Mariusz Herma Muzyczne trendy w pandemii
To będzie niezłe wyzwanie, bo nie mam pojęcia, czy ktoś to ogląda. Mam taką nadzieję!” – tymi słowami pianistka i wokalistka Hania Rani rozpoczęła swój kwietniowy koncert. Zagrała go „w bardzo szczególnym miejscu”, w domu swoich rodziców. „Tu były moje początki, pierwsze lekcje gry na pianinie i muzycznych przygód” – mówiła. A potem dała trwający trzy kwadranse recital, który na Facebooku obejrzało 40 tys. osób.
Pandemia sprawiła, że muzycy i słuchacze z dnia na dzień – po wielu latach przymiarek – w pełni przenieśli się do sieci. Odwołano koncerty i festiwale, w centrum uwagi znalazły się media społecznościowe i serwisy streamingowe. Słuchacze na całym świecie wymieniali się linkami do organizowanych ad hoc internetowych transmisji koncertów, a potem całych festiwali. A w tle pojawiły się lub nasiliły inne zjawiska i trendy – oto garść najciekawszych.
#ZAGRAJZDOMU, czyli duzi jak mali
Przenosiny muzyków na Facebook zi Ysoaul kTounbceewrtporwaykctyhciesbceynłyfpersztiewnaolsoiwnaymchi do własnych mieszkań, spod świateł jupiterów przed laptopy. A przy jakości internetowych transmisji, a także używanych przez większość z nas komputerowych głośniczków czy słuchawek przestało robić wielką różnicę to, czy artysta ma w domu mikrofon za 300 zł czy 30 tys. zł. Pandemia w pewnym stopniu wyrównała więc szanse, bo osobie nieobeznanej ze sceną muzyczną trudno byłoby w tym czasie odróżnić mainstreamowe gwiazdy od artystów niszowych.
Najwyraźniej dało się to odczuć w trakcie charytatywnego, epidemicznego koncertu „One World: Together at Home”. Zgodnie z jego nazwą wszyscy muzycy – Ellie Goulding, John Legend,
Chris Martin z Coldplay czy koordynująca wszystko Lady Gaga – nadawali z domu. W Polsce podobnie było przy okazji akcji #hot16challenge2. Tuzy rapu spotkały się pod tym samym hasztagiem z postaciami spoza głównej hiphopowej sceny, którym ta okazja dała szansę pokazać się setkom tysięcy słuchaczy. Jak gdyby nagle wpuszczono ich na główną festiwalową estradę.
NAPIWKI I ZRZUTKI, czyli co łaska
Na rynku muzycznym w Chinach od kilku lat kwitnie ciekawe nowe zjawisko: wirtualnych napiwków. Słuchacze jednym kliknięciem przelewają ulubieńcom drobne kwoty w podziękowaniu za udostępniony właśnie teledysk, transmisję koncertu albo livechat z fanami. Dla wielu tamtejszych artystów stało się to głównym źródłem zarobku. Na Zachód pomysł ten długo nie mógł się przebić, może z wyjątkiem świata gier wideo, gdzie najlepsi gracze są tak nagradzani przez obserwatorów. Kiedy jednak pandemia odebrała muzykom główne źródło zarobku, jakim są koncerty, wymusiła tym samym szukanie alternatyw.
Serwis Spotify w kwietniu zaczął wprowadzać mechanizm „darowizn”, jakie fani mogą łatwo przekazywać wykonawcom. Podobnie inna muzyczna platforma – Soundcloud. W założeniu chodziło o wsparcie artystów podczas kwarantanny, ale raz wprowadzony model może już z nami zostać na stałe. Wyraźnie wzrosło zainteresowanie istniejącymi już narzędziami, takimi jak Patreon (globalny pierwowzór naszego Patronite), poprzez który fani mogą regularnie wspierać stałą kwotą swoich idoli. Od marca do maja sumy pieniędzy przekazywanych muzykom poprzez Patreon wzrosły o 60 proc., a sama liczba muzyków obecnych na platformie aż o 200 proc.
Świat przy tej okazji przypomniał sobie też o serwisie Bandcamp, poprzez który muzyki można i słuchać (streaming), i kupować (bezstratne pliki, a czasem także nośniki). Ale w praktyce fani też traktują go jako sposób, by bezpośrednio wspierać ulubieńców. Stąd nawet stosunkowo niszowe zespoły potrafią zarobić tam tysiące dolarów – znacznie więcej, niż otrzymują od wszystkich serwisów streamingowych typu Spotify i YouTube razem wziętych. Z kolei Bandcamp parokrotnie już na 24 godziny zrezygnował ze swojej 15-procentowej prowizji. W ramach tej akcji bezpośrednio do muzyków trafiło 11,4 mln dol., z czego skorzystali także silnie obecni na platformie polscy wykonawcy.
Co łączy wszystkie powyższe inicjatywy? To, że słuchacze mogą bezpośrednio wspierać swoich faworytów – bez pośrednictwa wytwórni, serwisów streamingowych czy agencji koncertowych. I że zwykle sami decydują, ile swoim idolom przekażą. Co skądinąd przypomina znany od stuleci mecenat, tyle że rozproszony.
LOKALNE NAD GLOBALNE, także na żywo
Estońska konferencja Tallinn Music Week – przesunięta z powodu pandemii z marca na wrzesień – przeprowadziła ostatnio ankietę wśród prawie tysiąca słuchaczy z całej Europy. Wśród nich niemal połowa zadeklarowała, że w czasie pandemii ogląda głównie domowe występy muzyków z własnych krajów. A tylko co czwarty – że głównie wykonawców zagranicznych. Potwierdzałoby to obserwacje z kilku tygodni ścisłej polskiej kwarantanny, gdy krążące po sieci rozpiski nadchodzących transmisji zwykle skupiały się wyłącznie na rodzimych muzykach. Ci z kolei byli w stanie przyciągnąć publiczność dalece wykraczającą poza tę, którą zwykle gromadzą na tradycyjnych koncertach, tak jak wspomniana Hania Rani – 40 tys. osób to publiczność godna stadionu, a nie salonu. W Polsce zainteresowanie rodzimymi muzykami, nie tylko raperami, dodatkowo wzmogła wspomniana akcja #hot16challenge2.
Ten powrót do lokalności mógł wynikać z poszukiwania utraconej nagle codziennej wspólnoty. Zapewne przeniesie się jednak na odmrażające się powoli (zdaniem niektórych zbyt powoli) koncerty i festiwale. Z powodów zgoła praktycznych: w warunkach permanentnego zagrożenia epidemicznego organizatorom trudno ryzykować zapraszanie zagranicznych gwiazd, często jest to zwyczajnie niemożliwe. Muzycy też nie są w stanie planować międzynarodowych tras, gdy część granic pozostaje zamknięta, inne otwierają się i zamykają z powrotem na przestrzeni tygodni. Bezpieczniej postawić więc na artystów lokalnych. Co widać już po programach chociażby dwóch stołecznych festiwali: Jazz na Starówce i Warsaw Summer Jazz Days (piszemy o nich w rubryce Afisz na s. 73). Wystąpią na nich wyłącznie polscy artyści. Tego samego należy się zresztą spodziewać naprzeciwko sceny. Bo z podobnych powodów imprezy, nawet te największe, muszą postawić na lokalną publiczność – nawet dla ukochanych zespołów mało kto zaryzykuje teraz wycieczkę zagraniczną, tym bardziej że na miejscu może go czekać obowiązek przejścia kwarantanny. W Chinach, które branżę koncertową odmroziły już na początku maja, wciąż koncertują wyłącznie lokalne zespoły, tylko dla miejscowej publiczności.
POWAŻKA W SIECI: czas kameralistyki?
O ile inni muzycy mogli w miarę łatwo przenieść się przed laptopowe kamery i utrzymać kontakt ze słuchaczami, o tyle dla filharmoników lockdown oznaczał
naprawdę lockdown. I poważne zagrożenie dla ciągłości ich funkcjonowania, szczególnie w USA, gdzie orkiestry działają komercyjnie. Wiele z nich odwołało występy aż do końca roku. A jeśli wracają do sal koncertowych, to grają do pustego audytorium. Po kilku miesiącach milczenia barcelońska opera otworzyła się na nowo koncertem kwartetu smyczkowego, którego na miejscu słuchały wyłącznie drzewa, za to przed ekranami – dziesiątki tysięcy osób.
Początkowo wiele instytucji dla zwykłego podtrzymania kontaktu z zamkniętą w domach publicznością nadawało swoje koncerty za darmo, począwszy od Metropolitan Opera aż po warszawski Teatr Wielki – Operę Narodową, którego transmisje obejrzały już miliony osób.
Z czasem standardem stały się wirtualne bilety, zwykle kilkakrotnie tańsze od tych tradycyjnych. A na przykład katowicki NOSPR pozwala samemu wybrać kwotę, jaką chcemy wesprzeć orkiestrę, poczynając od 10 zł. W związku z przyspieszoną przeprowadzką do sieci wzrosło zainteresowanie aplikacjami, które wspierają zarówno organizatorów, jak i słuchaczy w ich wirtualnych doznaniach. Pozwalają śledzić partyturę czy libretto, udostępniają życiorysy muzyków, a przede wszystkim umożliwiają śledzenie występu z dowolnej kamery – lub dwóch naraz, np. z jedną stale skierowaną na dyrygenta. I na tym polu sprawnie działa m.in. polski startup Onstage.
Melomanom zapewne trudno przyjdzie znieść rozstanie z brzmieniem filharmonii, ale może docenią brak kaszlącego sąsiada i oklasków w niewłaściwych momentach? Inną zmianą, którą w świecie muzyki poważnej wniosło zagrożenie pandemiczne, jest hossa na kameralistykę. Łatwiej transmituje się występ kwartetu smyczkowego, no i samym muzykom łatwiej zachować dwumetrowy dystans podczas prób i na koncercie.
KONCERTY HYBRYDOWE, czyli VIP-y i reszta
W szczycie pandemii jedynymi dozwolonymi koncertami były oczywiście transmitowane przez internet domówki, ale gdy zaczęło się odmrażanie prawdziwych scen, pojawiły się dylematy, jak pogodzić wymóg dystansowania społecznego i narzucane przez władze limity z rachunkiem ekonomicznym. Jak pokryć chociażby koszt wynajmu sali na 1,5 tys. osób, gdy można do niej wpuścić tylko 150?
Jednym z testowanych już rozwiązań są koncerty hybrydowe. Jak to mogłoby działać, pokazuje chociażby przykład Anity Lipnickiej i Johna Portera. Umożliwili obejrzenie swojego comebacku stacjonarnie stu osobom – po 249 zł za bilet. Reszta fanów mogła zapłacić 29 zł i dołączyć zdalnie – i tutaj oczywiście nie było już żadnych limitów, bo wirtualni słuchacze nie zajmują miejsc. Na takie hybrydowe podejście decyduje się też część festiwali zaplanowanych na jesień. Na miejscu artystów zobaczy grupa widzów, dostosowana liczebnie do lokalnych ograniczeń i poczucia bezpieczeństwa słuchaczy (które potrafią się bardzo różnić pomiędzy państwami), pozostali skorzystają z transmisji, płacąc kilkakrotnie mniej.
I tutaj znów może się okazać, tak jak w przypadku muzyki poważnej, że nawet po ustaniu pandemii część słuchaczy uzna takie kanapowe uczestnictwo w występach za wygodniejsze, tym bardziej że wrażeniami można się wymieniać – jak w wielu innych sprawach – online. W końcu wielu z nas w ostatnich latach bez żalu porzuciło kina dla komfortu kina domowego. Organizatorzy mogą zaś w ten sposób poszerzyć zasięg swoich lokalnych imprez potencjalnie na cały glob.
ANIMACJE I AWATARY, młodych i starych
Pod koniec kwietnia 29letni amerykański gwiazdor popu i rapu Travis Scott dał koncert dla 27 mln osób. To tak, jak gdyby wypełnił jednocześnie trzysta stadionów Wembley. Było to możliwe dzięki temu, że jego występ miał miejsce w grze „Fortnite” – jednym z największych hitów sieci ostatnich lat. Kilka tygodni później w wirtualnej rzeczywistości wystąpił 71letni JeanMichel Jarre. Obaj przybrali na czas koncertu cyfrowe postaci. Eksperci nazywają to zjawisko sceną muzycznych awatarów. Do niedawna ograniczało się ono do egzotycznych pomysłów w rodzaju japońskiej eperformerki Hatsune Miku, ale podczas kwarantanny stało się jednym ze sposobów na odtworzenie atmosfery prawdziwych koncertów. Sylwetki muzyków znikły też zresztą na jakiś czas z teledysków, pomijając nagrywane domowo ich namiastki, od których zaroiło się w internecie. Zamknięcie wykonawców w domach i zamrożenie branży filmowej sprawiło, że przynajmniej na chwilę większą liczbą zamówień mogli się cieszyć twórcy animacji. Powstało też sporo klipów z opustoszałych miast, zwykle z udziałem jednego tylko aktora lub samego wykonawcy.
Które z tych trendów zostaną z nami na dłużej, a które okażą się tymczasowym remedium na epidemię? Tego nie sposób przewidzieć, tak jak nie da się odgadnąć dalszego przebiegu epidemii i tego, czy po wynalezieniu szczepionki na obecnego koronawirusa będziemy się bać nadejścia kolejnego. Ale tym razem wszyscy będziemy na niego przygotowani. „Przepraszam za drobne problemy. W trakcie występu nabrałam nieco wprawy w obsłudze programu, no i przynajmniej to był bardzo niezwykły koncert – kończyła swój internetowy występ Hania Rani. – Zapamiętamy go na zawsze”.