Ozdrowieńczy wirus
Powrót do stylu życia sprzed epidemii wydaje się wciąż odległy. Nie do wszystkich dawnych nawyków warto jednak wracać, a część nowych może nam wyjść na zdrowie.
Dziś wszechobecne z powodu pandemii Covid-19 kwarantanny i blokady mają za zadanie chronić ludzi przed nowym koronawirusem, ale z czasem trzeba się będzie do niego przyzwyczaić jak do innych zarazków. Strach minie. Za to niektóre nawyki, których nabraliśmy w ciągu ostatnich miesięcy, powinny pozostać na dłużej.
Wystarczy teleleczenie
– W poradni są pojedyncze osoby, które przychodzą na wyznaczone godziny. Wszyscy starają się być punktualni, nie chcąc robić tłoku przed gabinetami – chwali pacjentów dr hab. Agnieszka Mastalerz-Migas, specjalistka medycyny rodzinnej z Centrum Medycznego AD-MED we Wrocławiu.
Do przychodni (nie tylko w podstawowej opiece zdrowotnej) dostać się można tylko po wcześniejszym umówieniu wizyty przez telefon. Ale nowość polega na tym, że grafiki przyjęć są luźniejsze, by ludzie nie gromadzili się w oczekiwaniu na swoją kolej i wcześniej muszą odbyć teleporadę, która służy weryfikacji, czy osobista wizyta u lekarza jest rzeczywiście potrzebna.
– Dzięki temu poczekalnie przestały być wreszcie wylęgarnią zarazków – cieszy się lekarz z południa Polski, który nie chce ujawniać personaliów, by nie zostać rozpoznanym przez swoich stałych pacjentów. – To starsze pokolenie, które mogłoby stracić do mnie zaufanie, gdyby dowiedzieli się, co naprawdę myślę o ich stanie zdrowia. A jest ono dużo lepsze, niż wskazywała na to częstość wizyt przed pandemią. Cóż, Polacy kochają się leczyć. A jak powiesz im, że niepotrzebnie, to dopiero zaczynają się gorzej czuć!
Przed gabinetem doktora największy tłok był zawsze w poniedziałki. Spośród kilkudziesięciu osób raptem kilkanaście było naprawdę chorych, a reszta przychodziła tylko po recepty (miesięcznie przyjmował około 600 pacjentów, w swojej kartotece ma zarejestrowanych 2 tys.). Kogo widywał najczęściej? Młode matki z chorymi i zdrowymi dziećmi („Może pan zbada przy okazji?”); starsze kobiety (nierzadko wdowy) traktujące poczekalnię przychodni jak najważniejszy w okolicy salon towarzyski; kobiety młodsze, znerwicowane, które wystraszone palpitacjami serca żądały skierowania do poradni kardiologicznej; i wreszcie wszystkich tych, którzy wierzą w magiczną
moc pigułek, a swój osobisty wkład w utrzymywanie zdrowia starają się ograniczyć do kontaktu z lekarzem. Przychodzili z niestrawnością i narzekali, że jak zjedzą za dużo mięsa, to im szkodzi. „To proszę tego nie jeść” – radził lekarz. „Ale ja to lubię. Od czego są tabletki?”.
Dr Agnieszka Mastalerz-Migas jest krajową konsultantką ds. medycyny rodzinnej i potwierdza, że liczne zbędne wizyty w podstawowej opiece zdrowotnej były przed pandemią sporym problemem, którego nie potrafiono rozwiązać: – Frustrujący był brak czasu dla przewlekle chorych, z wieloma chorobami, gdyż zabierały go osoby, które nie mają istotnych kłopotów, ale chętnie przychodziły do POZ, bo po prostu mogły. Tego rejestratorki nie mogły wychwycić.
Przeciętny pacjent przychodzi do przychodni POZ 6–7 razy w roku. Niektórzy bez szczególnej potrzeby przychodzili tyle razy w miesiącu. – Nowe reguły i teleporady, na które medycyna rodzinna zdołała przestawić się w tydzień po wprowadzeniu lockdownu, pokazały, że gros spraw można załatwić bez osobistego kontaktu. I nie oznacza to, że poradnie są zamknięte – mówi doktor Mastalerz-Migas.
Wyszło więc na jaw, ile w podstawowej opiece zdrowotnej zajmuje lekarzom czasu zwykła papierologia – dziesiątki pacjentów przychodziło po skierowania do sanatorium, przeróżne zaświadczenia, kontynuacje recept. To wszystko można dziś załatwić najpierw przez telefon i odebrać dokument w rejestracji lub dzięki internetowi w swojej poczcie mailowej albo na smartfonie. – Odpadły też wizyty, które ograniczały się do konsultowania wyników badań, bo to można zrobić na wideokonsultacji lub przez telefon – mówi dr Mastalerz-Migas. – Wielu pacjentów chorych przewlekle, z cukrzycą lub nadciśnieniem, których znamy i leczymy od lat, również możemy konsultować telefonicznie, a na osobiste wizyty umawiać w razie pogorszenia stanu zdrowia.
Aptekarz zamiast lekarza
Nie wszystkim łatwo pogodzić się z tą nową formułą. Choć część wydaje się pozytywnie zaskoczona („Genialne! Jakież to ułatwienie! Zostałem poproszony o stawienie się na konsultację, a przy drzwiach dezynfekcja, ankieta, brak kolejki” – można przeczytać zwierzenia w mediach społecznościowych), ale są też tacy, którzy podczas pandemii zaczęli przeżywać poważne stany lękowe.
Dla nich odcięcie od lekarzy to dramat, którego nie mogą zrekompensować internet ani apteki – choć w marcu i kwietniu ruch w tych placówkach wzrósł wielokrotnie. W pierwszych dniach marca Polacy ruszyli do sklepów głównie po spirytus, mydło i papier toaletowy, ale nastąpił też leczniczy boom – bo jak wynika z badań Consumer Confidence Index, przeprowadzonych przez firmę Nielsen na zlecenie „Rzeczpospolitej”, od końca lutego do 10 maja sprzedaż suplementów i leków OTC wzrosła aż o 39 proc. W ciągu pierwszych 8 dni po lockdownie apteki obsłużyły blisko 21 mln pacjentów! – Z czego 10 mln przyszło po witaminy, przeciwwirusowe syropy i szampony przeciwłupieżowe – śmieje się właściciel jednej z aptek. W rzeczywistości obroty w pierwszym kwartale wzrosły, ale gdy klienci narobili zapasów – od połowy maja sprzedaż na rynku aptecznym ostro wyhamowała. – Nie zmieniły się tylko stare przyzwyczajenia i ludzie nadal kupują to, co podpowiadają im reklamy, a niekoniecznie zdrowy rozsądek.
– Ci, którzy nie wierzą w teleporady lub nie są zadowoleni z takiej formy kontaktu, wrócili na SOR-y – przyznaje dr Agnieszka Mastalerz-Migas. Szpitalne oddziały ratunkowe, czyli dawne izby przyjęć, w marcu i kwietniu świeciły pustkami, ale teraz znowu kłębi się w nich tłum, który rozwściecza dyżurujących lekarzy, bo powinni skupiać się na ofiarach wypadków i nagłych zachorowaniach. A pacjenci przychodzą i mówią, że poradnia na cztery spusty zamknięta lub wydano im zalecenie przez telefon, żeby zgłosić się na SOR. – Oczywiście nikt tych skarg nie weryfikuje, ale odium spada na całą medycynę rodzinną – ubolewa konsultant krajowa. – Mamy w Polsce około 10 tys. placówek podstawowej opieki zdrowotnej. Jeśli nawet 1 proc. funkcjonuje źle, to jest to sto, które rozproszone w całym kraju psują opinię tysiącom dobrze pracujących lekarzy i pielęgniarek w POZ.
To zawsze był problem, co robić z rzeszą pacjentów przewrażliwionych na punkcie własnego zdrowia, których teraz przybyło, bo od czterech miesięcy żyjemy w stanie permanentnego wsłuchiwania się w swój organizm. Dr Sławomir Murawiec, psychiatra z Kliniki Provita w Warszawie, nie ma wątpliwości, że codzienne relacje w mediach z frontu walki z Covid-19 stymulują lęk i podsycają obawy paradoksalnie jeszcze większe niż na początku epidemii: – Część ludzi się z tymi doniesieniami oswoiła, inni, którzy ulegli zakażeniu i mają je już za sobą, wiedzą, że można z tego wyjść. Ale w najgorszej sytuacji jest większość, która wyczekuje, co dalej, i stale słyszy, że powinna się przed wirusem chronić.
Tylko że łatwiej byłoby uciec przed wybuchem wulkanu lub powodzią, powiada dr Murawiec, niż przed niewidocznym i nieokreślonym zagrożeniem, jakim jest pandemia. – Więc każdy dzień zaczyna się i kończy pytaniem: czy zaraza już mnie dopadła? Dobra okazja, by kolejny raz odwiedzić lekarza, a tu kłopot: można z nim porozmawiać tylko przez telefon.
Nadostrożni i przestraszeni
Aby pacjent mógł mieć rozpoznaną hipochondrię, przez co najmniej 6 miesięcy musi być przekonany o tym, że cierpi na poważną chorobę, i ignorować brak dowodów na istnienie schorzenia. Prawidłowe wyniki badań ani brak realnych objawów nie wystarczają, by odwrócić uwagę hipochondryka, który jest stale skupiony na stanie swojego zdrowia. Drobne dolegliwości uznaje za przejaw raka lub zawału, zwykłe siniaki za objaw białaczki, wysypka to dla niego preludium AIDS – zamartwianie się zaczyna być główną treścią życia. – Smutnego życia – podkreśla dr Murawiec. – Objawy u osób z hipochondrią stanowią konglomerat bardzo wielu lęków wywołujących olbrzymi poziom stresu.
Starożytni Grecy rozpoznawali hipochondryków wśród osób z niestrawnością i skłonnością do melancholii, upatrując ich związku z narządami wewnętrznymi położonymi w obszarze hypo-khondrias, czyli „pod żebrami”. Dziś jest to choroba z gatunku nerwic i zaburzeń lękowych, którą diagnozują i leczą psychiatrzy. Ale kontakt z ofiarami tej mentalnej przypadłości mają specjaliści niemal wszystkich dziedzin medycyny, bo choć zaburzenie dotyka psychiki – angażuje cały organizm. – Lekarze rodzinni nie są w stanie podczas pierwszej wizyty, u nowego pacjenta, którego nie znają, ustalić, czy nie jest hipochondrykiem – twierdzi dr Agnieszka Mastalerz-Migas. – Ale gdy przez pierwsze dwa miesiące epidemii wiele gabinetów psychiatrów było zamkniętych, na nas spłynęła fala ludzi z objawami lęków, nerwic i depresji.
Przeciętny pacjent przychodzi do przychodni
POZ 6–7 razy w roku. Niektórzy bez szczególnej potrzeby przychodzili tyle razy w miesiącu. Nowe warunki
to zmieniły.
Dowodem na zwiększoną potrzebę wsparcia psychicznego w dobie pandemii są wyniki badania ankietowego przeprowadzonego przez Mateusza Babickiego, doktoranta Katedry i Zakładu Medycyny Rodzinnej Uniwersytetu Medycznego we Wrocławiu, który między 35. a 42. dniem stanu epidemicznego sprawdził na blisko 2,5 tys. respondentów z Polski występowanie zaburzeń lękowych. Aż u 71 proc. wykryto takie objawy, a 44 proc. miało je bardzo nasilone!
Z doświadczeń dr. Murawca wynika jednak ciekawy paradoks: długoletni hipochondrycy, którzy rzeczywiście od dawna borykają się z tym schorzeniem, przed epidemią doświadczali właśnie takiego stanu, jaki teraz zaczęliśmy powszechnie odczuwać. „To gadanie o wirusie tylko mnie irytuje – wyznała mu jedna z takich osób. – Ani przez sekundę się nie bałam. Śmierć może nadejść z tysiąca powodów, a teraz nagle wszyscy się dowiedzieli, że ludzie umierają”. – Faktyczni hipochondrycy żyją w stanie permanentnej epidemii i Covid-19 niewiele zmienił w ich postrzeganiu świata – podkreśla dr Sławomir Murawiec. – Ci z natręctwami i fobiami społecznymi, bakteriofobią, agorafobią, którzy myją ręce po wielokroć albo boją się wychodzić z domu, mówią mi: „Wreszcie! Zapraszamy do naszego życia”.
I bez koronawirusa aż 4–6 proc. populacji cierpiało na rozmaite stany lękowe. Medialna popularność nowego bakcyla bardziej nadwerężyła psychikę tych, którzy do tej pory nie byli świadomi, że można się zarazka aż tak wystraszyć i że myślenie o nim może do tego stopnia obezwładniać. – Dotychczas zdrowi, nowi chorzy staną się teraz nie lada problemem – przewiduje dr Murawiec. Zaczną się leczyć, pójdą na zwolnienia. Malowany przez media obraz pandemii nie pozwala na obojętność nawet tym, którzy wcześniej radzili sobie całkiem dobrze. Osoby o stabilnych dochodach też czują się przytłoczone zarządzaniem opieką nad dziećmi i zdalną pracą, a poddanie się kwarantannie i odcięcie od krewnych lub przyjaciół pogłębia frustrację. – Liczba telefonicznych zgłoszeń do naszego całodobowego centrum pomocy przekroczyła w marcu i kwietniu 5 tys. To w porównaniu z ubiegłym rokiem wzrost o 22 proc. – mówi Filip Matuszewski, koordynator merytoryczny Centrum Wsparcia Fundacji Itaka, gdzie można przez 24 godziny porozmawiać z psychologami, a w wybranych terminach również z dyżurnym psychiatrą, prawnikiem lub pracownikiem socjalnym.
Opinie Polaków dotyczące rozwoju wypadków po zakończeniu epidemii są o wiele bardziej sceptyczne niż w innych krajach. W sondażu pracowni YouGov, badającym zachowania związane z Covid-19 na świecie, wypadliśmy dużo gorzej niż inne kraje – z najgorszym wynikiem wśród dziewięciu państw przebadanych w Europie i piątym od końca na świecie (w czarniejszych barwach pocovidową przyszłość widzą tylko mieszkańcy Indonezji, Indii, Filipin i Meksyku).
Mniej zakażeń i operacji
Lekarzy coraz bardziej dziwi, że ściągają do nich teraz ludzie, którzy wyimaginowali sobie chorobę lub mają problem, który mogłaby szybko rozwiązać teleporada, a gwałtownie spadła liczba zabiegów ratujących życie: w zawałach serca, udarach, niewydolności nerek. Czy za sprawą pandemii przestaliśmy odczuwać poważne, śmiertelne dolegliwości, czy też lęk przed kontaktem ze szpitalem, potencjalnym ogniskiem zakażenia Covid-19, odstrasza chorych i odkładają badania na później? Mogą nie doczekać – komentują między sobą specjaliści, obawiając się fali przyjęć „na ostro” w drugiej połowie roku, gdy odezwą się powikłania w wyniku wstrzymanych wiosną konsultacji.
Dyrektor Centrum Chorób Serca we Wrocławiu pod koniec kwietnia alarmował, że do jego placówki zgłasza się teraz trzy razy mniej chorych niż przed epidemią. W niektórych ośrodkach na Dolnym Śląsku liczba wszczepianych rozruszników serca zmniejszyła się o 80 proc. Polskie Towarzystwo Kardiologiczne zaalarmowało z kolei o 20-proc. spadku liczby koronarografii i angioplastyk wieńcowych, przeprowadzanych u osób z podejrzeniem zawału serca.
To samo obserwują neurolodzy – liczba hospitalizacji z powodu udaru gwałtownie spadła, podobnie jak liczba wykonywanych zabiegów usuwających zakrzepy z naczyń szyjnych i mózgowych. – Wiele osób woli przeczekać początkowe objawy, licząc na samoistną poprawę, która prawdopodobnie nie nadejdzie. Drugim problemem jest spadek dostępności niektórych świadczeń z uwagi na zaostrzenie rygoru sanitarnego – mówi Adam Hirschfeld, lekarz pracujący na oddziale neurologicznym i udarowym w Poznaniu. – Nowo wprowadzone procedury w szpitalnych oddziałach ratunkowych wydłużyły ścieżkę postępowania z pacjentem udarowym.
Ale nie wszyscy malują tak czarny scenariusz, przytomnie pytając, dlaczego spędzanie czasu w domu – a więc więcej odpoczynku i snu – ma przynieść gorsze skutki dla zdrowia niż nerwowe godziny za biurkiem w pracy, stresujące narady i rywalizacja? Dlaczego zakładać, że spadek liczby pacjentów z ostrymi objawami jest wynikiem tego, że pozostali oni w swoich łóżkach i nawet nie wezwali karetki? Może nie chorują? Tak jak dzieci, które zamknięte w domach przestały się nawzajem zakażać. – Lockdown zredukował zapadalność na choroby przenoszone drogą kropelkową, powietrzną, kontaktową, a nawet pokarmową. To efekt narodowej kwarantanny – zauważa dr Paweł Grzesiowski z Fundacji Instytut Profilaktyki Zakażeń i pokazuje statystykę: w porównaniu z pierwszym półroczem ubiegłego roku mamy mniej o 31 proc. przypadków zatrucia salmonellą, 40 proc. mniej zakażeń meningokokami, 48 proc. mniej ospy wietrznej i aż 88 proc. mniej biegunek rotawirusowych.
– Nasz organizm przestawił się na wydłużone wakacje – komentuje epidemiolog prof. John Wright z Leeds i przytacza badania Fitbit ze Stanów Zjednoczonych, podczas których za pomocą urządzeń monitorujących parametry życiowe sprawdzano kondycję ludzi podczas kwarantanny: – Wyniki pokazują, że średnie tętno spoczynkowe wyraźnie u nich spadło, a to jest wskaźnik poprawy stanu zdrowia.
Nie ma dowodów na to, by ludzie masowo umierali na zawały serca w domach, za to wreszcie z większą ochotą spacerują i jeżdżą na rowerach. Choć więc na razie dystans społeczny i izolacja wydają się bardzo przykrymi konsekwencjami epidemii, o których chcielibyśmy jak najszybciej zapomnieć, to być może sam wirus, wymuszając zmianę zachowań, do czegoś dobrego też się przysłuży. Ludzkość zawsze dostosowywała się do warunków narzucanych przez epidemie, które regularnie nękają ją od najdawniejszych czasów. Dlaczego inaczej miałoby być tym razem?
W porównaniu z I półroczem 2019 r. mamy mniej o 31 proc. przypadków zatrucia salmonellą, 48 proc. mniej ospy wietrznej i aż 88 proc. mniej biegunek rotawirusowych.