Jan Rojewski Lewica po przegranej
Wyborczy wynik Roberta Biedronia to dla Lewicy klęska. Działacze SLD i Wiosny woleliby nie szukać winnych i doprowadzić do połączenia obu środowisk. Razem, jak zwykle, trzyma się osobno.
Oglądając relacje ze sztabów wyborczych dwóch przegranych tej kampanii: Roberta Biedronia i Władysława Kosiniaka-Kamysza, można było mieć nie lada dysonans. U Biedronia po ujawnieniu wyników wesoło przygrywała kampanijna piosenka i słychać było burzę oklasków. U lidera PSL panowała głucha cisza, a transmisję z podania wyników exit poll oglądano na małym telewizorze, zamiast – tak jak inne komitety – zdecydować się na duży telebim za plecami kandydata. Obaj osiągnęli zbliżone rezultaty. Dla Biedronia to ostatecznie wynik 2,22 proc. głosów, zaś dla lidera PSL rezultat 2,36 proc. W obu wypadkach stanowczo poniżej oczekiwań. Skąd więc takie różnice w odbiorze wyniku?
Bez konsekwencji
Posłowie Lewicy po ogłoszeniu wyników podkreślali, że była to bardzo długa i trudna kampania, w zasadzie głosowanie za lub przeciw Andrzejowi Dudzie, a kandydat Lewicy – niezależnie, kto ostatecznie by nim był – nie miał szans na dobry wynik. W rozmowie z POLITYKĄ Agnieszka Dziemianowicz-Bąk, trzecia i ostatnia szefowa sztabu Biedronia, którą podczas wieczoru wyborczego namaścił na swoją następczynię w wyścigu prezydenckim, mówi: – Przyczyn szukałabym przede wszystkim w specyfice wyborów prezydenckich, które przypominają plebiscyt. Nie obrażamy się na naszych wyborców, wierzymy, że na dłuższą metę pozostaną przy Lewicy. Potwierdzają to także powyborcze sondaże parlamentarne, które wciąż wskazują, że jesteśmy trzecią siłą polityczną.
W podobne tony uderza poseł wybrany ze środowiska Wiosny Maciej Gdula: – Niechęć do rozliczeń wynika z dwóch rzeczy. Po pierwsze, nie chce ich nasz elektorat, ciągle docierają do nas głosy, że powinniśmy trzymać zjednoczeniowy kurs. Po drugie, zdawaliśmy sobie sprawę, jak trudna będzie ta kampania. W moim przekonaniu niczego nie zawaliliśmy, a sztab porządnie pracował. Wszystkie trzy partie: Wiosna, SLD i Razem, włączały się w kampanię Roberta.
Jednak rozmawiając z działaczami, można odnieść inne wrażenie. Opinie, że Robert Biedroń w niektórych regionach był osamotniony, powtarzane są powszechnie. Co więcej, taką sytuację, jak i ostatecznie słaby wynik kandydata można było przewidzieć dużo wcześniej. Mizerny rezultat zapowiadały trzy badania, do których sztabowcy Lewicy z pewnością mieli dostęp.
Ozdoba bez powagi
Pierwsze badanie to sondaż IBRiS przeprowadzony dla POLITYKI w marcu, w którym proszono respondentów o opisanie, z jakim zwierzęciem kojarzy im się kandydat. Pisaliśmy wówczas: „Robertowi Biedroniowi jeszcze bardziej [niż Szymonowi Hołowni – przyp. red.] brakuje elementarnej powagi. Badani widzą w nim wyluzowanego chłopaka z prowincji, który beztrosko kroczy przez życie. Porównywano kandydata Lewicy do tęczowego motyla (– Ozdoba wizualna), pawia (– Zadowolony z życia), koguta (– Robi kampanię na pierwszym strzale i humorystycznie podchodzi)”. Zresztą to nie pierwsze badanie, które wskazywało na ten niedostatek u Roberta Biedronia. Wcześniej – w listopadzie ubiegłego roku, a więc jeszcze przed wyłonieniem kandydata Lewicy – informowaliśmy o badaniach fokusowych, w których respondenci porównują Biedronia do małego, ruchliwego i dużo szczekającego pieska, podczas gdy inny lider Lewicy, Adrian Zandberg, jest statecznym bernardynem.
I choć brzmi to humorystycznie, to ów brak powagi kandydata wraca jak bumerang w rozmowach z działaczami SLD. Podkreślają, że Biedroń był do wyścigu szykowany od dawna, a zdecydował się na start wyjątkowo późno; że obiecał zrzec się mandatu eurodeputowanego przed wyborami do Sejmu, a tego nie zrobił; że żartował, iż pojedzie do Chin, korzystając z oferty last minute po wybuchu epidemii koronawirusa. Ba, w mediach społecznościowych wysyłali sobie nagranie z 2012 r., kiedy to kandydat Lewicy wziął udział w programie rozrywkowym Killerskie Karaoke. Zaprezentował w nim piosenkę Britney Spears „Oops I did it again”, podczas której chodził boso po brudnych pieluchach.
Ten brak prezydenckiego ciężaru mógł zaważyć na bardzo słabym wyniku Biedronia w Hajnówce, okręgu, w którym tradycyjnie SLD dostawał fenomenalny rezultat. Zazwyczaj dzieje się tak ze względu na głosy prawosławnych mieszkańców pogranicza, mających kolekcjonowane przez pokolenia złe doświadczenie z politykami prawicy, promującymi polską hegemonię kulturową. Dlatego – pomimo obyczajowego konserwatyzmu – głosują na partie i kandydatów atakujących postawy nacjonalistyczne. W tym roku zamiast poprzeć Biedronia, zdecydowali się oddać głosy na Szymona Hołownię, który w tym okręgu otrzymał świetny wynik 29 proc. poparcia.
– Poza brakiem powagi kampanii Biedronia – pierwszej w historii odbywającej się bez szyldu SLD – zabrakło spójnej opowieści o przeszłości. Z jednej strony na spotkaniach z wyborcami powoływał się na dorobek rządów Sojuszu i prezydentury Kwaśniewskiego, z drugiej zdarzyła mu się wypowiedź, w której wspomniał, „że PiS zniszczyło Polskę bardziej niż komuniści”, co mogło dotknąć część starszego elektoratu Lewicy. Ponadto używał zgranych już chwytów wyborczych wyjętych z poprzedniej kampanii Wiosny, jak choćby czerwonej kanapy, na której rozmawiał z potencjalnymi wyborcami – mówi POLITYCE Michał Syska, dyrektor Ośrodka Myśli Społecznej im. F. Lassalle’a i były doradca Biedronia.
Głosy o tym, że Biedroń nie był właściwym reprezentantem elektoratu SLD, nie są zresztą odosobnione. – Jaką nasz elektorat ma motywację, żeby do nas wrócić? – pyta jeden z posłów Sojuszu. – Ci ludzie zostali zaszczuci przez rządową telewizję, mówiło im się, że są historycznym obciążeniem, a my nie potrafiliśmy znaleźć na to odpowiedzi. Zachowaliśmy się pasywnie.
Połowy w PiS
O tym, że nie wszyscy wyborcy, którzy w październiku głosowali na Lewicę, mogą w wyborach prezydenckich poprzeć Biedronia, sygnalizowały inne badania, a konkretnie opublikowany jeszcze w zeszłym roku komunikat CBOS dotyczący poglądów politycznych wyborców poszczególnych partii. Wynikało z niego, że wyborcy Lewicy są najmniej przywiązani do jej programu. Na Lewicę głos oddała grupa osób najbardziej liberalnych światopoglądowo i… ekonomicznie. Aż 50 proc. z nich to zwolennicy elastycznego rynku pracy, a 24 proc. opowiedziałoby się za „prywatyzacją wszystkich przedsiębiorstw państwowych”. W obu wypadkach były to wyniki wyższe niż w przypadku wyborców Konfederacji.
Ponadto warto zajrzeć do opracowań Europejskiego Sondażu Społecznego, badającego elektoraty partii populistycznych w Europie Wschodniej. Wynika z nich, że to nie hojne programy socjalne najbardziej przyciągają wyborców do PiS, a lęk przed Unią Europejską, niechęć do elit politycznych oraz religijność. Są więc oni nie tyle produktem „nieudanej transformacji”, jak głosi znana lewicowa wróżba, a raczej globalizacji i zmian cywilizacyjnych odbywających się na całym świecie. Warto tu przypomnieć, że Lewica nie ukrywała swoich ambicji, głośno mówiąc, że przyszłych wyborców zamierza łowić właśnie wśród elektoratu PiS. Pomóc miały w tym propozycje socjalne, takie jak pomysł wprowadzenia gwarantowanej emerytury w wysokości 1600 zł czy pakiet ustaw pracowniczych.
Wśród działaczy Sojuszu nie brakuje głosów, że wzorem Koalicji Obywatelskiej należało skorzystać z przesunięcia wyborów i wymienić kandydata. – W SLD od początku trudno było wykrzesać entuzjazm. Jeszcze w lutym powiatowi działacze mówili, że nie
będą się angażować. Wiosna w niektórych regionach prowadziła kampanię zupełnie sama. Nawet gdybyśmy wrócili do koncepcji Leszka Millera, który przed pięcioma laty chciał stawiać na Ryszarda Kalisza, to pewnie by do tego nie doszło – mówi nam jeden z działaczy Sojuszu.
Casting na Brutusa
Zresztą lista zażaleń pod adresem kampanii Biedronia, a konkretnie jej żyranta – Włodzimierza Czarzastego – jest w Sojuszu dłuższa. Można przypuszczać, że jeśli gdzieś dojdzie do powyborczych rozliczeń, to właśnie tam. W Wiośnie nie ma takich możliwości statutowych. To formacja od początku budowana w sposób wodzowski i mająca się kręcić wokół osoby lidera. Z kolei działacze Razem zdają się zupełnie nie przejmować wynikiem. Część z nich kampanię obserwowała z dystansu od momentu, w którym okazało się, że to nie Adrian Zandberg będzie kandydatem w wyborach. Poza tym w tym środowisku Biedroń ma łatki „liberała” i „establishmentowca”. Kandydata, który nawet jeśli głosi postulaty pracownicze i trzyma kciuki za związki zawodowe, robi to wyłącznie na pokaz. Biedroń był zatem de facto kandydatem nie Lewicy, ale Wiosny.
A w SLD atmosfera gęstnieje. Pierwszy sygnał do ataku dał Leszek Miller. Były premier w swoim stylu powiedział, że wynik Biedronia nie daje mu żadnej satysfakcji, ale dodał, że po porażce Magdaleny Ogórek nie bano się wyciągać konsekwencji. – To prawda – mówi nam jeden z działaczy Sojuszu, którego można określić jako człowieka Millera. – Wówczas kozłem ofiarnym został Leszek Aleksandrzak, który po tamtych wyborach właściwie zniknął z życia politycznego. Włodzimierz Czarzasty, chociaż był wiceszefem sztabu Ogórek, zupełnie schował się na jej ostatnim odcinku kampanii, usprawiedliwiając się chorobą. Wykurował się akurat na zebranie Rady Krajowej. Tam mocno zaatakował środowisko Millera. Zresztą to znikanie na ostatniej prostej stało się już jakąś praktyką w Sojuszu. Proszę zwrócić uwagę, że podczas wieczoru wyborczego Biedronia zabrakło na przykład Tomasza Treli, a przecież to on przez długi czas kierował kampanią.
Teraz, gdy wynik wyborczy Biedronia okazał się zbliżony do wyniku Magdaleny Ogórek, działacze przypominają sobie o uchwale rady krajowej mówiącej, że nie można wybierać kandydata w wyborach prezydenckich bez ogólnopartyjnego referendum. Pisał o tym w mediach społecznościowych m.in. były poseł Sojuszu i wiceszef partii Wincenty Elsner, dodając przy tym, że przydałoby się wietrzenie kierowniczych kadr, które mogłoby objąć także jego (sic!).
– Prawda jest taka, że duża część SLD głosowała w pierwszej turze na Trzaskowskiego – dodaje poseł SLD, mający do Czarzastego żal, że parlamentarzyści z największym stażem zostali wyrzuceni do dalszych ław poselskich, podczas gdy miejsca bliżej mównicy zajmują „młodzi i gniewni” posłowie z Razem i Wiosny. – Temat LGBT nie powinien być na pierwszym planie. Nasz elektorat rozumie ten problem, ale woli słuchać o kwestii bezrobocia, finansach publicznych lub sprawach zagranicznych. To starsze, często już emerytowane, kadry kierownicze, które lubią, kiedy mówi się do nich poważnie. To robił Trzaskowski. Prawda jest taka, że ewentualna wygrana Trzaskowskiego będzie dla nas ogromnym problemem. Platforma złapie wówczas wiatr w żagle i nie zawaha się, żeby nas osłabić. Znajdą się tacy posłowie, którzy tego nie wytrzymają i po prostu do niej odejdą. Dlatego trzeba zareagować ostro.
Na pytanie, co to znaczy, nie słychać jasnej odpowiedzi. Głównie dlatego, że aktualnie nie ma kandydata, który zaryzykowałby rzucenie rękawicy Włodzimierzowi Czarzastemu. To właśnie ten brak potencjalnego Brutusa mogącego dać sygnał do ataku na lidera prawdopodobnie uratuje Czarzastemu skórę. Kimś takim mógłby być Miller, ale dla niego nie jest to dobry moment, ponieważ na horyzoncie nie ma wyborów, a dokonanie skoku na władzę z Brukseli mogłoby być wyjątkowo trudne i karkołomne. Ma zresztą świadomość zarówno swojego wieku (właśnie skończył 74 lata), jak i tego, że polską polityką rządzi konflikt między PiS a PO. Będzie starał się raczej zbliżać SLD do KO.
To, że wkrótce możemy być świadkami przetasowań, potwierdza Dariusz Joński, były działacz SLD, a obecnie poseł wybrany z ramienia KO. – Od kiedy pojawił się wątek prezydentury Trzaskowskiego, zgłaszali się do nas działacze SLD z różnych regionów, pytając, czy nie mogą nam pomóc w zbiórce podpisów. Mało kto chce być przy formacji, która w kółko walczy o pokonanie pięcioprocentowego progu wyborczego. Te emocje udzielają się też posłom Lewicy.
Działacze Sojuszu zwracają uwagę na to, że ich bliska współpraca z PO to nic niezwykłego, bo przecież jeszcze rok temu szli razem w ramach formującej się na eurowybory Koalicji Obywatelskiej, a przecież tamten projekt zakończył się sukcesem. Dodają, że koalicja z Wiosną i Razem to w zasadzie efekt przypadku i błędnej kalkulacji Grzegorza Schetyny, który wypchnął SLD z KO, niż efekt geniuszu politycznego Czarzastego.
W SLD atmosfera gęstnieje. Leszek Miller powiedział, że wynik
Biedronia nie daje mu żadnej satysfakcji, i dodał, że po porażce Ogórek wyciągnięto
konsekwencje.
W poszukiwaniu twardego elektoratu
Jednak projekt Lewicy powinien tę burzę przetrwać. Fatalny wynik Biedronia bardzo osłabił jego pozycję wobec szefa SLD. Teraz Czarzasty będzie mógł dokończyć wasalizację Wiosny, która i tak nie miała ani takich struktur, ani funduszy jak Sojusz. Fuzja Wiosny i SLD przemawia do wyobraźni działaczy Sojuszu, którzy pamiętają, jak SdRP przekształcało się w SLD. Mowa więc o konsolidacji, wymianie szyldu i nienachalnej wymianie kadr. Tyle że wówczas sens łączenia różnych ugrupowań potwierdziły dwie wiktorie wyborcze w 1993 i 1995 r. Teraz musi wystarczyć wiara w lepsze jutro.
Logika kalendarza wyborczego jest w tym wypadku prosta. Jeśli teraz Trzaskowski nie wygra, kolejna kumulacja wyborcza łącząca wybory samorządowe i te najważniejsze – czyli parlamentarne, nastąpi dopiero za trzy lata. Ale pierwsza okazja do partyjnych rozliczeń i do określenia strategii nadarzy się jesienią. Wówczas planowany jest kongres programowy Lewicy, po którym dokończone zostanie połączenie SLD i Wiosny.
– Są takie głosy, że Lewica powinna funkcjonować inaczej niż pozostałe partie. Bardziej oddolnie i partycypacyjnie, w porozumieniu ze związkami zawodowymi i aktywistami. Odpierając zarzuty na rzekomy autorytarny styl zarządzania, odpowiem, że także liderzy chcą zmian i wypracowania nowej kultury organizacji – mówi Maciej Gdula. – Mamy nadzieję, że otwarcie na różne sympatyzujące z Lewicą środowiska sprawi, że powstanie nasz twardy elektorat. Taką grupę posiada PiS, ale niekoniecznie opozycja. W tych wyborach głosy swobodnie przepływały od Małgorzaty Kidawy-Błońskiej do Kosiniaka-Kamysza i znów do Trzaskowskiego. My chcemy pokazać wyborcom, że mogą się z nami wiązać na stałe.
Nasi rozmówcy przyznają, że polaryzacja polityczna to największy problem, który mają po drodze. W sukces projektu Szymona Hołowni nie wierzą. Obserwowali z bliska choćby upadek projektu Janusza Palikota. – Wyborcy cenią solidność i powtarzalność. Dlatego przez lata głosowali na SLD i, prawdę mówiąc, dlatego teraz głosują na PiS. Z tego powodu prezenter telewizyjny chcący być politykiem nie ma szansy utrzymać przy sobie wyborców przez trzy lata – dodaje wieloletni działacz Sojuszu. – A my tak.