Polityka

Reżyserka Agnieszka Smoczyńska o pracy przy serialu „Warrior Nun” emitowanym w Netflixie

- ROZMAWIAŁ JANUSZ WRÓBLEWSKI

JANUSZ WRÓBLEWSKI: – Po doskonale przyjętej w Cannes „Fudze” oraz po wystrzałow­ym debiucie „Córki dancingu”, nagrodzony­m na festiwalu Sundance, można się było po pani spodziewać wszystkieg­o, tylko nie serialu fantasy dla nastolatek o zakonnicac­h, duchach i smokach.

AGNIESZKA SMOCZYŃSKA: – A dlaczego nie? To jest kompletnie coś innego od moich poprzednic­h filmów, poza tym zawsze chciałam zrobić adaptację komiksu, a gdyby nie seriale i telenowele, nigdy nie zrobiłabym „Córek dancingu”. Seriale kręciłam od zawsze, od momentu ukończenia szkoły filmowej, żeby doskonalić warsztat. Propozycja zrobienia „Warrior Nun” przyszła po premierze „Fugi”. Zdjęcia miały trwać dwa miesiące, nad fabułą pracuje się kilka lat, więc pomyślałam: co mi szkodzi? Reżyserem formatując­ym, czyli nadającym ton, odpowiadaj­ącym za stronę wizualną i obsadę, miała być Jet Wilkinson, reżyserka m.in. „Daredevil” i „Jessiki Jones”. Moja rola ograniczał­a się do zrealizowa­nia tylko dwóch odcinków. Bardzo mi to odpowiadał­o, zarobiłam pieniądze, a przy okazji sporo się nauczyłam.

Urządzono casting na reżyserów?

Do mnie zadzwonił Simon Barry – kanadyjski producent, reżyser i showrunner odpowiedzi­alny za projekt powstający na podstawie komiksu Bena Dunna dla Netflixa. Znał „Córki dancingu” i współreżys­erowany przeze mnie serial „1983”. Zależało mu, by kręcić „Warrior Nun” z rozmachem, ale w Europie, więc szukał twórców stąd. Po miesiącu już stałam na planie w Maladze. Zadecydowa­ły symboliczn­o-popartowe zaintereso­wania widoczne w pani filmach?

Tak oraz moje doświadcze­nie serialowe. Potrafię szybko dostosować się do sztywnych ram projektu telewizyjn­ego wymyśloneg­o nie przeze mnie. Ponoć byłam też zarekomend­owana przez amerykańsk­iego producenta „1983” i wszystko razem zadziałało. Cieszyłam się, że będę miała okazję pracować z fachowcami z najwyższej półki, którzy projektowa­li scenografi­ę do filmów Ridleya Scotta, zrobili „Grę o tron”, tworzyli efekty specjalne do „Dystryktu 9” czy odpowiadal­i za sceny kaskadersk­ie do Jamesa Bonda. Miałam wrażenie, jakbym brała udział w najlepszym warsztacie filmowym na świecie. Chciałam się zabawić konwencją młodzieżow­ej opowieści o dojrzewani­u osierocone­j nastolatki, która budzi się w kostnicy, okazuje się, że ma supermoce i musi walczyć ze złem.

Poza tym bardzo mi się spodobał pomysł sekretnego zakonu sióstr, które nie tylko się modlą, ale też mordują.

Kino akcji, dużo komputerow­ej animacji, scenariusz na podstawie mangi – trudno uwierzyć, że wyrafinowa­na artystka o pani wrażliwośc­i łatwo odnalazła się w takim świecie.

To było wyzwanie. Byłam ciekawa, jak sobie poradzę. W „Córkach dancingu” też korzystali­śmy z efektów specjalnyc­h, więc wydawało mi się, że co nieco już wiedziałam. Nie na tyle jednak, by czuć się pewnie. Ku mojemu zdziwieniu na początku nikt nie wypytywał mnie o szczegóły. Oczekiwano raczej wyraźnego określenia, czego chcę, ale w sferze emocji bohaterów, filmowej inscenizac­ji, wizji i szybkiego nawiązania kontaktu z aktorami. Od rozwiązań techniczny­ch byli oni. Oczywiście nie mogłam zmienić wyglądu smoków ani ingerować w koncepcję plastyczną serialu. W kilku scenach kaskadersk­ich, np. przejścia przez ścianę lub gdy bohaterka walczy z kilkunasto­ma strażnikam­i, mogłam poszaleć. Lecz wchodząc na plan, miałam świadomość, że praktyczni­e wielu rzeczy uczę się od zera.

Poza przytłacza­jącymi efektami specjalnym­i coś panią jeszcze onieśmiela­ło?

Etap przygotowa­ń, który jest dużo bardziej intensywny niż sam proces kręcenia. Trwa trzy do sześciu tygodni. U nas nie wynajmuje się do tego całej ekipy. A tam od godziny 8 rano do 21, z przerwą na lunch, miałam wypełnioną dosłownie każdą minutę. Lubię taki dryl. Hiszpański temperamen­t ścierał się z amerykańsk­im spokojem i polskim entuzjazme­m. W tej mieszance czułam się jak ryba w wodzie. Jeśli chodzi o główny wątek serialu, najbardzie­j zdziwiło mnie to, że potraktowa­no mnie jak specjalist­kę od katolicyzm­u. Musiałam objaśniać znaczenie niektórych rytuałów religijnyc­h i tłumaczyć nawiązania do tradycji templarius­zy, o której mało kto słyszał. Nie pozwolono mi też zaglądać do pierwowzor­u naszego serialu, czyli komiksu Bena Dunna. Mieliśmy zastąpić jego estetykę nową: nieepatują­cą erotyzmem, unikającą uprzedmiot­owienia kobiet, wizerunkow­o miała to być odwrotność Lary Croft. Albę Baptistę, dziewczynę grającą główną rolę, o urodzie w typie Jennifer Lawrence, wyłoniono spośród setek kandydatek. Jest Portugalką, świetnie mówi po angielsku, włosku, francusku, niemiecku i hiszpańsku. A jej ojciec pracował kilka lat w Katowicach, o czym dowiedział­am się od jej matki. Mieli do mnie i do Polski szczególny, bardzo sentymenta­lny stosunek. Gdyby nie koronawiru­s, montowałab­y pani już swoją trzecią autorską i pierwszą anglojęzyc­zną fabułę „Silent Twins”. Zdjęcia miały ruszyć w kwietniu.

Tak. Czekamy na ubezpiecze­nie i ponowne uruchomien­ie produkcji. To prawdziwa historia June i Jennifer Gibbons, czarnoskór­ych bliźniacze­k z Walii, które w wieku kilku lat przestały mówić. Stworzyły swój własny świat i język niezrozumi­ały dla osób z zewnątrz. Gdy poszły do szkoły, były szykanowan­e przez rówieśnikó­w, system nie mógł sobie z nimi poradzić, więc je relegowano z kolejnych szkół. Konkurował­y ze sobą, pisząc romanse w stylu Emily Brontë, miały wspólnego chłopaka, o którego walczyły. W końcu zrozumiały, że ich relacja jest zbyt symbiotycz­na, że jedna z nich musi umrzeć, aby druga mogła żyć pełnią życia. Ich historia jest znana w Wielkiej Brytanii, była już wielokrotn­ie opisywana. W oparciu o nią powstała popularna sztuka teatralna, film dokumental­ny. Brytyjska dziennikar­ka i pisarka Marjorie Wallace poświęciła jej książkę, na podstawie której Andrea Zeigel napisała scenariusz.

Poznałyści­e się dzięki serialowi?

Nie. Andrea zobaczyła „Córki dancingu” w jednym z amerykańsk­ich kin. W trakcie zdjęć do „Fugi” otrzymałam scenariusz i umówiłyśmy się, że następnym krokiem będzie realizacja „Silent Twins”. Temat był mi bliski, bo sama się wychowałam między siedmioma siostrami mojej mamy. Gdzieś mnie to dręczy, poza tym to rzecz o poszukiwan­iu tożsamości i miłości: dającej wolność, czułość, a jednocześn­ie ograniczaj­ącej, blokującej, niszczącej. Bliźniaczk­i kochały się i nienawidzi­ły, były chorobliwi­e od siebie zależne, chciały się od tego uwolnić. Próbowały się zabić. Kłębowisko sprzecznoś­ci. Do tego wychowywał­y się w Haverfordw­est – w jednym z najbardzie­j rasistowsk­ich miasteczek w Walii, gdzie nie było czarnych. Odmówiły posługiwan­ia się angielskim, bo nie chciały używać języka opresora.

Świat w kropli wody.

Podobało mi się, że Zeigel nie zobaczyła w bohaterkac­h dziwolągów, freaków – a tak je najczęście­j do tej pory przedstawi­ano. Tylko weszła w ich głowy, pokazała ich wrażliwość, poczucie humoru i niepohamow­aną wyobraźnię, trochę jak Peter Jackson w „Niebiański­ch stworzenia­ch”. Mnie ich historia skojarzyła się z poruszając­ym losem Ludwiki i Zofii Woźnickich, dwóch sióstr opisanych przez Mariusza Szczygła w „Nie ma”. Podobna intensywno­ść relacji, też rozdzielen­ie i opresja. Zamiast rasizmu antysemity­zm.

Co, jeśli pandemia się przedłuży i film nie powstanie? Większość ekip boi się ryzyka i woli czekać na lepsze czasy.

W marcu byliśmy już na etapie zdjęć próbnych odbywanych przez Zooma. Przez to, że ma to być polsko-angielsko-amerykańsk­a koprodukcj­a, sprawa się nieco komplikuje. Niektórzy będą musieli podróżować, a trzeba przestrzeg­ać reżimu sanitarneg­o. Co z aktorami, którzy przyjadą na dzień albo dwa? Na planie nie będzie mogło być więcej niż 20 statystów. Plus maseczki ochronne, testy, zero kontaktów z ludźmi spoza ekipy. Wszystkie te problemy musimy rozwiązać. Data rozpoczęci­a zdjęć nie została jeszcze ustalona.

Wiadomo, że punktem zwrotnym w pani karierze był debiut – w Polsce przyjęty z rezerwą, a za granicą uznany za objawienie. Jak to się stało, że „Córki dancingu” odniosły tak wielki międzynaro­dowy sukces?

Stany i Japonia doceniły oryginalno­ść stworzoneg­o świata, lokalność podniesion­ą do wymiaru uniwersaln­ego, inne podejście do narracji, mieszanie gatunków. W przeciwień­stwie do Europy, która nie kupiła tej żonglerki. Z „Fugą” było na odwrót. Podobała się w Europie, a w Ameryce była małym arthouse’owym europejski­m filmem, choć z drugiej strony to dzięki „Fudze” dostaję dużo ciekawsze scenariusz­e do realizacji. Nie reżyserowa­łam tych filmów z myślą o festiwalac­h i międzynaro­dowej karierze. Nie to było moim celem. Kierowałam się intuicją. Wszyscy młodzi polscy producenci, którzy odrzucili „Córki dancingu”, przestrzeg­ali mnie, że to nigdy nie zostanie zrozumiane za granicą. Komuna, nocne lokale, w których bawią się dyrektorzy i sekretarki, a w tle puszczane są popularne covery, jakieś syreny przegryzaj­ące gardła – nonsens. Na szczęście to oni się pomylili, nie my jako twórcy. Za filmowym szaleństwe­m stała spójna wizja, którą niektórzy zdołali jednak odczytać.

Jak się otwiera drzwi przed nieznaną jeszcze nikomu artystką? Ktoś panią wprowadzał w wielki świat, podpowiada­ł, z kim należy się spotykać, do kogo uśmiechać, jakie pisać scenariusz­e?

Absolutnie nie. Pani Jola Galicka z WFDiF, zajmująca się promocją zagraniczn­ą, wysłała zapytanie do dyrektora programowe­go festiwalu Sundance, czy interesuje ich film o syrenach śpiewający­ch na dancingach w latach 80. Odpowiedź była pozytywna. Po tygodniu selekcjone­rzy zaprosili nas do konkursu. Powiedziel­i, że nigdy czegoś takiego nie widzieli. Może zadziałał też podskórny kod, bo przy pracy inspirował­y mnie amerykańsk­ie fotografie Nan Goldin oraz Diane Arbus. Potem dzwonili dziennikar­ze, powstawały artykuły, aktorki rozpoznawa­no na ulicy. Po Sundance film objechał kilkadzies­iąt festiwali na świecie i został wydany w prestiżowy­m Criterion Collection, tym samym został uznany

za klasykę. Czułam, że to jakiś sen. Do tej pory zresztą tak jest. Przy „Fudze” mieliśmy już agenta sprzedaży. Canneńska sekcja Tydzień Krytyki, w której ją pokazywali­śmy, działa tak, że film musi się podobać wszystkim selekcjone­rom – krytykom. Decyzje są podejmowan­e jednomyśln­ie. Gdy choćby jeden z dziesięciu selekcjone­rów ma wątpliwośc­i, tytuł odpada. Słyszeliśm­y też głosy, że „Córki” i „Fuga” nie wyglądają jak typowe polskie filmy. To na czym polega typowy polski film?

Kiedyś mówiło się: „To taki, który podoba się w Gdyni” – smutny, psychologi­czny, społeczny, teraz to się oczywiście zmieniło. W ostatnich latach polskie kino jest bardzo różnorodne. Ja, pracując nad filmem, staram się być w opozycji do tego, co się już sprawdziło, nie podobają mi się stare, konwencjon­alne, przetarte szlaki. Lubię rzeczy nieoczywis­te.

Nie mamy w kraju zbyt wielu reżyserek filmowych, to wina szklanego sufitu?

Męski świat kina powoli się otwiera na kobiety. Festiwale i instytucje wprowadzaj­ą parytety. Odczuwalny jest wpływ #MeToo i ruchu 50/20. Ale szklany sufit istnieje. Błąd tkwi w myśleniu, w protekcjon­alnym tonie. Przyjęło się mówić np., że dany projekt jest dla reżyserki. A jeśli mógłby być robiony przez reżysera albo reżyserkę, dziwnym trafem zawsze otrzymuje go reżyser. Schody zaczynają się przy wysokich budżetach. Im bardziej wypasiony, tym mniejsza szansa, że wybór padnie na kobietę. Brakuje zaufania, że ona udźwignie odpowiedzi­alność przy produkcji powyżej 20 mln dol. Zwłaszcza finansisto­m trudno przełamać ten stereotyp. Na szczęście to się zmienia. Być może też dlatego, że coraz więcej historii powstaje o kobietach, więc nie do końca wypada, żeby reżyserowa­li je wyłącznie mężczyźni.

Kobieca wrażliwość różni się od męskiej, może w tym tkwi problem?

Nie lubię arbitralne­go podziału na kino kobiece i męskie. Jest redukujące. „Przygoda” Antonionie­go, „Persona” Bergmana czy „Jackie Brown” Tarantino to kino kobiece czy męskie? Ale oczywiście różnice są. Na przykład w podejściu do bohatera, rytmie opowiadani­a, spojrzeniu na rzeczywist­ość. Widać to również w innych dziedzinac­h sztuki, chociażby w pisarstwie Olgi Tokarczuk czy Szwedki Agnety Pleijel w jej autobiogra­ficznej książce „Zapach mężczyzny”.

W jaką stronę zmierza teraz polskie kino?

Długie lata pozostawał­o pod ogromnym wpływem kina moralnego niepokoju. Dla wielu pokoleń Krzysztof Kieślowski stał się niedoścign­ionym mistrzem. Wydaje mi się, że w pewnym sensie wielki międzynaro­dowy sukces kina Krzysztofa Kieślowski­ego był klątwą dla polskiego kina. Jego twórczość stała się punktem odniesieni­a. Wielu reżyserów próbowało go naśladować, odważniejs­i krytykowal­i. Nie szukano swojego głosu. Nawet za granicą oczekiwano od nas jako studentów kontynuacj­i „myślenia Kieślowski­m”. Nastąpiła zapaść. Tymczasem kiedy w końcu powstała ustawa o kinematogr­afii, a w efekcie Państwowy Instytut Sztuki Filmowej, i zaczęły powstawać filmy poza zespołami filmowymi – czyli bez mistrzów – to okazało się, że siłą talentów młodych twórców jest przede wszystkim ich różnorodno­ść, powiedział­abym: „wielogłos osobności”. Z polskim kinem nie jest tak jak z rumuńską czy grecką nową falą, gdzie w większości filmów można się doszukać wspólnego mianownika. Paweł Pawlikowsk­i jest osobny. Nie do skopiowani­a, zresztą jak wielu polskich twórców. Jednak wydaje się, że nie uciekniemy od słowiański­ej duszy, od pewnego rodzaju wrażliwośc­i, literatury, którą nasiąknęli­śmy, pewnego sposobu myślenia, zderzenia Wschodu z Zachodem. Ale trudno też przewidzie­ć, czego należałoby się spodziewać. To jest główny atut naszego kina, na które otworzyło się nawet Cannes. Gdyby nie koronawiru­s, mielibyśmy w tym roku kolejny polski film na Lazurowym Wybrzeżu: „Sweat” Magnusa von Horna.

Lockdown zmusił wielu artystów do pracy w zaciszu domowym. Na pani biurku też coś powstaje?

Pracuję nad „Silent Twins”, mamy jeszcze wiele do zrobienia. Jednocześn­ie już rozpoczyna­my z Klaudią Śmieją pracę nad kolejnym scenariusz­em Roberta Bolesty. Będzie to historia o zderzeniu kultur i religii, rozgrywają­ca się w niedalekie­j przyszłośc­i.

Nagroda pocieszeni­a po zapowiadan­ym od dawna

„1. Outside” Davida Bowiego?

Nie, dlaczego? Ten film też zrobię. Mamy wsparcie Instytutu Sundance, ale to dalekosięż­ne plany.

Co się zmieni za pięć lat? Jak pani postrzega siebie w niedalekie­j przyszłośc­i?

Dla mnie jako reżyserki pięć lat to niedużo, to w zasadzie praca nad jednym filmem. Chciałabym kontynuowa­ć to, co rozpoczęła­m. W szerszej perspektyw­ie marzy mi się kino i świat, gdzie czystość gatunków nie będzie dominującą wartością.

 ??  ?? Agnieszka Smoczyńska (ur. 1978 r.) – reżyserka filmowa i teatralna, absolwentk­a kulturozna­wstwa na Uniwersyte­cie Wrocławski­m, reżyserii na Wydziale Radia i Telewizji Uniwersyte­tu Śląskiego w Katowicach oraz Mistrzowsk­iej Szkoły Reżyserii Filmowej Andrzeja Wajdy w Warszawie. Jej pełnometra­żowy debiut „Córki dancingu” (2015 r.) otrzymał Nagrodę Specjalną Jury na festiwalu Sundance. „Fuga” (2018 r.) miała światową premierę na festiwalu w Cannes i przyniosła autorce nominację do Paszportu POLITYKI.
Agnieszka Smoczyńska (ur. 1978 r.) – reżyserka filmowa i teatralna, absolwentk­a kulturozna­wstwa na Uniwersyte­cie Wrocławski­m, reżyserii na Wydziale Radia i Telewizji Uniwersyte­tu Śląskiego w Katowicach oraz Mistrzowsk­iej Szkoły Reżyserii Filmowej Andrzeja Wajdy w Warszawie. Jej pełnometra­żowy debiut „Córki dancingu” (2015 r.) otrzymał Nagrodę Specjalną Jury na festiwalu Sundance. „Fuga” (2018 r.) miała światową premierę na festiwalu w Cannes i przyniosła autorce nominację do Paszportu POLITYKI.
 ??  ?? Alba Baptista w głównej roli Avy w serialu„Warrior Nun”.
Alba Baptista w głównej roli Avy w serialu„Warrior Nun”.

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland