Maski opadają
Kiedy w czasie pandemii wprowadzono nakaz noszenia maseczek, trudno mi się było do nich przyzwyczaić. Parowały mi okulary, miałem dość ciągłego wąchania swojego oddechu. Na słowa ministra zdrowia, że będziemy mieli obowiązek noszenia ich do czasu wynalezienia i wprowadzenia szczepionki (czyli przez ponad rok), zrobiło mi się słabo.
Początkowo codziennie zapominałem o tym nakazie. Jak zawsze przed wyjściem z domu pamiętałem, żeby wziąć klucze, portfel i telefon. Ale że nie założyłem maseczki, orientowałem się dopiero na ulicy – najczęściej dopiero na podstawie karcących spojrzeń przechodniów.
Przed pandemią ludzie w maseczkach chirurgicznych kojarzyli mi się tylko z lekarzami. Teraz nagle wszyscy na ulicach zaczęli tak wyglądać. Miałem wrażenie, że maseczki dodały im powagi i autorytetu. Spodobało mi się to. Po kilku dniach pogodziłem się z zaparowanymi okularami i sam, patrząc w lustro, czułem się trochę lepiej, jak przedstawiciel tego najważniejszego i najsensowniejszego zawodu świata.
Poza powagą maseczki dodawały też tajemniczości. Po pierwszych tygodniach strachu, kiedy patrzono na innych wyłącznie jak na potencjalne zagrożenie, wszyscy na ulicy zaczęli się sobie dyskretnie przyglądać, próbując zgadnąć, co kryje się za maseczką.
To uruchamiało i rozwijało wyobraźnię i z czasem stało się chyba dla wielu jedną z codziennych przyjemności chodzenia po mieście.
Kobiety zastanawiały się, czy malować usta. Czy robią to dla siebie czy dla innych?
Zapamiętałem flirtującą rozmowę dwudziestolatków, którą podsłuchałem tydzień po wprowadzeniu obowiązku zakrywania nosa i ust.
Chłopak zatrzymał dziewczynę przy metrze. – Cześć, Lena!
– O, cześć – powiedziała po chwili. – Nie poznałam cię w tej czarnej masce. Będziesz bogaty! Gdzie idziesz?
– Nieważne – machnął ręką w plastikowej rękawiczce. – Najchętniej poszedłbym z tobą na kwarantannę.
Jednorazowe maseczki chirurgiczne zostały częściowo zastąpione przez wielorazowe materiałowe w różnych kolorach i wzorach. Dzięki czemu zyskały nową funkcję – ozdobną. Plastikowe przyłbice, które stały się popularne mniej więcej w tym samym czasie, mimo że bezpieczniejsze, nie miały już w sobie tej tajemniczej atrakcyjności.
Obowiązek „maskowania się” niespodziewanie otworzył też nowe możliwości dla filmowców, a konkretnie ułatwił pracę montażystom. Dowolnym ludziom rozmawiającym ze sobą w maseczkach można było teraz podłożyć każdy możliwy dialog. Nie przejmując się asynchronem, bo i tak nie było widać, kto jak porusza ustami pod maseczką. To wspaniałe ułatwienie miało też oczywiście potencjalny skutek uboczny. Mogło służyć do manipulacji, być wymarzonym narzędziem dla takich kanałów „informacyjnych” jak TVP Info czy Russia Today.
Komu jeszcze i w czym pomogły maseczki? W Polsce niespodziewanie pozwoliły błyskawicznie dorobić się pewnemu instruktorowi narciarskiemu. Ułatwiły też pracę innemu złodziejowi, ale detalicznemu. Był zamaskowany, co w czasach pandemii nie zwróciło niczyich podejrzeń. I dzięki temu udało mu się ukraść bezkarnie telefon z warszawskiego salonu.
We Francji jeden szpital kupił 2 tys. jeszcze bardziej niebezpiecznych maseczek niż te „nasze” od instruktora. Okazało się, że nie tylko nie mają certyfikatów, ale też brakuje im bocznych sznureczków do mocowania.
W Ameryce w odpowiedzi na skrajnie prawicowy tweet o tym, że pandemia koronawirusa to nic w porównaniu z coraz szybciej infekującą nas, sto razy groźniejszą plagą, czyli islamem, amerykańska muzułmanka napisała (cytuję z pamięci): „Rozejrzyj się, Amerykanie już żyją jak ortodoksyjni muzułmanie. Myją ręce co najmniej pięć razy dziennie. Nie wychodzą na miasto pić alkoholu. Nie dotykają nikogo poza żoną/mężem. Zasłaniają twarze tak, że widać tylko oczy. Co jeszcze może się stać strasznego? Przestaną jeść wieprzowinę?”. Ta odpowiedź stała się popularna w internecie. To kolejny pozazdrowotny „pozytywny efekt maseczki”.
Szybko pogodziłem się więc z myślą, że przez najbliższy rok wszyscy będziemy chodzić w maseczkach. (To była jedna z niewielu, a może jedyna, decyzja rządzących, z którą się zgadzałem). Dalej będziemy wyglądali jak lekarze – poważni, pociągający, tajemniczy. Cieszyłem się na to.
Byłem też ciekawy, co jeszcze pozytywnego maseczki wniosą do naszego życia. Stąd moje rozczarowanie decyzją ministra zdrowia, że nie musimy już chodzić w maseczkach. Nie myślę nawet o zdrowotnych konsekwencjach tego posunięcia. Chociaż – jak wszyscy – zauważyłem, że ludzie po zdjęciu maseczek automatycznie poczuli się bezpieczniejsi i przestali trzymać dystans. Myślę raczej o tym, że trzeba będzie wrócić do swojego życia i swoich zajęć dużo mniej poważnych niż medycyna. I znowu zobaczyć, jak naprawdę wyglądamy.
MARCIN ZWIERZCHOWSKI: – Co panią przyciągnęło do „The Old Guard”? CHARLIZE THERON: – Moim poprzednim projektem był „Gorący temat”, w którym grałam między innymi z Nicole Kidman. To był tzw. film z przesłaniem, do tego bardzo zwarty scenograficznie. Wtedy właśnie trafił do mnie scenariusz „The Old Guard” i, czytając go, czułam ogromny kontrast między byciem w ciasnych przestrzeniach biurowych a tą historią, która miała wymiar globalny, której bohaterowie wiele podróżowali, a do tego mierzyli się z ogromnymi tematami, choćby nieśmiertelności. Mój entuzjazm do tego tekstu wynikał więc chyba właśnie z tego, że był przeciwieństwem tej ograniczonej przestrzeni, w której tkwiłam, gdy go czytałam.
Przy okazji wywiadów promujących „Gorący temat” wspominała pani, że projekty, w które obecnie jest pani zaangażowana, mogą być postrzegane jako pani „dziedzictwo”. Jak mamy to rozumieć?
Chodzi o swobodę twórczą, na którą obecnie mogę sobie pozwolić, wybieranie tylko takich historii, które w pełni mi pasują. Czuję, że mam ogromne szczęście, zwłaszcza jako kobieta pracująca w branży, gdzie przecież wiele innych kobiet nie ma takiej swobody twórczej; to coś, czego jestem bardzo świadoma. To wspaniały moment w mojej karierze – nie muszę pracować byle tylko mieć jakieś zajęcie, ale robię to z wewnętrznej potrzeby, i do tego jestem w stanie tak układać swój grafik zajęć, by moja rodzina na tym nie cierpiała. Nie wybieram więc kolejnych projektów z potrzeby zarobkowej, ale dlatego, że coś one dla mnie znaczą, że w przyszłości będę z nich dumna i nie będę żałować tego zaangażowania. A „The Old Guard” wymagało ode mnie dużego zaangażowania, bo byłam też producentką tego filmu. Zwykle oznacza to przynajmniej rok pracy, a w tym konkretnym przypadku nawet nieco dłużej. To wielkie zobowiązanie, więc gdy się na coś takiego zgadzam, muszę być pewna, że chcę to robić.