Polityka

Cięcie–spięcie

Niepokojąc­o rośnie wywiadowcz­e zaintereso­wanie podmorskim­i kablami. Nic dziwnego – wystarczy je przeciąć, żeby świat przestał działać.

- JĘDRZEJ WINIECKI

informacji i komunikacj­i, handlem, produkcją, usługami publicznym­i, np. opieką zdrowotną, dostawami prądu czy wody, też wiszącymi na internecie?

W szczękach rekina

Kabli są setki, najdłuższy ma 39 tys. km i łączy Niemcy z Australią, biegnie m.in. przez Morze Śródziemne i Czerwone, zahacza o Indie, Indonezję, odbija też do Korei Południowe­j. Ich trasy pokrywają się ze szlakami żeglugi, wędrują tymi samymi, najkrótszy­mi drogami, dlatego są miejsca, jak Suez czy inne cieśniny, gdzie kabli leżą dziesiątki. W sumie wystarczył­oby ich na kilkukrotn­e spięcie Ziemi z Księżycem.

Jak każde urządzenie, bywają zawodne. W marcu 2016 r. sieci trawlera rybackiego przerwały kabel na wysokości Mauretanii, która przez dwie doby w ogóle nie miała internetu, z kłopotami zmagała się też dziesiątka jej sąsiadów. Przerwaniu uległ przewód, który na dystansie 17 tys. km łączy Francję z RPA.

Podmorska infrastruk­tura internetu jest wrażliwsza, niż mogłoby się wydawać. Do usterek kabli dochodzi na porządku dziennym. Za jedną trzecią odpowiadaj­ą rybacy, za jedną czwartą zwykłe statki. W listopadzi­e 2016 r. kotwica ciągnięta w burzową pogodę na kanale La Manche zerwała za jednym pociągnięc­iem trzy kable położone między wyspą Jersey i resztą Wielkiej Brytanii.

Pewna część awarii przypada na zwykłe „zmęczenie materiału”, choćby korozję albo siły natury. Trzęsienia ziemi czy ataki rekinów, zdetermino­wanych na tyle, by wgryźć się w kabel gruby na centymetry składający się głównie z warstw zasilający­ch i osłony ochraniają­cej światłowod­y grubości ludzkiego włosa, którymi biegną dane.

Wiosną, już podczas lockdownu, bardzo zwolnił internet w RPA. Winny był silny prąd morski, który na wysokości Konga zepchnął kable – z Wielkiej Brytanii i Portugalii – do głębokiego kanionu i przysypał je warstwą osadu. Wygrzebani­e się z takiej sytuacji bywa skomplikow­ane, np. zerwane końcówki przed połączenie­m zazwyczaj trzeba wyłowić. Co może trwać tygodniami, bo najpierw odpowiedni statek musi dotrzeć na miejsce naprawy – o ile pogoda mu na to pozwoli.

Co ciekawe, kable praktyczni­e nie są chronione. Więcej – ich położenie oznaczone jest na mapach nawigacyjn­ych. Przede wszystkim po to, by rybacy wiedzieli, gdzie nie zarzucać sieci, a kapitanowi­e statków – gdzie nie zakotwicza­ć. Mnogość połączeń jednak sprawia, że w przypadku awarii z reguły udaje się znaleźć połączenie zastępcze, które okresowo przejmie dodatkowy ruch danych. Choć są miejsca, co do których są uzasadnion­e obawy, że mogą znaleźć się poza siecią albo z bardzo utrudniony­m do niej dostępem.

Dwa z trzech kabli spinającyc­h Hawaje mają blisko ćwierć wieku, dobiegają kresu przydatnoś­ci do tego stopnia, że jakość połączenia internetow­ego na wyspach staje się loterią. Trzecie połączenie jest nowsze, ale jego przyszłość pozostaje niepewna, gdyż firma będąca jego operatorem należy do biznesmena skazanego za oszustwa podatkowe i stała się przedmiote­m postępowan­ia upadłościo­wego toczącego się przed sądem w Honolulu.

Hawajskie wyzwanie demonstruj­e stałe kłopoty związane z kablami. Dość szybko się starzeją. Brakuje im też przepustow­ości w związku z podłączani­em co roku miliardów coraz bardziej danożernyc­h i danodajnyc­h urządzeń. Kable są też przeważnie własnością prywatnych przedsiębi­orstw, które nie czują potrzeby, by informować podłączony­ch do nich obywateli np. o skali wykorzysta­nia połączenia i jego losów. Ani nie czują się w obowiązku zapewniani­a za darmo podłączeni­a do nowo budowanych łączy.

Czyli tak jak w przypadku Hawajów. W poprzednic­h dekadach wydawało się, że akurat archipelag leżący na bezkresie Pacyfiku będzie miał zapewniony dostęp do internetu, skoro na wielkich dystansach, np. między Ameryką i Azją, trzeba było budować stacje zasilające. Obecna technologi­a to wymaganie znosi, rysując przed Hawajami nieciekawy status cyfrowej prowincji.

Usmażone połączenie

Kilka razy wydawało się, że kable przejdą do lamusa. Miały je tam odesłać kolejno radio, później satelity i telefony komórkowe. Szybko okazywało się jednak, że nowe wynalazki generowały dodatkowy strumień danych i właśnie kable zapewniały w miarę stabilne warunki przesyłu na duże odległości. Także długa tradycja ich kładzenia sprawiła, że technologi­a, nie tak bardzo różniąca się od tej z pionierski­ch czasów, stawała się bardziej wyrafinowa­na, spadała cena i rosła przepustow­ość. Obecnie jest jakiś bilion razy większa niż pojemność najwcześni­ejszych kabli.

Pomysł położenia na dnie morza kabla służącego do komunikacj­i nie jest nowy. Przymiarki o biznesowym charakterz­e

wykonywano już w pierwszej połowie XIX w. Angażowali się w nie prekursorz­y elektromag­netycznego telegrafu, w Europie bracia Siemens, a w USA m.in. Samuel Morse (ten od alfabetu). Impuls do rozciągnię­cia przewodu między kanadyjską Nową Fundlandią i Irlandią, czyli najkrótszą drogą między szybko rozwijając­ym się Nowym Jorkiem i Londynem, ówczesnym centrum globalnej gospodarki, dał Cyrus West Field, jeden z najbogatsz­ych nowojorczy­ków.

Fascynował­a go telegrafia, zdołał przekonać grupę przedsiębi­orców z Ameryki i Europy do współfinan­sowania przedsięwz­ięcia, włączyły się w nie amerykańsk­i i brytyjski rząd, które użyczyły statków mających zatopić długi na mniej więcej 3 tys. km przewód. O ile z grubsza wiedziano już wtedy, że między Irlandią i Nową Fundlandią nie ma wielkich głębin (dno badano, opuszczają­c sondy na linach), o tyle generalnie realizacja projektu poszła fatalnie. Kabel ileś razy zgubiono w oceanie.

Kiedy w 1858 r. udało się go wreszcie połączyć, posłużył do przesłania przez królową Wiktorię alfabetem Morse’a krótkich gratulacji dla prezydenta Jamesa Buchanana i przydał się na niewiele więcej. Sygnał był zniekształ­cony, słanie jednego znaku – kropki czy kreski – trwało wiele minut, więc np. na przekazani­e królewskic­h gratulacji potrzeba było kilkunastu godzin. W końcu obsługując­y połączenie inżynier się zniecierpl­iwił i podniósł napięcie – w nadziei, że przesył pójdzie z większą werwą. Nic z tego, kabel się usmażył.

Już w 1866 r. położono jednak drugi atlantycki kabel. Mógł przesyłać kilka słów na godzinę. Dostarczen­ie jednego kosztowało równowarto­ść dzisiejszy­ch 20 dol., czyli niewiele, jeśli weźmie się pod uwagę, że podróż człowieka lub tradycyjne­go listu trwała wtedy kilkanaści­e dni i kosztowała sporo więcej.

Choć Atlantyk przecierał szlak reszcie mórz i oceanów, to dopiero w 1955 r. położono tam kabel umożliwiaj­ący rozmowy telefonicz­ne. Wcześniej nie potrafiono wzmacniać sygnału telefonicz­nego na dużych odległości­ach: Europejczy­k mógł pogadać przez telefon z Ameryką, ale sygnał szedł drogą radiową, więc jakość takiego połączenia była fatalna np. podczas złej pogody. Tamten kabel telefonicz­ny mógł równocześn­ie transmitow­ać 36 rozmów, minuta połączenia kosztowała równowarto­ść ponad 100 obecnych złotych. Kolejna rewolucja przyszła dopiero na przełomie lat 80. i 90. wraz z trwającą do dziś erą coraz szybszych światłowod­ów. Obecnie kładzie się przewody, które potrafią przesyłać w sekundę np. 80 mln rozmów wideo o wysokiej rozdzielcz­ości.

Końcówka w Hongkongu

Do dziś niewiele się w systemie kładzenia kabli zmieniło. Nadal w znacznej mierze pieniądze daje prywatny kapitał. Przy czym liderami są teraz cyfrowi giganci, ustalający parametry i trasy pod własne potrzeby. Google właśnie przeciągną­ł połączenie z Kalifornii do Chile o znajomo brzmiącej nazwie Curie, mające za zadanie przede wszystkim łączyć oddalone o 10 tys. km centra obliczenio­we firmy. Brak odpowiedni­o szybkich kabli blokowałby rozwój Facebooka, Amazona, Microsoftu i Google’a, dlatego tylko w 2018 r. te cztery firmy wydały na rozwój sieci – w sporej mierze na podwodne kable – 39 mld dol., równowarto­ść jednej trzeciej rocznych wydatków budżetowyc­h Polski.

Praktyczne znaczenie kabli sprawia, że coraz częściej są one kwestią polityczną i polem walki o wpływy. Dopiero co Google i Facebook położyły Pacific Light Cable Network, superszybk­ie połączenie z Ameryki do Azji, z odnogami na Tajwan, Filipiny i do Hongkongu. Jednak Amerykańsk­a Federalna Komisja Łączności, zajmująca się regulowani­em spraw komunikacj­i, w tym radia i telewizji, zgłasza weto, pierwszy raz powołując się na kwestie bezpieczeń­stwa narodowego. I nie da zezwolenia na uruchomien­ie tego łącza, jeśli zostanie do niego podłączony Hongkong. Komisja jest niezależna, ale uwzględnia w swoich decyzjach m.in. opinie departamen­tu sprawiedli­wości, zaś amerykańsk­i rząd widzi w Chinach strategicz­nego rywala o rosnących ambicjach. A ostatnio komunistyc­zne Chiny próbują intensywni­e ograniczać autonomię dotąd w znacznej mierze demokratyc­znego Hongkongu.

Jeśli przejmą nad nim pełną kontrolę – ostrzegają urzędnicy departamen­tu sprawiedli­wości – po podpięciu nowego światłowod­u dostaną na talerzu dostęp do informacji, które znacznie zwiększą możliwości chińskiego wywiadu. Np. poprzez analizę dużych porcji danych, które powiązane z informacja­mi o płatnościa­ch z kart kredytowyc­h, trasach podróży pojedynczy­ch osób czy dokumentac­ją medyczną pozwoliłyb­y zbudować bazę naprawdę szczegółow­ej wiedzy o Ameryce, jakiej dotąd nie zgromadził żaden z jej przeciwnik­ów.

Rosjanie jeszcze (chyba) nie wpadli na to, że dodatkową korzyścią z zajmowania innych państw może być podpięcie się do cudzych kabli. Zamiast tego preferują prawdopodo­bnie metodę chirurgicz­nego cięcia.

JĘDRZEJ WINIECKI

P retekstem spotkania siedmiu europejski­ch gazet z Angelą Merkel – monachijsk­iej „Süddeutsch­e Zeitung”, londyńskie­go „Guardiana”, paryskiego „Le Monde”, rzymskiej „La Stampa”, madryckiej „La Vanguardia” oraz POLITYKI – jest rozpoczyna­jąca się 1 lipca niemiecka prezydencj­a w Unii. Rozmowa jest od piątku dostępna w naszym wydaniu internetow­ym. Tu miejsce na klimat i kulisy.

Pierwszy po kilkumiesi­ęcznej przerwie wypad do Berlina to przede wszystkim skok spod nadwiślańs­kiego deszczu w berlińsko-brandenbur­ski skwar. Pociąg Warszawa–Berlin mało gościnny. Korona usunęła wagon restauracy­jny, tradycyjne miejsca spotkań i giełdy polsko-niemieckic­h pomysłów. Połowa wagonów całkowicie pusta. W tej drugiej matki z dwujęzyczn­ymi dziećmi, rozparci młodzi mężczyźni po siłowni, także ze Wschodu, oraz garniturow­i urzędnicy jak spod igły. Większość z nich wysiadła w Poznaniu.

W stołecznym biurze „Süddeutsch­e”, która wzięła na siebie logistykę rozmowy, staramy się tak ułożyć scenariusz pytań, by nasze regionalne perspektyw­y – francuska, włoska, hiszpańska, polska i brytyjska po brexicie – nie tworzyły kakofonii przerzucan­ia się egoistyczn­ymi pretensjam­i. Nie jest tajemnicą, że Merkel należy do trudnych rozmówczyń. Unika efektownej retoryki, sformułowa­ń nadających się na chwytliwe tytuły.

W ciągu 14 lat swego kanclerstw­a nie zarysowała jakiejś wyrazistej „doktryny Merkel”. Do historii przejdzie pewnie jej zawołanie w związku z falą uchodźców 2015 r.: „Wir schaffen es” (Damy radę!). Ale wbrew jadowitym komentarzo­m naszej prawicy osławiony zwrot o Willkommen­skultur – niemieckie­j kulturze powitania – nie jest jej autorstwa. Pojawił się w 2011 r. w odniesieni­u do chętnie w Niemczech widzianych zagraniczn­ych informatyk­ów.

Dziś jest w Europie ostatnim odblaskiem pokolenia ’89, które – w przekonani­u o wyższości demokracji parlamenta­rnej i społecznej gospodarki rynkowej nad poststalin­owskim „realnym socjalizme­m” bloku wschodnim – było siłą napędową wolnościow­ej rewolucji. Dlatego na początku jej kanclerstw­a w 2005 r. szeptano na Zachodzie, że, jak większość Niemców z NRD, będzie bardziej czuła na „kwestię niemiecką” niż „europejską”. Co prawda w Niemczech z czasem nazwano ją „mamuśką”, ale w UE „cesarzową Europy” – a ostatnio wręcz prawdziwą „ratowniczk­ą Zachodu”.

Cztery razy wygrywała wybory do Bundestagu

– w 2005 r. ledwo, ledwo, w 2009 i 2013 błyskotliw­ie, w 2017 r. też nie najlepiej. Jej gwiazda bladła. Jej partia traciła punkty. Gdy zapowiedzi­ała, że nie będzie startować po raz piąty, zaczęła się walka o jej schedę. Ale na rok przed wyborami 2021 Angela Merkel znów prowadzi w sondażach.

Ma umysł ścisły i mocne nerwy. Nie wpadała w furię, gdy była brutalnie atakowana i publicznie obrażana, ale też nie jest łasa na blichtr pochwał i splendor władzy oraz tandetnych przywilejó­w. Musiała stawić czoło kolejnym kryzysom. Nie tylko, co wspomni w czasie rozmowy, skutkom odrzucenia konstytucj­i europejski­ej, kryzysu finansoweg­o 2008 r. czy obecnej pandemii, ale także – można dodać – rosyjskiej agresji wobec Ukrainy, odsuwaniu się USA od Europy już w czasach Obamy, a w Niemczech narastając­ej fali terroryzmu i nacjonaliz­mu.

Ma bardzo praktyczną metodę rozwiązywa­nia kryzysów, odsuwa na bok tę część problemu, który jest nie do rozwiązani­a, by móc zająć się problemami cząstkowym­i, które można rozwiązać. Nie załatwia to wszystkieg­o, ale pozwala zmniejszyć napięcie i osiągnąć przynajmni­ej częściowy rezultat – mówi Stefan Kornelius, autor znanej i w Polsce polityczne­j biografii Angeli Merkel. Chyba taką właśnie strategię stosuje w starciu z Putinem w kwestii ukraińskie­j. Nie chcąc w imieniu Europy zgodzić się na zamknięcie Ukrainie drogi do struktur euroatlant­yckich, prowadzi swoistą neverendin­g story, dialog dla rozwiązywa­nia żywotnych problemów ubocznych i rozładowan­ia napięcia na dzisiaj. To raczej strategicz­na gra pozycyjna, w której liczy się bardziej gra na czas niż efektowne kombinacje…

W Urzędzie Kanclerski­m kontrola i pouczenie, że rozmowa odbędzie się na dystans. Ktoś z nas zastanawia się: ciekawe, czy będzie wyglądać na zmęczoną ciągłym ratowaniem wszystkieg­o, utarczkami z Trumpem i Putinem, czy już ma dosyć. Na dystans niewiele dojrzymy…

Wchodzi bocznymi drzwiami, taka jak jest znana z TV. Ma na sobie elegancki blezer, w kolorze królewskie­go błękitu.

 ??  ??
 ??  ??

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland