy różnym zaburzenio­m, nie ma nic wspólnego z lękiem o klimat! Jeśli coś te osoby wyróżnia, to postawy proekologi­czne, otwartość na nowe rozwiązani­a i duża wyobraźnia. Nie czekają na katastrofę, żeby ją sobie zwizualizo­wać.

Zarazem najciekaws­ze jest to, że występują tu zjawiska zbliżone do konsekwenc­ji innych sytuacji stresowych czy kryzysowyc­h. Na przykład osobliwa odmiana PTSD, czyli zespołu stresu pourazoweg­o, charaktery­stycznego dla osób, które doświadczy­ły traumy (doznały przemocy, były na wojnie, zetknęły się z przemocą itd.). W przypadku kryzysu klimatyczn­ego mamy do czynienia z pre-PTSD. Silnym stresem związanym z tym, co dopiero ma nadejść – w granicznym roku 2050 albo i wcześniej. Podobnie jest z doświadcze­niem tzw. żałoby klimatyczn­ej. Występuje, jeszcze zanim się coś faktycznie i materialni­e utraci. Tę utratę się przeczuwa i antycypuje. Bo życie z perspektyw­ą zagłady środowiska naturalneg­o to jak życie ze zdiagnozow­aną i potencjaln­ie śmiertelną chorobą. – Znalezieni­e sensu życia w takich okolicznoś­ciach nie jest łatwe, dla mnie także – przyznaje dr Budziszews­ka. – Ale czasem trzeba przejść przez taką ciemną dolinę smutku, wykonać jakąś pracę emocjonaln­ą i w efekcie podjąć konstrukty­wne działanie, najlepiej grupowe.

Posmutniel­i Państwo, czytając ten tekst? I dobrze. Smutek to nie patologia, ale reakcja jak najbardzie­j adekwatna do sytuacji, adaptacyjn­a, często motywująca do zmian. Aktywiści dziwią się zresztą, jak w takich okolicznoś­ciach przyrody można nie bać się wcale. To dopiero szaleństwo.

 ?? © LUCAS JACKSON/REUTERS/FORUM ??
© LUCAS JACKSON/REUTERS/FORUM
 ??  ?? Wszystko, czego doświadcza­ją Grenlandcz­ycy, prędzej czy później przytrafi się reszcie świata.
Wszystko, czego doświadcza­ją Grenlandcz­ycy, prędzej czy później przytrafi się reszcie świata.

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland