Psie pieniądze
Setka policjantów otoczyła schronisko. Przy trzecim martwym psie (był to zagryziony szczeniak) prokurator podpisał nakaz aresztowania. A był to dopiero początek akcji w Radysach.
Kadencja sejmowa dopiero się zaczyna, jest więc dużo czasu, by poprawić ustawę. Obrońcy zwierząt mają nadzieję, że głośna akcja w Radysach zmobilizuje polityków.
Interwencja
W Radysach operacja zaczęła się o trzeciej w nocy. Policjanci z olsztyńskiej komendy otoczyli schronisko. Weszli o 6 rano razem z prokuratorem Michałem Choromańskim z Prokuratury Rejonowej Olsztyn Północ.
Pracowników i właściciela schroniska Zygmunta D. odizolowano. Policja przeprowadziła oględziny i dopiero po nich, o 7 rano, weszli przedstawiciele organizacji pozarządowych: inspektorzy z OTOZ Animals, Fundacji Mondo Cane, TOZ Suwałki, TOZ Augustów, Warmińsko-Mazurskiego Stowarzyszenia Obrońców Praw Zwierząt w Pasłęku, Towarzystwa Przyjaciół Zwierząt Otwocki Zwierzyniec i Stowarzyszenia Pogotowie dla Zwierząt. – Tak duża akcja, bo to ogromny teren, na którym spodziewaliśmy się ok. 2 tys. psów – mówi prokurator Choromański. – A my, jak wejdziemy, nie możemy przerwać, dopóki nie skończymy. Żeby wykluczyć każdą ewentualną ingerencję w stan zastany.
Akcję – w absolutnej tajemnicy – przygotowywano od kilku miesięcy. To prokurator Choromański poprosił o pomoc organizacje pozarządowe. Spotykali się kilka razy, ostatni – dwa tygodnie przed wyznaczoną datą interwencji. Wtedy na mapie satelitarnej schronisko podzielono na osiem sektorów. Do każdego przypisano jedną grupę policjantów i inspektorów wolontariuszy. W każdym zespole technik policyjny, policjant lub dwóch, fotograf, dwie osoby z organizacji, lekarz weterynarii i zoopsycholog. Wszyscy wyposażeni w identyfikatory i krótkofalówki.
Po kolei ewidencjonowali zwierzęta. Niektóre odwodnione, bo woda była tylko w kilku kojcach, w dużych wiadrach, więc te mniejsze nie miały jak się napić. Z udarem cieplnym (jeden miał 42 stopnie gorączki), bo niewielkie betonowe kojce zadaszone plastikiem nagrzewały się jak termosy, chore na parwowirozę i nosówkę, bo nie były szczepione na choroby zakaźne. Przy tych do zabrania stawiali kropkę, żeby potwierdziła to biegła sądowa powołana przez prokuratora. Potem znaleźli pierwsze martwe psy: jeden tak wysuszony, że niemal zmumifikowany, musiał umrzeć dawno i najwyraźniej nikt tego nie zauważył, szczeniak, już w stanie rozkładu, w którym zalęgły się larwy much i który leżał obok swojego żywego jeszcze rodzeństwa. Następnie znaleziono zagryzionego szczeniaka. W sumie po trwającej prawie całą dobę interwencji ze schroniska zabrano 70 psów w stanie zagrożenia życia i zdrowia i jednego kota. Znaleźli sześć martwych psów. Wiele za to (mówi się o kilkuset) istniało wyłącznie w dokumentach. Co się z nimi stało, nie wiadomo. Ale od stycznia do końca maja tego roku schronisko w Radysach oddało do utylizacji cztery tony padliny. To około 250–300 zwierząt.
Właścicielowi schroniska prokurator postawił zarzut znęcania się nad zwierzętami ze szczególnym okrucieństwem, fałszowania dokumentacji i posiadania broni. Sąd orzekł trzymiesięczny areszt tymczasowy. Schronisko działa dalej. Prowadzi je syn właściciela Daniel D.
Pet-biznes
Polskie prawo zezwala na prowadzenie komercyjnych schronisk, sankcjonując w ten sposób obrzydliwy biznes: bogacenie się na porzuconych, bezbronnych, często chorych i starych zwierzętach. To całkiem opłacalne. Roczny przychód właściciela schroniska w Radysach to kilka milionów złotych.
Sposoby zarabiania są dwa. Pierwszy na tzw. opłacie jednorazowej. Gmina płaci za odłowienie wałęsającego się psa i umieszczenie go w schronisku ok. 1–2 tys. zł od sztuki. Prawie połowa z 1,9 tys. psów zarejestrowanych w schronisku w Radysach była wyłapana z terenu gmin, które z właścicielem schroniska podpisały takie właśnie umowy na stawkę jednorazową. – Ile taki pies jest wart po odłowieniu? – pyta Katarzyna Śliwa-Łobacz, prezeska fundacji Mondo Cane, która brała udział w interwencji w Radysach. – Nic, jest tylko kosztem. Nie opłaca się go utrzymywać, karmić, leczyć, szczepić. Trzeba się go szybko pozbyć, by zrobić miejsce dla następnego.
Taki proceder prywatne schroniska uprawiają od lat. Tak było w opisywanym przez POLITYKĘ schronisku w Krzyczkach, prowadzonym przez fundację Eko-Fauna, której prezes został skazany za znęcanie się nad zwierzętami i poświadczanie nieprawdy (fikcyjne adopcje). Los większości zwierząt jest nieznany, poza tymi, których szczątki odkopali w zagajniku obok schroniska animalsi i dziennikarze POLITYKI. Do tego pięć ton odpadów odzwierzęcych dostarczonych w ciągu dziewięciu miesięcy do zbiornicy w Siedlcach. Prezes twierdził, że to niezjedzone przez psy kości, które się zepsuły.
Psów nawet nie trzeba usypiać. Czasem wystarczy wsadzić je do jednego kojca z silniejszymi, niekastrowanymi psami. Jeden z psów zabrany z Radys miał odgryziony kawałek żuchwy, szczęki i nosa. Inny nie miał ogona.
Psa raz odłowionego można złapać ponownie i wielu polskich hycli w tym się specjalizuje. Od kilku lat jednak samorządy domagają się od schronisk znakowania przyjętych psów, co utrudnia proceder wielokrotnego odławiania. Nie są jednak rzadkością psy z dwoma czipami. Rekordzista miał ich sześć.
Psiodniówki
Wiele gmin płaci za każdy dzień pobytu zwierzęcia w schronisku. Na pierwszy rzut oka można sądzić, że to lepsze rozwiązanie, bo psy na tzw. psiodniówkach opłaca się utrzymywać przy życiu jak najdłużej. Gorzej, że nie opłaca się ich też oddawać do adopcji. Życie pokazuje, że w schroniskach działających na zasadzie psiodniówek również często dochodzi do poważnych nieprawidłowości.
Przykładem mogło być schronisko w Wojtyszkach, jedno z największych w Europie, gdzie przebywa ok. 4–5 tys. psów. Opisywaliśmy je w POLITYCE dziewięć lat temu. Wtedy z Wojtyszkami współpracowało ponad 90 gmin, płacąc za każdego psa od 5 do 7 zł dziennie. Tymczasem warunki, w których przetrzymywano zwierzęta, były dramatyczne. Bezimienne psy żyły w stadach po kilkadziesiąt sztuk, na wielkich wybiegach otoczonych murem, widząc tylko niebo nad sobą i pilnującego ich człowieka z batem za kratą. Nie miały bud, jedynym schronieniem był wąski zadaszony podest wzdłuż jednego boku placu, na który co rano pracownicy wyrzucali z taczek odpady poubojowe.
Mimo ówczesnego skandalu wiele samorządów nadal współpracuje ze schroniskiem w Wojtyszkach. Np. gmina Jędrzejów w 2019 r. zapłaciła za trzymane tam psy ok. 300 tys. zł. Psy „psiodniówkowe” przyjmowało również schronisko Radysy. Ale prokuratura podejrzewa, że wcale nie żyły długo. Te, których już nie było, wykazywano na papierze, kosztami martwych dusz obciążając gminy. Właściciel schroniska w Radysach miał ambicję dorównać Wojtyszkom i rozwijał biznes. Kupił teren pod dwa nowe schroniska, po sąsiedzku, dla syna, i jeszcze dwa hektary w Mazowieckiem.
Doktor hycel
W pet-biznesie uczestniczą też lekarze weterynarii. Gminy po nowelizacji ustawy w 2011 r. muszą „zapewnić całodobową opiekę weterynaryjną w przypadkach zdarzeń drogowych z udziałem zwierząt”,
co w praktyce oznacza podpisanie umowy z zakładem weterynaryjnym.
POLITYKA opisywała rodzinne przedsiębiorstwo małżeństwa weterynarzy z Wągrodna w gminie Prażmów i ich dwóch dorosłych synów, którzy wyłapali z terenu 10 gmin ok. 800 bezdomnych psów. Gminy zapłaciły im za to prawie milion złotych. Zwierząt nigdzie nie można było znaleźć. Weterynarze prowadzili na swojej działce „pensjonat” dla bezdomnych zwierząt. W kilkunastu kojcach na niewielkim klepisku, które w razie deszczu zamienia się w grząskie błoto, zmieściłoby się najwyżej 20–30 psów. Rodzina tłumaczyła: wszystkie poszły do adopcji.
Prokuratura wszczęła postępowanie przeciwko weterynarzom, zarzucając im znęcanie się nad zwierzętami i fałszowanie umów adopcyjnych. Zawiadomienie o podejrzeniu przestępstwa złożył Tadeusz Wypych z Biura Ochrony Zwierząt Fundacji Argos.
Zazwyczaj rzadko udaje się postawić zarzuty weterynarzom. Dr J. z Piły, który założył sieć sześciu schronisk, jest wyjątkiem. On zarzuty dostał, natomiast nie dopatrzono się żadnych nieprawidłowości w postępowaniu urzędników gminnych. Choć dawali przyzwolenie na wyłapywanie zwierząt bez zapewnienia im miejsc w schronisku.
Współwinne samorządy
Gminy są zobowiązane do rozwiązania problemu bezdomnych zwierząt (czytaj: wyłapania i usunięcia z terenu gminy) zarówno ustawą o utrzymaniu czystości i porządku, jak i ustawą o ochronie zwierząt. Wydają na to całkiem spore pieniądze. Tadeusz Wypych podsumował: w 2018 r. do 220 schronisk trafiło ponad 73 tys. psów, co kosztowało gminy 209 mln zł.
Schronisk jest wciąż za mało, więc to one dyktują warunki. Jedynym kryterium wyboru schroniska jest cena. Do tego obliguje urzędników prawo. Gdyby wybrali droższą ofertę, groziłby im zarzut niegospodarności. Dlatego nawet schroniska o złej opinii mają ciągle umowy z samorządami. Zwłaszcza że wielu urzędników wciąż uważa, że ich zadaniem jest ochrona gminy i mieszkańców przed bezdomnymi zwierzętami (taki był zapis w ustawie do 2011 r.), a nie ochrona i opieka nad bezdomniakami. Zatem gmin często nie odstraszają nawet wyniki kontroli NIK. Inspektorzy Izby byli w Radysach jeszcze w 2012 r. Funkcjonowanie schroniska ocenili źle, przedstawiając długą listę zarzutów.
Jednak nie wszystkie samorządy pozostają obojętne na los zwierząt. Warto wspomnieć o ostatniej próbie interwencji w Radysach, która miała miejsce tuż przed Wigilią 2019 r. Wówczas gmina Stare Juchy zerwała umowę i chciała zabrać 30 swoich psów. Poprosili o pomoc organizację pozarządową: Straż Ochrony i Ratownictwa Zwierząt. Aktywiści próbowali dostać się do środka, gdy wjechał w nich samochód dostawczy. Doszło do wypadku. Dwóch animalsów odniosło lekkie obrażenia, twierdzili, że prowadził syn właściciela. Zawiadomili policję, która incydent zignorowała i zabroniła im wejścia na teren prywatnego schroniska.
Najnowszą interwencję w Radysach prowadziła olsztyńska policja i prokuratura. Podstawą było doniesienie o możliwości popełnienia przestępstwa przez wojewódzkiego inspektora weterynarii. Miał nie wywiązywać się z obowiązku nadzoru nad schroniskiem. W sferze zainteresowania śledczych – jak dowiadujemy się nieoficjalnie – oprócz właściciela mogą się znaleźć urzędnicy powiatowego inspektoratu weterynarii i samorządowcy. Prokurator potwierdza: śledztwo jest rozwojowe.