Ciszej nad Bałtykiem
Na plażach pustawo, w smażalniach i barach też. Turyści wydają pieniądze powściągliwie. Jakby to nie był początek sezonu, ale koniec. Tak wyglądał pierwszy tydzień wakacji nad polskim morzem.
wpływie na codzienne decyzje, w tym te wyjazdowe, mówiła ponad połowa Polaków.
Wielu z tych, którzy w portfelach wciąż coś mają, wiosenne przestoje w firmach i zakładach pochłonęły jednak dni urlopowe. Kto może, próbuje załatwiać odpoczynek w weekendy. Wtedy nad morzem robi się gęściej, telewizje pokazują szaleństwo wakacyjnej wolności. Ale w niedzielę wieczorem spora część skwapliwie rusza do domu, by nadrabiać lockdownowe straty. Na Wybrzeżu wielu mówi, że klimat niepokojąco kojarzy im się z końcem sezonu. Nikt nie pamięta takiego początku lipca.
Najchętniej do siebie
W ubiegłym roku turystów spędzających wakacje nad Bałtykiem, według danych GUS, było niecałe 1,8 mln. Sezon rozpędził się szybko, bo wakacje zaczęły się już 19 czerwca. Pierwszy lipcowy tydzień nad morzem był czasem Open’era, festiwalu od lat ściągającego na gdyńskie lotnisko Babie Doły dziesiątki tysięcy uczestników, z których większość zasiedlała – nie tylko trójmiejskie – hotele, pensjonaty, kwatery, okupowała restauracje i bary. Znać też było perspektywę rozszerzenia zasiłku 500 plus na pierwsze dziecko. Co prawda wnioski można było formalnie składać od 1 lipca 2019 r., ale rodziny wydawały pieniądze awansem. Było żwawo, głośno i tłoczno.
Dziś oglądany w całości pejzaż nadmorski jakby stracił barwy i intensywność. – W pierwszym tygodniu przyjechała do nas jedna trzecia, może nawet jedna czwarta turystów, którzy bywali w poprzednich latach w tym okresie – ocenia burmistrz Krynicy Morskiej Krzysztof Swat. – Jest też osobna grupa ludzi, którzy zaczęli zjeżdżać jeszcze w apogeum ograniczeń, ale do własnych apartamentów. To nie jest ruch turystyczny, na którym się zarabia.
– W Dębkach gości jest połowa, a to na tle regionu niezły wynik – szacuje Bartosz, 40-latek, lokalny przedsiębiorca. Ma w okolicy knajpkę, pensjonat i domki. Pensjonat stoi pusty jak podobne konkurencyjne miejscówki z jadalnią i wspólną częścią użytkową. Za to w domkach, przyznaje Bartosz, ma full – do końca sierpnia. Tak samo mówią jego koledzy wynajmujący apartamenty z aneksem i osobnym wejściem.
Bez młodych i starszych
Ziejąca luka w kurortach, zwłaszcza oddalonych od zachodniej granicy, została po obcokrajowcach. Co zauważa się w punktach skupu walut – są dni, gdy do kasy nie wpada ani jedno euro. Ubyło młodzieży – trochę przez odwołane festiwale i koncerty, bardziej przez to, że młodych właśnie pandemiczny kryzys zdaje się szczególnie szarpać. Z badania oenzetowskiej Międzynarodowej Organizacji Pracy wynika, że przyczynił się on już do utraty pracy przez jedną szóstą osób do 24. roku życia. Z Wielkopolski do Sopotu na kilka dni wyrwał się Karol, tegoroczny maturzysta, z dziewczyną i parą przyjaciół. W ubiegłym roku był na Open’erze, w tym chciał znów choć trochę poczuć ten klimat, ale – przyznaje – za bardzo go nie znalazł. – Nie ma ani imprez, ani nastroju, gdy się czeka na wyniki matury, rekrutacji na studia i odpowiedzi od pracodawców, czy zechcą człowieka zatrudnić chociaż na kilka tygodni.
Z okolic plaży w Dębkach znikły autokary dowożące na kąpiel w morzu dzieci z pobliskich kolonii i obozów (według wstępnych danych z kuratoriów oświaty takich wyjazdów zarejestrowano w tym roku o połowę mniej niż w ubiegłym). Zmniejszyły się grupki starszych kuracjuszy na promenadach uzdrowisk. Do kołobrzeskich sanatoriów nie dojechało 30–40 proc. z nich, podczas gdy w poprzednich latach z turnusów rezygnowały latem pojedyncze osoby.
Spacerująca rodzina z dzieckiem pozostała częścią nadmorskiego krajobrazu, choć i tu kompozycja jest inna niż w poprzednich latach. Ze względu na wspomniane uwarunkowania (ci, których stać, nie mają czasu na wyjazd, ci, którzy mają czas, nie mają środków) trudniej zmówić się na wspólne wczasy z bratową czy ze szwagrem i w kilka rodzin rozstawiać parawany, obsiadać smażalnie czy kroczyć po deptakach, pokrzykując za dziećmi. Polak w epoce pandemii urlopuje się w kameralnym gronie najbliższych. Co ściśle wiąże się z wymienionymi brakami: na nadbałtyckich plażach trudno wypatrzyć czy usłyszeć tak oczywiste do niedawna pędzące za motorówką wielkie banany i wodne skutery. Nierozłożone pozostały namioty promocyjne browarów, z których rytmy wprawiały w dygot okolicę do późnych godzin wieczornych. A ponadto w pierwszym tygodniu lipca na Wybrzeżu mało jest słońca, co przywołuje się jako osobne wytłumaczenie turystycznej wstrzemięźliwości. Gdy jednak komuś ten brak nie przeszkadza, może dojść do wniosku, że splot tegorocznych wydarzeń wytrawił wiele z tego, co w nadbałtyckim pejzażu najbrzydsze.
Kłopot w tym, że na ostrości zyskały inne, niesłużące ogólnemu wrażeniu detale. Jak zdjęcia paragonów rozsiewane po mediach społecznościowych, na dowód panującej nad morzem
drożyzny: porcja smażonej ryby dla dwóch osób – 140 zł. Choć lokalni przedsiębiorcy denerwują się, że to nie fair, że nikt w ten sposób nie piętnuje tatrzańskich górali. – Ryby są drogie, bo w większości z importu, Unia zakazała łowić. Z naszych zje pani pstrąga, może flądrę, choć z nią też ostatnio jest kłopot, bo chuda – wylicza Piotr, 50-latek, restaurator i sklepikarz z Wybrzeża. Tyle że nawet jednoosobowy zestaw z rodzimą szprotką, frytkami i śledzikiem na przystawkę wyrywa z portfela 48 zł. Piotr ocenia, że ruch w lokalach spadł o 30–40 proc., w Trójmieście nawet o 80 proc. – Za to u siebie w sklepach jeszcze nigdy nie miałem takiego utargu na mięsie czy warzywach jak teraz – dodaje. Kupują ci z indywidualnych apartamentów z kuchnią, z domków. Ale też narzekają, że ceny wzrosły o 20–30 proc. w porównaniu z rokiem ubiegłym.
Lidia, 65-latka spod Łodzi, do apartamentu przyjechała z mężem i wnukami. Przywiozła pół bagażnika weków: kurczaka w sosie pomidorowym, gulasz, gołąbki. Na dodatkowe zakupy wyrusza raz w tygodniu. Mąż z wnukami siedzą wtedy w samochodzie, Lidia w maseczce – jak mówi – robi wyskok.
Napięcie
Choć można by założyć, że kto rusza na wakacje, temu wirus niestraszny, podpowierzchniową, zgoła nieurlopową nerwowość czuć w ogólnej atmosferze. Preteksty do scysji też narzucają się same – choćby o maseczki, wedle kartek na drzwiach wymagane, by wejść do któregokolwiek sklepu. Starsza pani krzyczy do kasjerki, że młodzi stojący za nią w kolejce maseczek nie mają. – A co kasjerka ma zrobić? Policję wezwie? Wszystko to fikcja. Młodzi zaczęli wyśmiewać tę babcię, aż zapłakana wyszła – opowiada Piotr przykrą historię z własnego sklepu.
Napięcie narasta po informacji takiej jak ta z Rewala, gdzie stwierdzono zakażenie Covidem u pary turystów i kwarantannie poddano cały ośrodek. Na kilka dni telefony w sprawie rezerwacji niemal na całym Wybrzeżu ucichły.
Polski turysta doby pandemii niepokój wciąż może niwelować z pomocą oferty rozrywkowej. Choć duże imprezy plenerowe odwołano, kameralne kurortowe rozrywki mocno trzymają się w wakacyjnym pejzażu. Na sopockim Monciaku występują uliczni tancerze, performerzy. W środowy wieczór gwiazdą deptaka jest sztukmistrz Kacper. W trzy minuty uwalnia się ze skórzanego kaftana bezpieczeństwa.
Nerw nie omija też turysty luksusowego. Ot, elegancki hotel, kolejka do śniadaniowego bufetu. Szykowna panienka prosi kucharza, by nałożył na jej talerz „dwa listki roszponki albo trzy…, ćwiartkę pomidora albo nie: ogórka! I pół porcyjki masła. Albo całą”. Kolejka za panienką od rana z irytacją warczy.
– Zgodnie z wytycznymi GIS nie można udostępnić gościom tradycyjnych bufetów, gdzie sami nakładają na talerze wybrane potrawy. Dania są oddzielone pleksi i serwowane przez obsługę – tłumaczy Rafał Abramczyk, prezes spółki HotelAG. – Czasem budzi to zniecierpliwienie gości – przyznaje – ale tak nakazuje nam prawo.
Tyle że w wielu pensjonatach, kwaterach i hotelach zaleceń GIS nie bierze się zbyt serio. Prowadzący wiedzą, że w inspekcji i tak nikt nie ma głowy do kontroli, dopóki nie pojawi się realny covidowy kłopot. – Postawienie pleksi w recepcji, regularna dezynfekcja korytarzy, poręczy na schodach, zatrudnienie dodatkowych pracowników to dla prowadzących obiekty nowe koszty, rzędu nawet 10 tys. zł miesięcznie – zwraca uwagę Paweł Kranc z agencji Green House, zajmującej się od lat wsparciem marketingowym hoteli. Dodaje przy tym, że obiekty, które na ten ruch się decydują – najdroższe i największe, z cenami po 1 tys. zł za pokój, to kolejna grupa miejsc cieszących się stuprocentowym obłożeniem. – Pozostali w kraju turyści lubiący luksus, którzy zwykle lecieli np. na Mauritius. My nie jesteśmy w stanie zapewnić im równie niezawodnej pogody, ale możemy dać poczucie opieki i komfortu – potwierdza Rafał Abramczyk.
Bezpieczeństwo
Jednak w wielu miejscach, które nie irytują procedurami pandemicznego turysty, ceny są ubiegłoroczne – Jowita w Łebie płaci za jednoosobowy pokój z łazienką 75 zł, w Sopocie pokój w standardzie hostelowym, za to przy plaży i ze śniadaniem, kosztuje 170 zł. Pleksi brak, recepcjonistka naciąga maseczkę w połowie załatwiania formalności, bufet jest otwarty, można nakładać, co się chce. Pawła Kranca takie podejście niepokoi. – Klienci i obsługa nawzajem zwalniają się z przestrzegania ograniczeń – zauważa.
Na etapie szkiców pozostała w nadmorskim pejzażu większość zapowiadanych wiosną „plaż antycovidowych”, z wydzielaniem miejsc sznurkami i ściankami z pleksi. Ostatecznie powstały dwie: w Międzyzdrojach i Kołobrzegu. – Grodzenie ogólnodostępnych plaż byłoby skomplikowane prawnie – tłumaczy Krzysztof Swat, burmistrz Krynicy Morskiej. – Przy wejściach postawione zostały tablice z apelem, by zachowywać odległość i ostrożność. I tyle można zrobić. Nie mamy straży miejskiej, która kontrolowałaby, czy turyści się pilnują, zresztą byłoby to niewykonalne. Poza tym polskie wybrzeże jest dość długie, by dla każdego plażowicza znalazło się osobne, bezpieczne miejsce – gdyby tylko zechciał z tej możliwości skorzystać – mówi burmistrz. I dodaje, że osobną odpowiedź na wyzwania epidemii niesie obśmiewana przez lata polska tradycja parawaningu.
Zofia, zadbana inżynier na emeryturze, a więc w wieku epidemicznie ryzykownym, uważa podobnie, choć sama nie zdążyła jeszcze poplażować. Przyjechała spod Wrocławia, mieszka u przyjaciół. Obiad je w barze rybnym. – No, skoro już przyjechałam, to jak ze smażalni nie skorzystać? – pyta retorycznie.
Ruch duży. Nikt nie nosi maseczek ani nie dezynfekuje stolików, obsługa nie nadąża. Czy Zofia nie boi się wirusa? – Boję się… – wzrusza ramionami. – …a właściwie będę się bać, jak wrócę do domu – dodaje po chwili znad talerza z importowanym dorszem. Tłok w smażalni robi się jeszcze większy, brzydka pogoda z ogródka przywiała gości do środka.
U progu weekendu w wodach Bałtyku przy sopockiej plaży pojawiły się niepokojące zielonobrązowawe farfocle, coś jakby zapowiedź sinic. Na Wybrzeżu wierzą, że może to jednak nie przedwczesny koniec sezonu, że w tym roku po prostu wydłużony jest rozbieg. Że najdalej w połowie miesiąca ruch się wreszcie odbije.