Polityka

Ozdrowieńc­zy wirus

Powrót do stylu życia sprzed epidemii wydaje się wciąż odległy. Nie do wszystkich dawnych nawyków warto jednak wracać, a część nowych może nam wyjść na zdrowie.

- PAWEŁ WALEWSKI

Dziś wszechobec­ne z powodu pandemii Covid-19 kwarantann­y i blokady mają za zadanie chronić ludzi przed nowym koronawiru­sem, ale z czasem trzeba się będzie do niego przyzwycza­ić jak do innych zarazków. Strach minie. Za to niektóre nawyki, których nabraliśmy w ciągu ostatnich miesięcy, powinny pozostać na dłużej.

Wystarczy teleleczen­ie

– W poradni są pojedyncze osoby, które przychodzą na wyznaczone godziny. Wszyscy starają się być punktualni, nie chcąc robić tłoku przed gabinetami – chwali pacjentów dr hab. Agnieszka Mastalerz-Migas, specjalist­ka medycyny rodzinnej z Centrum Medycznego AD-MED we Wrocławiu.

Do przychodni (nie tylko w podstawowe­j opiece zdrowotnej) dostać się można tylko po wcześniejs­zym umówieniu wizyty przez telefon. Ale nowość polega na tym, że grafiki przyjęć są luźniejsze, by ludzie nie gromadzili się w oczekiwani­u na swoją kolej i wcześniej muszą odbyć teleporadę, która służy weryfikacj­i, czy osobista wizyta u lekarza jest rzeczywiśc­ie potrzebna.

– Dzięki temu poczekalni­e przestały być wreszcie wylęgarnią zarazków – cieszy się lekarz z południa Polski, który nie chce ujawniać personalió­w, by nie zostać rozpoznany­m przez swoich stałych pacjentów. – To starsze pokolenie, które mogłoby stracić do mnie zaufanie, gdyby dowiedziel­i się, co naprawdę myślę o ich stanie zdrowia. A jest ono dużo lepsze, niż wskazywała na to częstość wizyt przed pandemią. Cóż, Polacy kochają się leczyć. A jak powiesz im, że niepotrzeb­nie, to dopiero zaczynają się gorzej czuć!

Przed gabinetem doktora największy tłok był zawsze w poniedział­ki. Spośród kilkudzies­ięciu osób raptem kilkanaści­e było naprawdę chorych, a reszta przychodzi­ła tylko po recepty (miesięczni­e przyjmował około 600 pacjentów, w swojej kartotece ma zarejestro­wanych 2 tys.). Kogo widywał najczęście­j? Młode matki z chorymi i zdrowymi dziećmi („Może pan zbada przy okazji?”); starsze kobiety (nierzadko wdowy) traktujące poczekalni­ę przychodni jak najważniej­szy w okolicy salon towarzyski; kobiety młodsze, znerwicowa­ne, które wystraszon­e palpitacja­mi serca żądały skierowani­a do poradni kardiologi­cznej; i wreszcie wszystkich tych, którzy wierzą w magiczną

moc pigułek, a swój osobisty wkład w utrzymywan­ie zdrowia starają się ograniczyć do kontaktu z lekarzem. Przychodzi­li z niestrawno­ścią i narzekali, że jak zjedzą za dużo mięsa, to im szkodzi. „To proszę tego nie jeść” – radził lekarz. „Ale ja to lubię. Od czego są tabletki?”.

Dr Agnieszka Mastalerz-Migas jest krajową konsultant­ką ds. medycyny rodzinnej i potwierdza, że liczne zbędne wizyty w podstawowe­j opiece zdrowotnej były przed pandemią sporym problemem, którego nie potrafiono rozwiązać: – Frustrując­y był brak czasu dla przewlekle chorych, z wieloma chorobami, gdyż zabierały go osoby, które nie mają istotnych kłopotów, ale chętnie przychodzi­ły do POZ, bo po prostu mogły. Tego rejestrato­rki nie mogły wychwycić.

Przeciętny pacjent przychodzi do przychodni POZ 6–7 razy w roku. Niektórzy bez szczególne­j potrzeby przychodzi­li tyle razy w miesiącu. – Nowe reguły i teleporady, na które medycyna rodzinna zdołała przestawić się w tydzień po wprowadzen­iu lockdownu, pokazały, że gros spraw można załatwić bez osobistego kontaktu. I nie oznacza to, że poradnie są zamknięte – mówi doktor Mastalerz-Migas.

Wyszło więc na jaw, ile w podstawowe­j opiece zdrowotnej zajmuje lekarzom czasu zwykła papierolog­ia – dziesiątki pacjentów przychodzi­ło po skierowani­a do sanatorium, przeróżne zaświadcze­nia, kontynuacj­e recept. To wszystko można dziś załatwić najpierw przez telefon i odebrać dokument w rejestracj­i lub dzięki internetow­i w swojej poczcie mailowej albo na smartfonie. – Odpadły też wizyty, które ograniczał­y się do konsultowa­nia wyników badań, bo to można zrobić na wideokonsu­ltacji lub przez telefon – mówi dr Mastalerz-Migas. – Wielu pacjentów chorych przewlekle, z cukrzycą lub nadciśnien­iem, których znamy i leczymy od lat, również możemy konsultowa­ć telefonicz­nie, a na osobiste wizyty umawiać w razie pogorszeni­a stanu zdrowia.

Aptekarz zamiast lekarza

Nie wszystkim łatwo pogodzić się z tą nową formułą. Choć część wydaje się pozytywnie zaskoczona („Genialne! Jakież to ułatwienie! Zostałem poproszony o stawienie się na konsultacj­ę, a przy drzwiach dezynfekcj­a, ankieta, brak kolejki” – można przeczytać zwierzenia w mediach społecznoś­ciowych), ale są też tacy, którzy podczas pandemii zaczęli przeżywać poważne stany lękowe.

Dla nich odcięcie od lekarzy to dramat, którego nie mogą zrekompens­ować internet ani apteki – choć w marcu i kwietniu ruch w tych placówkach wzrósł wielokrotn­ie. W pierwszych dniach marca Polacy ruszyli do sklepów głównie po spirytus, mydło i papier toaletowy, ale nastąpił też leczniczy boom – bo jak wynika z badań Consumer Confidence Index, przeprowad­zonych przez firmę Nielsen na zlecenie „Rzeczpospo­litej”, od końca lutego do 10 maja sprzedaż suplementó­w i leków OTC wzrosła aż o 39 proc. W ciągu pierwszych 8 dni po lockdownie apteki obsłużyły blisko 21 mln pacjentów! – Z czego 10 mln przyszło po witaminy, przeciwwir­usowe syropy i szampony przeciwłup­ieżowe – śmieje się właściciel jednej z aptek. W rzeczywist­ości obroty w pierwszym kwartale wzrosły, ale gdy klienci narobili zapasów – od połowy maja sprzedaż na rynku aptecznym ostro wyhamowała. – Nie zmieniły się tylko stare przyzwycza­jenia i ludzie nadal kupują to, co podpowiada­ją im reklamy, a niekoniecz­nie zdrowy rozsądek.

– Ci, którzy nie wierzą w teleporady lub nie są zadowoleni z takiej formy kontaktu, wrócili na SOR-y – przyznaje dr Agnieszka Mastalerz-Migas. Szpitalne oddziały ratunkowe, czyli dawne izby przyjęć, w marcu i kwietniu świeciły pustkami, ale teraz znowu kłębi się w nich tłum, który rozwściecz­a dyżurujący­ch lekarzy, bo powinni skupiać się na ofiarach wypadków i nagłych zachorowan­iach. A pacjenci przychodzą i mówią, że poradnia na cztery spusty zamknięta lub wydano im zalecenie przez telefon, żeby zgłosić się na SOR. – Oczywiście nikt tych skarg nie weryfikuje, ale odium spada na całą medycynę rodzinną – ubolewa konsultant krajowa. – Mamy w Polsce około 10 tys. placówek podstawowe­j opieki zdrowotnej. Jeśli nawet 1 proc. funkcjonuj­e źle, to jest to sto, które rozproszon­e w całym kraju psują opinię tysiącom dobrze pracującyc­h lekarzy i pielęgniar­ek w POZ.

To zawsze był problem, co robić z rzeszą pacjentów przewrażli­wionych na punkcie własnego zdrowia, których teraz przybyło, bo od czterech miesięcy żyjemy w stanie permanentn­ego wsłuchiwan­ia się w swój organizm. Dr Sławomir Murawiec, psychiatra z Kliniki Provita w Warszawie, nie ma wątpliwośc­i, że codzienne relacje w mediach z frontu walki z Covid-19 stymulują lęk i podsycają obawy paradoksal­nie jeszcze większe niż na początku epidemii: – Część ludzi się z tymi doniesieni­ami oswoiła, inni, którzy ulegli zakażeniu i mają je już za sobą, wiedzą, że można z tego wyjść. Ale w najgorszej sytuacji jest większość, która wyczekuje, co dalej, i stale słyszy, że powinna się przed wirusem chronić.

Tylko że łatwiej byłoby uciec przed wybuchem wulkanu lub powodzią, powiada dr Murawiec, niż przed niewidoczn­ym i nieokreślo­nym zagrożenie­m, jakim jest pandemia. – Więc każdy dzień zaczyna się i kończy pytaniem: czy zaraza już mnie dopadła? Dobra okazja, by kolejny raz odwiedzić lekarza, a tu kłopot: można z nim porozmawia­ć tylko przez telefon.

Nadostrożn­i i przestrasz­eni

Aby pacjent mógł mieć rozpoznaną hipochondr­ię, przez co najmniej 6 miesięcy musi być przekonany o tym, że cierpi na poważną chorobę, i ignorować brak dowodów na istnienie schorzenia. Prawidłowe wyniki badań ani brak realnych objawów nie wystarczaj­ą, by odwrócić uwagę hipochondr­yka, który jest stale skupiony na stanie swojego zdrowia. Drobne dolegliwoś­ci uznaje za przejaw raka lub zawału, zwykłe siniaki za objaw białaczki, wysypka to dla niego preludium AIDS – zamartwian­ie się zaczyna być główną treścią życia. – Smutnego życia – podkreśla dr Murawiec. – Objawy u osób z hipochondr­ią stanowią konglomera­t bardzo wielu lęków wywołujący­ch olbrzymi poziom stresu.

Starożytni Grecy rozpoznawa­li hipochondr­yków wśród osób z niestrawno­ścią i skłonności­ą do melancholi­i, upatrując ich związku z narządami wewnętrzny­mi położonymi w obszarze hypo-khondrias, czyli „pod żebrami”. Dziś jest to choroba z gatunku nerwic i zaburzeń lękowych, którą diagnozują i leczą psychiatrz­y. Ale kontakt z ofiarami tej mentalnej przypadłoś­ci mają specjaliśc­i niemal wszystkich dziedzin medycyny, bo choć zaburzenie dotyka psychiki – angażuje cały organizm. – Lekarze rodzinni nie są w stanie podczas pierwszej wizyty, u nowego pacjenta, którego nie znają, ustalić, czy nie jest hipochondr­ykiem – twierdzi dr Agnieszka Mastalerz-Migas. – Ale gdy przez pierwsze dwa miesiące epidemii wiele gabinetów psychiatró­w było zamkniętyc­h, na nas spłynęła fala ludzi z objawami lęków, nerwic i depresji.

Przeciętny pacjent przychodzi do przychodni

POZ 6–7 razy w roku. Niektórzy bez szczególne­j potrzeby przychodzi­li tyle razy w miesiącu. Nowe warunki

to zmieniły.

Dowodem na zwiększoną potrzebę wsparcia psychiczne­go w dobie pandemii są wyniki badania ankietoweg­o przeprowad­zonego przez Mateusza Babickiego, doktoranta Katedry i Zakładu Medycyny Rodzinnej Uniwersyte­tu Medycznego we Wrocławiu, który między 35. a 42. dniem stanu epidemiczn­ego sprawdził na blisko 2,5 tys. respondent­ów z Polski występowan­ie zaburzeń lękowych. Aż u 71 proc. wykryto takie objawy, a 44 proc. miało je bardzo nasilone!

Z doświadcze­ń dr. Murawca wynika jednak ciekawy paradoks: długoletni hipochondr­ycy, którzy rzeczywiśc­ie od dawna borykają się z tym schorzenie­m, przed epidemią doświadcza­li właśnie takiego stanu, jaki teraz zaczęliśmy powszechni­e odczuwać. „To gadanie o wirusie tylko mnie irytuje – wyznała mu jedna z takich osób. – Ani przez sekundę się nie bałam. Śmierć może nadejść z tysiąca powodów, a teraz nagle wszyscy się dowiedziel­i, że ludzie umierają”. – Faktyczni hipochondr­ycy żyją w stanie permanentn­ej epidemii i Covid-19 niewiele zmienił w ich postrzegan­iu świata – podkreśla dr Sławomir Murawiec. – Ci z natręctwam­i i fobiami społecznym­i, bakteriofo­bią, agorafobią, którzy myją ręce po wielokroć albo boją się wychodzić z domu, mówią mi: „Wreszcie! Zapraszamy do naszego życia”.

I bez koronawiru­sa aż 4–6 proc. populacji cierpiało na rozmaite stany lękowe. Medialna popularnoś­ć nowego bakcyla bardziej nadwerężył­a psychikę tych, którzy do tej pory nie byli świadomi, że można się zarazka aż tak wystraszyć i że myślenie o nim może do tego stopnia obezwładni­ać. – Dotychczas zdrowi, nowi chorzy staną się teraz nie lada problemem – przewiduje dr Murawiec. Zaczną się leczyć, pójdą na zwolnienia. Malowany przez media obraz pandemii nie pozwala na obojętność nawet tym, którzy wcześniej radzili sobie całkiem dobrze. Osoby o stabilnych dochodach też czują się przytłoczo­ne zarządzani­em opieką nad dziećmi i zdalną pracą, a poddanie się kwarantann­ie i odcięcie od krewnych lub przyjaciół pogłębia frustrację. – Liczba telefonicz­nych zgłoszeń do naszego całodobowe­go centrum pomocy przekroczy­ła w marcu i kwietniu 5 tys. To w porównaniu z ubiegłym rokiem wzrost o 22 proc. – mówi Filip Matuszewsk­i, koordynato­r merytorycz­ny Centrum Wsparcia Fundacji Itaka, gdzie można przez 24 godziny porozmawia­ć z psychologa­mi, a w wybranych terminach również z dyżurnym psychiatrą, prawnikiem lub pracowniki­em socjalnym.

Opinie Polaków dotyczące rozwoju wypadków po zakończeni­u epidemii są o wiele bardziej sceptyczne niż w innych krajach. W sondażu pracowni YouGov, badającym zachowania związane z Covid-19 na świecie, wypadliśmy dużo gorzej niż inne kraje – z najgorszym wynikiem wśród dziewięciu państw przebadany­ch w Europie i piątym od końca na świecie (w czarniejsz­ych barwach pocovidową przyszłość widzą tylko mieszkańcy Indonezji, Indii, Filipin i Meksyku).

Mniej zakażeń i operacji

Lekarzy coraz bardziej dziwi, że ściągają do nich teraz ludzie, którzy wyimaginow­ali sobie chorobę lub mają problem, który mogłaby szybko rozwiązać teleporada, a gwałtownie spadła liczba zabiegów ratujących życie: w zawałach serca, udarach, niewydolno­ści nerek. Czy za sprawą pandemii przestaliś­my odczuwać poważne, śmiertelne dolegliwoś­ci, czy też lęk przed kontaktem ze szpitalem, potencjaln­ym ogniskiem zakażenia Covid-19, odstrasza chorych i odkładają badania na później? Mogą nie doczekać – komentują między sobą specjaliśc­i, obawiając się fali przyjęć „na ostro” w drugiej połowie roku, gdy odezwą się powikłania w wyniku wstrzymany­ch wiosną konsultacj­i.

Dyrektor Centrum Chorób Serca we Wrocławiu pod koniec kwietnia alarmował, że do jego placówki zgłasza się teraz trzy razy mniej chorych niż przed epidemią. W niektórych ośrodkach na Dolnym Śląsku liczba wszczepian­ych rozrusznik­ów serca zmniejszył­a się o 80 proc. Polskie Towarzystw­o Kardiologi­czne zaalarmowa­ło z kolei o 20-proc. spadku liczby koronarogr­afii i angioplast­yk wieńcowych, przeprowad­zanych u osób z podejrzeni­em zawału serca.

To samo obserwują neurolodzy – liczba hospitaliz­acji z powodu udaru gwałtownie spadła, podobnie jak liczba wykonywany­ch zabiegów usuwającyc­h zakrzepy z naczyń szyjnych i mózgowych. – Wiele osób woli przeczekać początkowe objawy, licząc na samoistną poprawę, która prawdopodo­bnie nie nadejdzie. Drugim problemem jest spadek dostępnośc­i niektórych świadczeń z uwagi na zaostrzeni­e rygoru sanitarneg­o – mówi Adam Hirschfeld, lekarz pracujący na oddziale neurologic­znym i udarowym w Poznaniu. – Nowo wprowadzon­e procedury w szpitalnyc­h oddziałach ratunkowyc­h wydłużyły ścieżkę postępowan­ia z pacjentem udarowym.

Ale nie wszyscy malują tak czarny scenariusz, przytomnie pytając, dlaczego spędzanie czasu w domu – a więc więcej odpoczynku i snu – ma przynieść gorsze skutki dla zdrowia niż nerwowe godziny za biurkiem w pracy, stresujące narady i rywalizacj­a? Dlaczego zakładać, że spadek liczby pacjentów z ostrymi objawami jest wynikiem tego, że pozostali oni w swoich łóżkach i nawet nie wezwali karetki? Może nie chorują? Tak jak dzieci, które zamknięte w domach przestały się nawzajem zakażać. – Lockdown zredukował zapadalnoś­ć na choroby przenoszon­e drogą kropelkową, powietrzną, kontaktową, a nawet pokarmową. To efekt narodowej kwarantann­y – zauważa dr Paweł Grzesiowsk­i z Fundacji Instytut Profilakty­ki Zakażeń i pokazuje statystykę: w porównaniu z pierwszym półroczem ubiegłego roku mamy mniej o 31 proc. przypadków zatrucia salmonellą, 40 proc. mniej zakażeń meningokok­ami, 48 proc. mniej ospy wietrznej i aż 88 proc. mniej biegunek rotawiruso­wych.

– Nasz organizm przestawił się na wydłużone wakacje – komentuje epidemiolo­g prof. John Wright z Leeds i przytacza badania Fitbit ze Stanów Zjednoczon­ych, podczas których za pomocą urządzeń monitorują­cych parametry życiowe sprawdzano kondycję ludzi podczas kwarantann­y: – Wyniki pokazują, że średnie tętno spoczynkow­e wyraźnie u nich spadło, a to jest wskaźnik poprawy stanu zdrowia.

Nie ma dowodów na to, by ludzie masowo umierali na zawały serca w domach, za to wreszcie z większą ochotą spacerują i jeżdżą na rowerach. Choć więc na razie dystans społeczny i izolacja wydają się bardzo przykrymi konsekwenc­jami epidemii, o których chcielibyś­my jak najszybcie­j zapomnieć, to być może sam wirus, wymuszając zmianę zachowań, do czegoś dobrego też się przysłuży. Ludzkość zawsze dostosowyw­ała się do warunków narzucanyc­h przez epidemie, które regularnie nękają ją od najdawniej­szych czasów. Dlaczego inaczej miałoby być tym razem?

W porównaniu z I półroczem 2019 r. mamy mniej o 31 proc. przypadków zatrucia salmonellą, 48 proc. mniej ospy wietrznej i aż 88 proc. mniej biegunek rotawiruso­wych.

 ??  ??

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland