Marek Ostrowski FRANCJA Naród na wyspach
Francuzi też głosowali 28 czerwca. Po trzech miesiącach przerwy epidemicznej urządzili II turę wyborów samorządowych. Ciekawe: zupełnie nie wiadomo, kto je wygrał.
Rekordowo niska frekwencja (41 proc.) i egzotyczne, lokalne koalicje zamgliły realny układ sił. Pewne jest, że partia prezydencka Republika Naprzód (LREM) wypadła blado. Jej kandydatka na mera Paryża nie wzięła nawet 10 proc. głosów. Ale i główna konkurencja, skrajna prawica Marine Le Pen – dziś pod nazwą Zgrupowanie Narodowe (RN), nie ma się czym chwalić.
Co prawda partia Le Pen pierwszy raz zdobyła duże miasto – Perpignan (120 tys. mieszkańców). Ale to „wielkie zwycięstwo” (jej słowa) kryje słaby wynik w skali kraju. Skrajna lewica Jean-Luca Mélenchona (20 proc. w ostatnich wyborach prezydenckich) zeszła na margines. Socjaliści troszkę się podnoszą po porażce z 2014 r., utrzymali Paryż. Republikanie, sieroty po Nicolasie Sarkozym – słabo. Za to spektakularne sukcesy odnieśli Zieloni, zdobywając dwa największe po Paryżu miasta kraju, Lyon i Marsylię.
Francuskiego pejzażu politycznego trzeba się więc uczyć na nowo. Nie licząc lokalnych ugrupowań, w miastach powyżej 30 tys. funkcjonuje dziś aż siedem dużych partii ogólnokrajowych. Według Jérôme’a Fourqueta, dyrektora w IFOP, czyli najważniejszej francuskiej sondażowni, autora głośnej książki „Archipelag francuski. Narodziny narodu wielorakiego i podzielonego”, dzisiejsi Francuzi to wyspy i wysepki wzajemnie się ignorujące. W tym duchu można też wyjaśnić ogólne niezadowolenie z prezydenta.
Okres dorastania
„Moment Macrona” – tak nazwano chwilową, jak się później okazało, jedność narodową, zaraz po wyborze obecnego prezydenta w 2017 r. Była ona zbudowana przede wszystkim przeciw Le Pen. W codziennym życiu społecznym te wszystkie francuskie wyspy i wysepki – polityczne, pokoleniowe, społeczne, obyczajowe, kulturowe, etniczne, religijne, środowiskowe, ekonomiczne i geograficzne – z zasady nie mogą na wiele wspólnego się zgodzić.
Nawet radość ze zdobycia piłkarskiego Pucharu Świata w 2018 r. czy hołd oddany ikonie francuskiego rocka, Johnny’emu Hallydayowi (zm. 2017) były rozdmuchiwane przez media. Badania wykazały, że połowa publiczności francuskiej wcale nie ceniła piosenkarza. Dochodzi do tego pewien kosmopolityzm elit, wyrażony brutalnie przez znanego dziennikarza i reżysera Raphaëla Glucksmanna: „Kiedy jestem w Nowym Jorku czy w Berlinie, czuję się kulturowo bardziej u siebie, niż kiedy jestem w Pikardii”.
Trzy lata temu dekompozycja dawnego układu politycznego dała Macronowi
zwycięstwo. Ale dziś to samo zjawisko może go zniszczyć. Zbudowana przez niego partia przeżywa trudny okres dorastania. A jak dowiodły ostatnie wybory – nie zdołała się lokalnie zakorzenić. Jak każdy francuski prezydent, Macron już po roku urzędowania stracił popularność i blask. Tyle że dawniej niezadowolenie z prezydenta zwiększało poparcie – jak w naczyniach połączonych – określonej i znanej wszystkim opozycji. A dziś we Francji takiej nie ma.
Dezorientację pogłębiły sojusze wyborcze; są one naturalne w drugiej turze wyborów lokalnych. Ale tym razem tylko szkodzą wizerunkowi prezydenta. Jego długoletni sojusznik, socjalista, mer Lyonu – a później minister spraw wewnętrznych, zagrożony przez Zielonych, zawarł sojusz wyborczy z prawicą (bez sukcesu – bo i tak przegrał). A był to jeden z ważnych dowodów, że prezydent nie jest „ani prawicowy, ani lewicowy”. Z kolei Zieloni nie mogą być sojusznikami prezydenta, bo w wielu wypadkach nie stronią od sojuszu z komunistami, nawet goszystami, co odstrasza zarówno centrum, jak i dawną klasę robotniczą.
Ta ostatnia, oczywiście nie tak liczna jak dawniej, mniej się interesuje hasłami klimatycznymi, feministycznymi czy równości LGBT, a bardziej czysto socjalnymi, wobec tego zwraca się coraz chętniej ku Zgromadzeniu Narodowemu Le Pen. Wreszcie, skoro tylko czterech na każdych 10 Francuzów poszło głosować – to choć prawda, że w pewnym stopniu zawiniła epidemia – nawet „Le Monde” stawia tezę, iż rosnąca część mieszkańców odwraca się od demokracji przedstawicielskiej. Już ruch żółtych kamizelek był tego dowodem.
Z czego to wynika? Francuski system wyborczy działa tak, że dwa wielkie nurty polityczne – lewicowy i prawicowy – skupiające po jednej piątej wyborców kraju każdy, zyskują ostatecznie po garstce deputowanych w Zgromadzeniu. To akurat pożyteczny hamulec dla ekstremizmów, ale niewątpliwie szkodzi demokracji przedstawicielskiej i grozi eksplozją niezadowolenia.
Zbiorowe upokorzenie
Do słownika politycznego trafił niedawno neologizm dégagisme, od zwrotu, którego używa policja i każdy, kto żąda swobodnego przejścia: dégagez – idźcie stąd, spadajcie. W nowym brzmieniu słowo to oznacza chęć utrącenia aktualnie rządzących, bez szczególnej refleksji nad tym, co dalej, kto ma zająć ich miejsce. Hasło działa nie tylko przeciw Macronowi, ale przeciw racjonalności demokratycznej w ogóle.
Degagizm triumfuje z jeszcze jednego powodu. Na początku epidemii rząd wprowadził rygorystyczną izolację mieszkańców. Wyjść z domu można było tylko raz dziennie, na odległość najwyżej kilometra. Obywatel musiał mieć przy sobie każdego dnia nową kartkę z adresem, datą, godziną i własnoręcznym podpisem. Naturalnie więc pytano, czy rząd francuski nie przesadza i czy radzi sobie lepiej niż inni w Europie. Większość zresztą wykazała dużą jak na Francuzów dyscyplinę. Prezydent Macron ogłosił pompatycznie, że Francja jest zmobilizowana „na wojnę” z epidemią.
Szybko okazało się jednak, że historyczny rywal – Niemcy – z pandemią radzi sobie dużo lepiej. Dotychczas Francuzi przyjmowali, że Niemcy są owszem wydajniejsi gospodarczo, ale w systemie ochrony zdrowia i ustroju społecznym Francja góruje. Tymczasem okazało się, że była źle przygotowana do zwalczania epidemii i wcale nie ma najlepszego na świecie systemu ochrony zdrowia.
Potwierdziło się też, że system federalny, taki jak w Niemczech, lepiej służy walce z epidemią, bo elastyczniej reaguje na lokalne odmienności.
We Francji prezydent ma silniejszą władzę niż większość szefów państw w Europie. Odpowiada za wszystko i wobec tego do niego spływają wszystkie pretensje. Macrona obciąża to tym bardziej, że taki układ mu odpowiada i choć nie jest jego twórcą, to z niego korzysta.
Jeszcze w kwietniu na pytanie ośrodka IFOP, kto z przywódców lepiej sobie radzi z epidemią koronawirusa – Francuzi wymieniali Angelę Merkel daleko przed Macronem. „Der Spiegel” pisał: „Urządzanie show i wielkie gesty – to dziś mało”. I z tą zgryźliwością zgodziłoby się wielu Francuzów. Dla równowagi dodam, że mój dobry znajomy lekarz, który kieruje dużym ośrodkiem radiologicznym na południu Francji, uważa, że jego rodacy zawsze zrzędzą, a akurat jego placówka ani na chwilę nie przerwała normalnej działalności.
Kompleks niższości Francuzów wobec Niemców nie jest niczym nowym. Przy okazji katastrofy z koronawirusem przypomniano książkę wybitnego historyka Marca Blocha „Dziwna klęska”, o przegranej Francji w 1940 r. Bloch przypisywał to załamanie niekompetencji wojskowych, zdanych na myślenie defensywne i słabe planowanie, a nie generalnej degrengoladzie moralnej Francuzów. Skąd więc ta spóźniona aktualność książki?
Prasa wspomniała o niej przy okazji porażki François Fillona, wczesnego faworyta wyborów prezydenckich w 2017 r.
Skandal z fikcyjnym, opłacanym z pieniędzy publicznych zatrudnianiem żony w biurze poselskim utorował drogę do prezydentury właśnie Macronowi. Sprawa znów wróciła, bo w zeszłym tygodniu Fillon dostał 5 lat więzienia (w tym 2 bezwzględnego), co we współczesnej historii nie spotkało żadnego premiera kraju europejskiego.
Odnowa prezydencka
Francuzi mają mniej zaufania do Macrona niż Niemcy do Merkel. I chętniej demonstrują wspomniany degagizm. Ale czy kierowane wobec prezydenta zarzuty są sprawiedliwe? Przecież na żółte kamizelki Macron odpowiedział zorganizowaniem w kraju „wielkiej debaty narodowej” – nie z partiami politycznymi, ale z merami, samorządem lokalnym i obywatelami w ogóle, na temat podatków i nowej umowy społecznej. Wcale nie była to pokazówka, bo odbyło się w całym kraju ponad 10 tys. spotkań.
Treść i metoda tego „makronizmu samorządowego” teoretycznie pasowały jak ulał do Francji lokalnej – tam, gdzie mniej się liczy podział na lewicę i prawicę, a bardziej zdrowe jedzenie w kantynach szkolnych, przejścia dla pieszych i kamery bezpieczeństwa. Nie przełożyło się to jednak na wzmocnienie partii Macrona, co pokazał wynik ostatnich wyborów samorządowych. Oczywiście prawdą jest, że epidemia zmieniła również dyskusje polityczne Francuzów.
Reagując na coraz większe sukcesy Zielonych, Macron – znów ponad partiami i organami przedstawicielskimi – powołał 150 obywateli wybranych w losowaniu do Konwencji Obywatelskiej w sprawie klimatu. Chciał najwyraźniej przechwycić na swą korzyść to ekologiczne wzmożenie, zwłaszcza wśród młodzieży.
Ogromną większość propozycji Konwencji prezydent publicznie zaaprobował, ale ograniczenia prędkości na autostradach do 110 km/godz. (dziś 130) już nie, podobnie jak nowego podatku węglowego. Wiadomo, że byłyby to decyzje może rozsądne i potrzebne, ale niepopularne. Prezydent skrytykował też propozycję podniesienia rangi ochrony klimatu i bioróżnorodności we francuskiej konstytucji.
Teraz Macron zapowiada referendum w sprawach, „które blokowałyby postęp”. Na razie jednak to inicjatywa mglista. Zresztą, jak to z referendum – obywatele mogą je potraktować jako okazję do głosowania przeciw prezydentowi, niezależnie od wartości propozycji, jakie przedstawia. Ale i do wyborów, i do referendów daleko. Macron trwa, bo nie ma silnych konkurentów. n