Mierz zamiar według sił
Odnosiło się to nie tylko do najbliższego otoczenia pierwszego sekretarza PZPR i nie tylko do dekady Gierka. Tzw. nomenklatura była istotnym elementem ustroju. O tym, czy ktoś obejmie stanowisko, decydowała partia. Im wyższe – tym na wyższych partyjnych szczeblach zapadała decyzja. W każdym ówczesnym zakładzie pracy była obecna Podstawowa Organizacja Partyjna (POP), która oceniała, czy kandydat jest wystarczająco zaangażowany w realizację programu partii, kompetencje były mniej ważne. Dla bezpartyjnych stanowiska kierownicze były przeważnie niedostępne. PiS ma się na kim wzorować.
Wizję „drugiej Polski” nakreślono z rozmachem. Wszystkie problemy kraju miały być rozwiązywane jednocześnie. Przemysł z większym zrozumieniem podejdzie do potrzeb obywateli i zacznie produkować o wiele więcej dóbr konsumpcyjnych, ale będzie też coraz więcej inwestycji w kopalnie, huty i elektrownie. Wystarczy na wszystko, brzmiało tak jak dzisiaj „nie wierzcie, że się nie da”. Mieliśmy gonić Zachód. Gospodarka miała się szybko unowocześniać – już wtedy obliczano, że nasze zapóźnienie technologiczne w stosunku do Zachodu wynosi 25 lat, a w stosunku do NRD i Czechosłowacji dochodzi do 10, więc trzeba to nadrobić. Diagnoza oczywista, ale wizje cywilizacyjnego skoku były niespójne. Porażka była w nie wpisana od początku.
Program jądrowy
Nadal stawiano na węgiel, nie zamierzając go detronizować z pozycji głównego bogactwa kraju, „czarnego złota”, a także na siarkę i miedź. Konsekwencją miała być dalsza rozbudowa przemysłu ciężkiego produkującego głównie na własne potrzeby, ale także inwestycje w nowe kopalnie. Nie mając zamiaru oddawać pierwszej pozycji na świecie pod względem wysokości wydobycia węgla na głowę mieszkańca (ponad 5 ton rocznie), partia tuż po objęciu funkcji pierwszego sekretarza przez Edwarda Gierka zadecydowała o budowie elektrowni jądrowej. Formalnie decyzja zapadła 12 sierpnia 1971 r. w Komisji Planowania, która nawet ustaliła lokalizację elektrowni. Miała powstać na miejscu wsi Kartoszyno nad Jeziorem Żarnowieckim.
Wizja nie ograniczała się do budowy jednej elektrowni atomowej, ona miała być tylko pierwszym krokiem w realizacji całego programu energetyki jądrowej. Kolejna taka elektrownia, Warta, miała zostać zbudowana w ówczesnym województwie pilskim. Zaplanowano, że reaktory do obu zaprojektowane będą w Związku Radzieckim, a wykonane przez czechosłowackie zakłady Škoda. Z zapałem zabrano się do likwidacji rolniczych gospodarstw we wsi Kartoszyno. I na tym realizacja wizji Polski jako mocarstwa jądrowego za Gierka się zakończyła. Wrócono do niej dopiero w 1984 r., budowa ostro ruszyła. Kiedy zdarzyła się katastrofa w Czarnobylu, była zaawansowana w 40 proc. I została definitywnie przerwana, betonowe szkielety straszą do tej pory.
Tory bez taboru
Centralna Magistrala Kolejowa pozwoli nam dogonić Francję dumną ze swoich kolei dużych prędkości. To kolejna, nieosadzona w ówczesnych realiach wizja Gierka. Na CMK pociągi jak we Francji miały rozwijać prędkość do 250 km na godzinę. Na początku połączyłaby Śląsk z Polską centralną trasą krótszą niż jeździły pociągi do tej pory. W zasadzie tylko ten element wizji był racjonalny, cała reszta to gigantomania. W drugim etapie magistrala miała zostać wydłużona do Gdańska z rozgałęzieniem do Olsztyna. Do jego realizacji nigdy nie doszło, a i pierwszy wyglądał zupełnie inaczej, niż zaplanowano.
Budowę nowej drogi kolejowej zaczęto z rozmachem. Centralny planista wyraźnie jednak nie zadał sobie pytania, po co nam taki kosztowny szlak kolejowy, skoro brakuje taboru? Jakie pociągi będą po nim jeździć, jeśli nie mamy w kraju ani odpowiednich do rozwijania dużych prędkości wagonów, ani lokomotyw? Stare składy mogły wprawdzie magistralą pojechać, ale nie szybciej niż po istniejących torach. Tak się też stało i po nowych szynach po szumnym otwarciu w 1977 r. CMK godnie i wolno (z prędkością najwyżej 130 km na godzinę) ruszyły stare pociągi towarowe z węglem ze Śląska. Dojeżdżały tylko do Grodziska Mazowieckiego, bo magistrala licząca 223,8 km tam się kończyła. Nie doszła nawet do oddanego do użytku rok wcześniej warszawskiego Dworca Centralnego. Modernizacja PKP nie tworzyła całości. CMK nie została wkomponowana w istniejący system kolejowy, nie skomunikowano jej z innymi trasami.
Pasażerowie do pociągów jadących CMK mogli wsiąść dopiero kilka lat później, co jednak czynili niechętnie, ponieważ przy Centralnej Magistrali Kolejowej nie przewidziano przystanków osobowych. Zdążono jednak wybudować kilka wiaduktów w miejscach, do których linii kolejowej już nie
doprowadzono, ich ruiny stoją do tej pory. Nowoczesna CMK nigdy w pełni nie została wykorzystana.
Sztandarową budową dekady Gierka była Huta Katowice. Od gospodarskiej wizyty towarzysza sekretarza na placu jej budowy zaczynało się wiele dzienników TVP. Decyzja o budowie zapadła w 1972 r., pierwsze tony surówki popłynęły cztery lata później. Budowa kosztowała dziesięć razy więcej, niż przewidział centralny planista. Tym się jednak nie przejmowano, na priorytetową inwestycję pieniędzy nie mogło zabraknąć. O przyznaniu przez państwowy bank kolejnego kredytu nie decydowała przecież zdolność kredytowa przedsiębiorstwa, której nikt wtedy nie badał, ale telefon z komitetu wojewódzkiego, a nawet KC partii.
Licencje się nie spłacały
Przyspieszone tempo modernizacji gospodarki wymagało coraz większych ilości stali, według oficjalnych wskaźników polski przemysł do 1977 r. rozwijał się w tempie 10,4 proc. rocznie. Prętów stalowych potrzebowało budownictwo mieszkaniowe, coraz większych przydziałów blachy żądali producenci nowych pralek automatycznych i innego sprzętu gospodarstwa domowego, bez blachy nie mogły zjeżdżać z taśmy popularne „maluchy”. Problem w tym, że sztandarowa huta Gierka produkowała wprawdzie coraz więcej stali, ale grubo walcowanej, nienadającej się do produkcji tak poszukiwanego sprzętu AGD. Huta Katowice produkowała więc stal dla innych hut i przemysłu ciężkiego, a cienkie blachy do produkcji towarów przemysłowych na rynek trzeba było sprowadzać z zagranicy za dewizy.
Badaniem efektywności nikt się wówczas nie zajmował, niektóre jednak cechy ówczesnej gospodarki aż kłuły w oczy. Więc poważne media, z „Życiem Gospodarczym” na czele, liczyły, ile ton stali sprzedały za granicę nasze huty, a ile blach musieliśmy z Zachodu sprowadzić. Wychodziło, że w tonach byliśmy potęgą (dziesiątą na świecie). Tyle że za tę wyeksportowaną głównie zresztą do Związku Radzieckiego stal dostawaliśmy o wiele mniej pieniędzy, niż trzeba było wydać na import mniejszych ilości cienkiej blachy. Tymczasem twardej waluty brakowało coraz dotkliwiej. Wizja sklepów pełnych nowoczesnych towarów nigdy się w PRL nie ziściła, bo świeżo wybudowanym fabrykom chronicznie brakowało importowanych surowców lub części. Produkowały więc mniej, niż mogły.
Modernizacyjny rozmach ekipy Gierka polegał na zakupie ponad 450 licencji, a wraz z nimi gotowych taśm produkcyjnych do wytwarzania artykułów, w większości przemysłowych, które do tej pory dla polskich konsumentów były niedostępne. Takich jak pralki automatyczne, lodówki, magnetofony, kineskopy do kolorowych telewizorów, nie mówiąc o francuskim autobusie Berliet, nieprzystosowanym do naszych dróg, oraz włoskim Fiacie 126p, który stał się ogólnonarodowym marzeniem. Liczono też, że ludzie, mogąc wydać pieniądze na nowoczesne artykuły przemysłowe, przestaną ustawiać się w coraz dłuższych kolejkach po żywność, zwłaszcza mięso. Zarobki rosły, ale ustalane centralnie ceny żywności musiały stać w miejscu. Żeby nie skończyło się buntem, jak w grudniu 1970 r.
Niektóre zakupy, jak np. linie do produkcji krakersów, zainstalowane w nowej fabryce, nawet wtedy mogły budzić zdziwienie. Nie liczono się z pieniędzmi z dwóch powodów. Po pierwsze, partyjni ekonomiści uznali, że koszty zaciągniętych kredytów będą z czasem maleć. Po drugie – pożyczki spłacimy eksportem towarów wyprodukowanych na zachodnich licencjach. Żadne z tych założeń się nie sprawdziło.
Zachód nie był zainteresowany naszymi pralkami czy magnetofonami, bo sam produkował lepsze. W socjalistycznej gospodarce, w której najważniejsze było wykonanie planu, jakość liczyła się mało, była więc fatalna, a niska cena nie zrekompensowała jej w oczach klientów zza żelaznej kurtyny. Magnetofony Grundig czy pralki Polar cieszyły się natomiast wzięciem w „demoludach”, co dla polskiej gospodarki oznaczało jeszcze większy kłopot. Zaciskało pętlę zadłużenia.
To się nie mogło udać
Zmodernizowany przez Gierka przemysł stawał się coraz bardziej importochłonny. Rodziło to napięcia w gospodarce niedysponującej walutą wymienialną, zarabiającej nieliczne dewizy na eksporcie węgla, miedzi i wódki (roczny eksport na głowę mieszkańca wynosił w Polsce 302 dol., a w Czechosłowacji 528 dol.). Traktorów na licencji Massey Ferguson nie tylko nie dało się sprzedać na Zachód, ale żeby je wyprodukować „na kraj”, trzeba było importować większość części i podzespołów. Podobnie było ze statkami chętnie kupowanymi przez Związek Radziecki. ZSRR płacił za nie niewymienialnymi rublami transferowymi, a do statków trzeba było kupić część
wyposażenia za dewizy. To się nie mogło udać. Zaciągniętych przez Gierka długów nie było czym spłacić. To wtedy wymyślono dziwoląg: „eksport wewnętrzny”, czyli szybko powiększającą się sieć sklepów Pewex, w których można było kupować tylko za dewizy, głównie zresztą polskie towary. W Pewexach były towary nie do dostania w zwykłych sklepach. Obroty rosły, ale potrzeby szybciej.
Z dzisiejszej perspektywy wydaje się, że jedno Gierkowi się udało – za jego czasów wybudowano w Polsce 2,4 mln mieszkań, w samym tylko 1978 r. oddano do użytku rekordowe 284 tys. Otwarto kilka fabryk domów produkujących elementy z wielkiej płyty. Mieszkania były nieco większe niż za Gomułki i nareszcie z widną kuchnią. Nadzieję na przydział mógł mieć każdy, trzeba się było tylko zapisać do spółdzielni mieszkaniowej, wnieść wkład, spory jak na tamte czasy, ale jednak niewspółmiernie mniejszy od obecnych kredytów hipotecznych. Tyle nam zostało w wybiórczej pamięci.
Ceny z sufitu (przeciekającego)
W mieszkalnictwie widoczne były wszystkie absurdy socjalistycznej gospodarki. Ceny – z sufitu. Wysokość wkładu, jaki trzeba było wnieść do spółdzielni, miała się nijak do kosztów budowy mieszkania. Budownictwo mieszkaniowe było dotowane, co się dzisiaj może podobać. Powrotu do niskich płac (średnia miesięczna płaca w wysokości około 20 czarnorynkowych dolarów) już sobie jednak nie wyobrażamy. Ci, którzy na przydział mieszkania się nie doczekali, pośrednio sfinansowali nędznymi zarobkami szczęśliwych posiadaczy kluczy.
Partia i rząd, żeby koszty nie rosły, ustaliły maksymalne marże. Do kosztów budowy na każdym etapie można było dopisać nie więcej niż ustalony odgórnie procent marży. Więc, co łatwo było przewidzieć, dmuchano koszty! Im więcej zużyto cementu, stali i innych materiałów, tym więcej zarobił wykonawca. Rosła tzw. materiałochłonność. Jakość mieszkań była coraz gorsza. Szczęśliwcy odbierali klucze do mieszkań, w których nie było jeszcze prądu, czasem wody, nie mówiąc o drogach dojazdowych czy infrastrukturze. Budynki z wielkiej płyty trudno było ogrzać, o energooszczędnym budowaniu nie było mowy. Zimą w niedogrzanych mieszkaniach zapalano kuchenki gazowe, żeby nieco podnieść temperaturę. Centralne ogrzewanie oraz gaz też były dotowane. Po 1990 r. wszystkie bloki z wielkiej płyty zaczęto ocieplać, żeby chociaż trochę zmniejszyć rachunki.
Za kosztami nie nadążały dotacje, więc kolejki do własnego M się wydłużały. Kryteria przydziału były niejasne. Ustosunkowani, ale także pracownicy kombinatów budowlanych dostawali klucze szybko, większość czekała kilkanaście lat, wielu się nie doczekało. Budownictwo mieszkaniowe wbrew imponującym liczbom nie było sukcesem ekipy Gierka. Kolejki po klucze się wydłużały. Okazało się, że centralny planista wcale nie wie lepiej, co należy zbudować, komu przydzielić na to materiały oraz jakie powinny być ceny. I że choć wszystkim zarządza centralnie, to nie panuje nad niczym.
Wizja Polski, która miała rosnąć w siłę z mieszkańcami żyjącymi dostatnio, zakończyła się buntem społecznym i spektakularnym bankructwem kraju. Nie spłaciliśmy zaciągniętych długów. Szczęśliwie znaczną ich część umorzono Polsce po zmianie ustroju. Historia propagandowej wielkości i bolesnego upadku „drugiej Polski” powinna być przestrogą dla każdej ekipy forsującej wielkie, państwowe, centralnie planowane inwestycje. Ale widać szczepionka przestała działać.