Czekanie na bombę
Jarosław Kaczyński powiedział kiedyś, że „w polityce nie trzeba być dobrym, wystarczy być najlepszym”. W ostatnich czterech latach opozycja nie była ani dobra, ani najlepsza. Czy to może się zmienić?
Wczoraj mogło być lepsze. W wywiadzie dla „Kultury Liberalnej” (nr 30) szef sztabu wyborczego Koalicji Obywatelskiej Krzysztof Brejza zapewniał mnie, że KO będzie mieć „najmocniejsze listy w historii” i stworzy „olbrzymią armię wolontariuszy, która będzie największa w tych wyborach”. Przekonywał, że Koalicja wygra wybory.
Oczywiście zapowiedzi te od początku były na wyrost. Ale dziś wiemy, że działalność sztabu była w znacznej mierze fikcją. Platforma starała się przekonać nas zdjęciami na Twitterze, że nie robi nic innego, tylko jeździ po kraju i rozmawia z Polakami, jednak trudno było stwierdzić, co z tych rozmów wynika. Wystawienie Małgorzaty Kidawy-Błońskiej jako kandydatki na premiera było wizerunkowo dobrym pomysłem. Nie zmieniało to jednak faktu, że polityczka nie miała niczego nowego do powiedzenia.
Nieliczni mieli okazję zobaczyć katastrofalne wystąpienie Kidawy-Błońskiej na wrześniowym Europejskim Forum Nowych Idei w Sopocie. Atmosfera była wręcz sielankowa – prowadząca spotkanie Dorota Warakomska zapytała obecne na scenie Kidawę-Błońską, Katarzynę Lubnauer oraz Barbarę Nowacką o to, dlaczego są takie wspaniałe (sic!). Nawet w tych cieplarnianych warunkach, przy sprzyjającej widowni, Kidawa-Błońska obruszyła się na zadane z publiczności pytanie
o trzy wyraziste postulaty Koalicji Obywatelskiej. Szorstko odesłała rozmówcę do lektury książeczki programowej. Sytuację musiała ratować Lubnauer.
Oczywiście nic nie dzieje się bez przyczyny. Opozycja mogła lepiej wykorzystać ostatnie cztery lata. Wydawało się, że najpierw – powiedzmy w latach 2015–18 – powinna pracować nad atrakcyjną propozycją wyborczą oraz angażować do współpracy nowe środowiska. Dzięki temu mogłaby odzyskać wiarygodność i zdolność mobilizowania wyborców. Jeśli z czasem sondaże sugerowałyby, że eksperyment się nie udał, byłby jeszcze czas na manewry. Projekt wspólnego startu całej opozycji z jednej listy w wyborach parlamentarnych nie powinien być pierwszym pomysłem na pokonanie PiS, ale odgrywać rolę ostatniej deski ratunku.
W rzeczywistości stało się odwrotnie. Najpierw opozycja marnowała czas na budowanie bezprogramowego i bezkształtnego antyPiSu. Na koniec okazało się, że opozycji nawet nie udało się zjednoczyć. PSL nie chciało współpracować z lewicą, a Platforma odmawiała wspólnego startu z lewicą bez udziału ludowców. I każdy poszedł w swoją stronę.
Platforma była w kampanii taka sama jak przez ostatnie cztery lata – wyjałowiona i zdezorganizowana. Lewica ucieszyła się z tego, że wraca do Sejmu po czterech latach przerwy. PSL odetchnęło z ulgą, kiedy udało się przekroczyć próg wyborczy. Nic w przebiegu kampanii nie wskazywało na to, że te wybory miały przełomowe znaczenie. Z wyjątkiem frekwencji. Tyle że to wyborcy PiS zmobilizowali się bardziej.
Co dalej z PO?
Polityka ostatnich czterech lat może być źródłem wielu cennych lekcji. W powyborczych dyskusjach powracają jednak trzy zasadnicze pytania dotyczące naszej politycznej przyszłości. Zastanówmy się nad nimi po kolei.
Po wyborach szybko pojawiły się głosy, że Grzegorz Schetyna powinien wziąć odpowiedzialność za porażki wyborcze i odejść. Dymisja Schetyny to jednak pomysł atrakcyjny przez kilka pierwszych sekund – do czasu, aż zastanowimy się nad tym, kto miałby go zastąpić. Paradoks polega na tym, że w Platformie nie widać obecnie sensownej alternatywy dla Schetyny. Czy Borys Budka albo Joanna Mucha potrafią zrobić lepszą partię niż Schetyna? Wątpliwe. Rafał Trzaskowski ma większy potencjał, ale nie wiadomo, czy mu się chce. Na razie zbiera kiepskie recenzje jako prezydent Warszawy. Małgorzata Kidawa-Błońska budzi pozytywne emocje wyborców, ale nie ma własnej agendy, co sprawia, że może być przyzwoitą kandydatką na prezydenta, ale nie na szefa partii.
Wydaje się, że w optymalnym scenariuszu Platforma mogłaby zrobić kilka rzeczy. Przede wszystkim mogłaby przełożyć wybory na przewodniczącego na czas po wyborach prezydenckich. Schetyna mógłby w międzyczasie włączyć do grona decyzyjnego nowe osoby. Wszystkie strony mogłyby zgodzić się, że w przyszłym roku w partii nastąpi nowe otwarcie. Równocześnie Platforma powinna podjąć intensywne prace ideowo-programowe, wykraczające poza wąski partyjny krąg, być może w kilku równoległych zespołach. Nowe otwarcie mogłoby oznaczać nie tylko ideowe odświeżenie Platformy, lecz także jej poszerzenie – systematyczny program angażowania w działanie kolejnych grup aktywistów i profesjonalistów. To wszystko przygotowałoby grunt pod wybory nowego szefa latem 2020 r. Bez tego rodzaju fermentu sama zmiana kierownictwa nie ma sensu.
Taki scenariusz jest jednak mało prawdopodobny. Elity Platformy najwyraźniej nie chcą zmian. Tomasz Siemoniak powiedział w rozmowie z „Kulturą Liberalną” (nr 44), że kampania nie miała istotnego wpływu na wynik wyborów, a działaniom Platformy trudno coś zarzucić: „Można twierdzić, że coś mogło wyglądać lepiej, ale wszystkie elementy, które powinny być w kampanii, były. Był spot, był billboard – w najgorszym wypadku można powiedzieć, że poprawne. (…) »Hasło Jutro może być lepsze« jest nie gorsze niż »Dobry czas dla Polski«. A może nawet jest jakąś polemiką, bo pokazuje, że jutro może być lepiej”. Czyli problemu nie ma!
Z kolei opisywana w mediach „grupa młodych” w Platformie (osobliwy termin na ludzi po czterdziestce) może być za słaba organizacyjnie i merytorycznie, by dokonać zmian na lepsze. A Grzegorz Schetyna raczej nie będzie miał ochoty zapraszać do działania polityków, którzy potem mogą odsunąć go od władzy. Trzeba sobie także uczciwie powiedzieć: nie możemy wiedzieć, jak potoczyłaby się historia, gdyby opozycja spędziła ostatnie cztery lata bardziej produktywnie. Być może PiS i tak wygrałby wybory. To właśnie tą niepewnością żywi się obecnie elita PO.
Schetyna zawarł pewien zakład z losem – przyjął, że w wyniku naturalnych procesów PiS za jakiś czas stanie się formacją przebrzmiałą, a wówczas on będzie stać na czele największej siły opozycyjnej, która skorzysta na tej zmianie. Nie chciał opozycji najlepszej, tylko największej. Chociaż Schetyna przegrał zakład, jego podejście nie było nieracjonalne – trzeźwo ocenił, że Platforma nie była zdolna wydobyć z siebie niczego bardziej wartościowego.
Nikt nie dokona potrzebnych zmian za Platformę. Warto pamiętać, że jej problemy nie zaczęły się wczoraj. Ich źródła sięgają czasów Donalda Tuska. Partia potrzebowała pilnych zmian najpóźniej w okolicach wyborów samorządowych z 2014 r. Od tej pory postęp był niewielki. Nie można wykluczyć, że dla Platformy po prostu nie istnieje w tej chwili scenariusz pozytywny.
Czy mały chce być duży
Czy Lewica może zastąpić Platformę jako największą siłę po stronie opozycji? Odpowiedź krótka: nie może. Z powodu własnych ograniczeń. Odpowiedź dłuższa musi uwzględnić kilka kwestii. W pierwszej kolejności lewica musi odpowiedzieć sobie na pytanie, czy chce stać się największą formacją opozycji, czy też zadowala się rolą mniejszego koalicjanta PO? Odpowiedź na to pytanie nie jest w tej chwili jasna. Lewica wprowadziła do Sejmu wiele ciekawych osób, także z młodszych generacji, które z pewnością mają spore aspiracje. Politycy Lewicy w teorii dostrzegają, że słabość Platformy to dla nich szansa. Jednak w praktyce nie wykonują na razie ruchów, które pozwalałyby z owej szansy skorzystać.
Co można by zrobić? Wydaje się, że są tutaj dwa powiązane wyzwania: jedno organizacyjne, a drugie ideowe. Przede wszystkim Lewica musi pozostać zjednoczona. W optymalnym scenariuszu powinna powstać nowa, szeroka, zróżnicowana partia polityczna. Takie posunięcie ma potencjał, by wyzwolić wiele nowej energii społecznej. Jeśli utworzenie wspólnego ugrupowania nie byłoby możliwe, partie lewicy mogłyby współpracować w modelu „zjednoczonej lewicy”, której członkowie rozwijają własne tożsamości – podobny scenariusz proponował rozmowie z polityką.pl Tomasz Karoń, mówiąc
o koalicji „trzech pokoleń lewicy”.
Przyszłość tego rodzaju pomysłów na razie nie wygląda dobrze. Razem niechętnie podchodzi do pomysłu tworzenia wspólnej partii. Partia Zandberga – nie bez powodów – nie ufa koalicjantom i trzyma się na uboczu. Z kolei Wiosna
Dymisja Grzegorza Schetyny to pomysł atrakcyjny przez kilka pierwszych sekund – do czasu, aż zastanowimy się nad tym, kto miałby go zastąpić.
Nadzieja na to, że PiS to dzisiaj ugrupowanie schodzące, przypomina przestrzelone prognozy, że już za chwilę nadejdzie afera,„bomba”, która zmiecie rząd.
zamierza przyłączyć się do SLD, z czego najpewniej nie będzie dla lewicy żadnej wartości dodanej. Robert Biedroń wyjechał do Brukseli i od kilku miesięcy konsekwentnie wygasza działalność projektu, rozmieniając wielomiesięczny wysiłek współpracowników na drobne. Z partii wystąpiła ostatnio Sylwia Spurek, jedna z trojga jej posłów do Parlamentu Europejskiego. Politycy Wiosny przypominają w tej chwili grupę luźno związanych jednostek, a nie reprezentantów silnej organizacji o jasnych celach. Jeśli SLD po prostu wchłonie Wiosnę, za rok wszyscy
o tym projekcie zapomną. Krew w piach.
Przejdźmy do problemu ideowego. Z punktu widzenia losów opozycji sprawą zasadniczą jest przyszłość centrowej polityki w Polsce. Jeśli Lewica miałaby zastąpić Platformę w roli największej siły opozycyjnej, zjednoczona formacja centrolewicy musiałaby sprawić, że dla centrowych wyborców partia Schetyny stanie się bytem przestarzałym i zbędnym. Strategiczne zadanie centrolewicy mogłoby zatem brzmieć następująco: należy stać się „lepszą Platformą”.
Nie oznacza to, że koalicja lewicy musiałaby przejąć poglądy Platformy. Wiele tak zwanych lewicowych postulatów można wyrazić w zdroworozsądkowym, centrowym języku wolności i solidarności. W obliczu słabości Platformy można nasycić centrowy liberalizm nowymi treściami – ucywilizować polski liberalizm i przedefiniować znaczenie tego, co jest w Polsce centrowe. W ten sposób centrolewicowa koalicja mogłaby wprowadzić do głównego nurtu debaty nowe tematy i nową wrażliwość.
Zastrzeżenia tego rodzaju w praktyce nie będą pewnie miały znaczenia, ponieważ lewica eseldowska nieźle czuje się w swoim skromnym grajdołku, a lewica ideowa nie chce być bardziej pragmatyczna. Spora część ideowej lewicy przyjmuje za punkt honoru czynienie ostrego rozróżnienia między „lewicą” a „liberałami”. To uniemożliwia w dłuższej perspektywie odgrywanie przez formację centrolewicową roli domyślnej partii mieszczaństwa. Ten sam problem ma znaczenie także w przypadku ewentualnych prób poszerzania elektoratu o wyborców PiS. Dopóki lewicowa policja światopoglądowa będzie na wstępie rozliczać potencjalnych sojuszników z czystości przekonań, zamiast szukać wspólnych interesów, budować koalicje i zapraszać do współpracy, próby poszerzenia bazy wyborców będą istotnie utrudnione.
Ideologiczny dogmatyzm blokuje możliwości rozwoju. Jarosław Kaczyński wygrywa, ponieważ stworzył najbardziej elastyczną ideowo formację w historii III RP. Środowisko Platformy cierpiało w przeszłości na wolnorynkowy dogmatyzm, który prowadził do histerycznej reakcji na programy społeczne PiS. Lewicowa koalicja musi podjąć własne decyzje. Jeśli decyzje będą błędne, opozycji pozostanie trzymać kciuki za PO.
Czy PiS sięgnął sufitu
Pogląd, iż rządy PiS osiągnęły już apogeum i zmierzają do końca, staje się ostatnio coraz popularniejszy. Powody nietrudno zrozumieć. Na drodze dalszych rządów PiS pojawiło się kilka przeszkód. Partia Kaczyńskiego nie może zmienić konstytucji, żeby „zalegalizować” dotychczasowe naruszenia praworządności. Opozycja ma większość w Senacie, co – jeśli ją utrzyma – pozwala spowolnić proces legislacyjny, zorganizować konsultacje społeczne, nagłośnić patologie na podwórku krajowym i w instytucjach międzynarodowych. Do tego Kaczyński nie ma większości bez wsparcia Ziobry i Gowina. Ewentualna porażka Andrzeja Dudy w wyborach prezydenckich oznaczałaby stopniową dekompozycję obozu władzy.
Sytuację partii rządzącej utrudnia także pluralizm po stronie opozycji. Dwubiegunowy podział sceny na PiS i resztę świata działał w przeszłości na korzyść Kaczyńskiego. W warunkach rosnącej polaryzacji żadna krytyka PiS nie mogła się przebić. Kiedy nie ma bezstronnych arbitrów, ujawnianie kolejnych afer przypomina tylko wymianę ognia między zainteresowanymi stronami. Lojalność grupowa przeważa. Sytuacja zmieniała się, kiedy do gry wchodziła jakaś trzecia siła – raz było to weto Andrzeja Dudy, innym razem wyrok Trybunału Sprawiedliwości UE. Teraz partia Kaczyńskiego może spodziewać się w różnych sprawach wiarygodnej krytyki ze strony Platformy, Lewicy, Zielonych, PSL, Pawła Kukiza, a także Konfederacji. Opozycja nie obaliła PiS, ale nie poddała się i nie została zmiażdżona. PiS osiągnął historyczny sukces wyborczy, ale nie może się nim cieszyć.
Nie warto jednak ulegać złudzeniom. PiS wciąż może wygrać wybory prezydenckie i trzecią kadencję. Zjednoczona Prawica właśnie zdobyła samodzielną większość w Sejmie drugi raz z rzędu. Przewaga opozycji w Senacie wisi na włosku. Obóz władzy kontroluje prawie wszystkie instytucje państwowe, w tym fasadowy Trybunał Konstytucyjny. Do kolekcji brakuje sądów, mediów i uniwersytetów. Dalsze posunięcia mogą być utrudnione i pewnie nie obędzie się bez chaotycznej szamotaniny, ale to przecież nic nowego. Rządom prawicy daleko do schyłkowości. Żadne prawo historii nie mówi, że liberałowie muszą kiedyś wrócić do władzy.
Nadzieja na to, że partia Kaczyńskiego to dzisiaj ugrupowanie schodzące, przypomina przestrzelone prognozy, że już za chwilę nadejdzie ostateczna afera, „bomba”, która zmiecie rząd. Aby to było możliwe, konkurencja PiS musi być wybieralna. A na razie nie wiadomo nawet, z jakiego powodu przyszła kampania prezydencka miałaby być lepsza od parlamentarnej.
Nie ma także co liczyć na ewentualny kryzys gospodarczy – historia pokazuje, że rządy autorytarne potrafiły w czasach kryzysu utwardzać swoją władzę, a także wzmacniać swój mandat społeczny. Dopóki PiS jest „partią bezpieczeństwa”, a opozycja „partią chaosu”, jak mówi Mateusz Morawiecki, kryzys działa na korzyść tych, którzy oferują bezpieczeństwo.
PiS jest w dobrej sytuacji wyjściowej i wygląda na to, że Warszawa będzie w dalszym ciągu zmierzać w stronę Budapesztu. Jeśli przedwyborcze wypowiedzi Jarosława Kaczyńskiego zawierały jakieś sugestie w tej sprawie, PiS będzie chciał zmienić w całości ustrój sądów powszechnych. Najpewniej czekają nas kolejne lata ostrych sporów i napięć. Wiele zależy od tego, czy opozycja będzie potrafiła organizować się lepiej niż przez ostatnie cztery lata. I czy będzie zdolna do tego, by wyciągnąć z własnych błędów właściwe lekcje.