Zróbmy to
Król Muł Mulisty Wielki sam mówił o sobie: Jestem ojcem zbawcą i rozdawcą. W chwilach szczególnej radości podśpiewywał: „Daję wam życie najlepsze na świecie, jakiego nie znajdziecie na żadnej planecie”. Raz na pięć lat urządzał wielkie wejście na Wieżę Marzeń, a zwycięzca zostawał księciem na małej wyspie. Miał dworzan wyznaczonych przez króla oraz wielki stół z zapasem piór i atramentu. Podpisywał na nim wszystkie dokumenty przysyłane przez kancelarię władcy. Od siebie dodawał tradycyjny komentarz: wspaniały edykt, boski rozkaz, to zarządzenie przejdzie do historii.
O wejście na wieżę starali się różni, ale zwycięzca był z góry wyznaczony. Zawsze szedł pierwszy, korzystając z licznych podpórek i poręczy oficjalnie zakładanych dla wszystkich. W wieży panował mrok, więc – jako jedyny – dostawał latarkę. Za pasem zatknięty miał wielki młotek, którym demolował ułatwienia, by sprawić, że dla innych konkurentów droga stawała się nie do przejścia. Królewski faworyt pojawiał się na ostatnim piętrze wieży w oknie, po piorunochronie wchodził na dach i okrakiem siadając na drzewcu chorągwi, krzyczał: – Pokażcie mi takiego, co wejdzie wyżej. Tłum szalał, a władca bił brawo.
Pewnego roku wszystko szło gładko i zgodnie z tradycją. Pupil króla siedział już na dachu, a kolejni konkurenci jeden po drugim odpadali od gładkich ścian wieży. Słychać było tylko krótki krzyk, a potem rechot króla, gdy połamanego nieszczęśnika wynoszono ze środka wieży na desce. Właśnie kończono rywalizację, ostatni zawodnik – w błękitnym roboczym kombinezonie – ruszał w trasę. Zamknięto za nim drzwi, by nawet ślad światła nie ułatwiał mu wspinaczki. Powinien spaść po kilku pierwszych metrach, więc wszyscy czekali na rozpaczliwy jęk wieńczący nieudaną próbę. Niektórzy już nawet podnosili się z ławek. Ale w środku wieży panowała cisza. Widzowie, król i jego dwór rzucali sobie pytające spojrzenia. Siedzący na dachu zwycięzca, zgodnie z regulaminem, po raz trzeci krzyknął: – Pokażcie mi tego, który wejdzie wyżej! W tym momencie za jego plecami ukazał się niebieski kombinezon. Wielkie chóralne „oooch” wyrwało się zgromadzonym. Błękitny wężowym ruchem siadł na ramionach pewnego siebie, dotychczasowego lidera i krzyknął: – Wyżej już nie mogę, ale też nie mam powodu. Wygrałem. Obywatele królestwa rzucali się sobie w objęcia, niektórzy nawet płakali. Władca wycedził: „chamska hołota” i w lektyce opuścił amfiteatr.
W zatęchłych murach trzeba wybić
dziury, wstawić okna i otworzyć je na wszystkie strony
świata.
Dziennikarze przeprowadzali wywiad z człowiekiem w kombinezonie, pytając o szczegóły tego nieprawdopodobnego wyczynu. Stojący dookoła tłum słuchał uważnie. – Wyczołgałem się przez zarośniętą pokrzywami lisią jamę na drugą stronę wieży – opowiadał Błękitny. – Wyżłobienia w piaskowcu, od deszczów i jaskółczych gniazd, bardzo mi pomogły. A od 20. m zwisał z góry stary urwany kabel piorunochronu, po którym się wspiąłem. Latające wokół mnie wolne ptaki dodawały mi skrzydeł. Ta królewska wieża to rudera i wejście na nią nie jest wyczynem. Od południowej strony mur się sypie. Tam są jeszcze dziury po wielkiej wojnie. Remont jest zapowiadany od lat, na razie eksponuje się jedynie piękne rysunki zrekonstruowanej wieży w Muzeum Patriotyzmu Narodowego. – Dokonał pan czegoś nadzwyczajnego, ale właściwie po co pan to zrobił? – dopytywali się dziennikarze. – Chciałem pokazać, że można wejść na tę wieżę, jeśli znajdzie się własną drogę. Teraz w tych zatęchłych murach trzeba wybić wielkie dziury, wstawić okna i otworzyć je na wszystkie strony świata. Zróbmy to razem. – Zrobimy – odkrzyknął tłum.