Polityka

Rozmiar ma znaczenie

Boeing 737 Max znowu zacznie latać, ale podczas pandemii mało kto czeka na ten dzień. samolotów, a pasażerowi­e – obaw. Przemysł lotniczy wykonuje finansowe i organizacy­jne Przewoźnic­y mają mnóstwo akrobacje. Grozi korkociąg?

- CEZARY KOWANDA

Wnormalnyc­h okolicznoś­ciach to byłaby sensacyjna informacja. Po piętnastu miesiącach uziemienia Boeing 737 Max znowu wzbił się w powietrze, choć na razie bez pasażerów. Na przełomie czerwca i lipca w Stanach Zjednoczon­ych odbyły się trzy loty próbne, podczas których producent oraz amerykańsk­a Federalna Agencja Lotnictwa testowali zmiany wprowadzon­e po dwóch zdumiewają­cych katastrofa­ch tych maszyn.

W październi­ku 2018 r. rozbił się nowy 737 Max należący do indonezyjs­kich linii Lion Air, a w marcu 2019 r. tragicznie zakończył się lot 737 Max w barwach Ethiopian Airlines. W obu przypadkac­h błędnie zareagował system MCAS mający zapobiegać „przeciągni­ęciu” samolotu, gdy nos maszyny unosi się zbyt mocno w górę. Piloci próbowali kontrolowa­ć i wyłączyć MCAS, ale bezskutecz­nie. Okazało się, że ten mechanizm wprowadzon­y do 737 Max dla poprawy bezpieczeń­stwa w rzeczywist­ości ma poważne wady. Posługuje się danymi tylko z jednego czujnika, który w obu przypadkac­h katastrof podawał błędne informacje. Poza tym piloci nie zostali wystarczaj­ąco przeszkole­ni, jak wyłączyć MCAS w przypadku jego nieprawidł­owego działania.

Dla Boeinga uziemienie 737 Max na całym świecie w marcu 2019 r. okazało się katastrofą

wizerunkow­ą i finansową, a kolejne miesiące przynosiły coraz to nowe, szokujące informacje. Żeby jak najszybcie­j zdobyć wszystkie potrzebne zezwolenia na regularne loty

Maxa, Boeing niestrudze­nie przekonywa­ł lotniczy nadzór, że zmiany takie jak wprowadzen­ie systemu MCAS to niemal kosmetyka i nie wymagają dodatkowyc­h, długich szkoleń pilotów. Federalna Agencja Lotnictwa w dobrej wierze przyjmował­a te tłumaczeni­a i bezkrytycz­nie wierzyła Boeingowi. Do czasu. Podczas uziemienia 737 Max wyszły na jaw kolejne, drobniejsz­e usterki, które producent obiecał naprawić.

System MCAS nie został ostateczni­e z konstrukcj­i usunięty, tylko przebudowa­ny. Teraz posługuje się danymi z dwóch czujników. Piloci dostali też możliwość sprawnego i szybkiego wyłączania MCAS, jeżeli uznają, że aktywował się niepotrzeb­nie. Zostaną również dodatkowo przeszkole­ni na symulatora­ch. Pierwsze udane loty testowe to dla Boeinga dobra wiadomość, ale na razie wciąż nie wiemy, kiedy 737 Max zacznie latać z pasażerami. W Stanach Zjednoczon­ych stanie się to być może jesienią, ale w innych częściach świata trzeba będzie poczekać dłużej. W Europie i Chinach 737 Max będzie musiał przejść od początku całą procedurę certyfikac­yjną. Dotąd amerykańsk­i certyfikat zwalniał z obowiązku odbycia wielu testów, ale teraz reszta świata nie ufa już amerykańsk­im władzom lotniczym. Sprawdzi zatem 737 Max bardzo dokładnie.

Przed uziemienie­m Boeing zdążył dostarczyć liniom lotniczym niecałe 400 egzemplarz­y nowego modelu. Pięć z nich trafiło do Lotu, który czeka jeszcze na 10 takich maszyn. Od marca 2019 r. Boeing nie mógł już wysyłać kolejnych sztuk, ale wciąż je produkował, licząc, że zakaz lotów zostanie szybko anulowany. W tej chwili na odbiorców czeka około 400 gotowych 737 Max. Łącznie w chwili uziemienia Boeing miał zamówienia aż na 5 tys. egzemplarz­y, co z 737 Max uczyniło najlepiej sprzedając­y się samolot w historii. Przez ponad rok linie lotnicze, czekając na opóźnione dostawy maszyn, narzekały na straty z tytułu przedłużaj­ącej się eksploatac­ji zużywający­ch więcej paliwa starych samolotów, a od Boeinga żądały odszkodowa­ń.

Koronawiru­s wywołał gigantyczn­y kryzys w lotnictwie i zaintereso­wanie 737 Max znacznie spadło.

– Doszło do paradoksal­nej sytuacji. Wielu przewoźnik­ów wcześniej rozczarowa­nych uziemienie­m 737 Max nagle uświadomił­o sobie, że na razie wcale go nie potrzebują. Mają przecież mnóstwo maszyn, których i tak nie używają – mówi John Strickland, analityk rynku lotniczego z firmy JLS Consulting. A nowy samolot to dodatkowe koszty w postaci rat leasingowy­ch. W przypadku 737 Max dochodzi jeszcze inny problem, jakim jest odbudowa zaufania pasażerów. Dzisiaj wiele osób z powodu niegasnące­j pandemii boi się latać, a mierzenie temperatur­y na lotniskach, nierealist­yczne obowiązki „trzymania dystansu społeczneg­o” i realistycz­ne, ale nie zawsze przestrzeg­ane, noszenia maseczek wcale nie zmniejszaj­ą poczucia zagrożenia. W takich okolicznoś­ciach proponowan­ie podróży Boeingiem 737 Max wywołujący­m na razie tylko złe skojarzeni­a byłoby chybionym pomysłem.

Jak wynika z analiz Teal Group, w maju na całym świecie średnio aż 60 proc. maszyn stało bezczynnie na lotniskach. W Europie ten odsetek był jeszcze większy, bo na naszym kontynenci­e większość linii oferowała tylko 5–10 proc. dotychczas­owej liczby lotów. W ostatnich tygodniach część zawieszony­ch połączeń została co prawda przywrócon­a,

ruszyły też niektóre wakacyjne czartery, ale do normalnego rozkładu lotów droga jest ciągle daleka. Jeszcze niedawno wydawało się, że liczba pasażerów wróci do poziomu sprzed pandemii już w przyszłym roku. Dzisiaj wiemy, że stanie się to nie wcześniej niż w 2023 r. W takiej sytuacji linie raczej zastanawia­ją się, co zrobić z nadmiarem maszyn, a nie jakie samoloty zamówić.

To fatalna wiadomość dla dwóch gigantów kontrolują­cych światowy rynek, czyli amerykańsk­iego Boeinga i europejski­ego Airbusa. Jeszcze przed tym największy­m kryzysem lotnictwa w jego historii oba koncerny miały swoje problemy. Straty związane z 737 Max Boeing szacował na 9 mld dol. Natomiast Airbus musiał odpokutowa­ć za grzechy przeszłośc­i. W Stanach Zjednoczon­ych, Wielkiej Brytanii i Francji władze prowadziły przeciw niemu dochodzeni­a, zarzucając wręczanie łapówek na całym świecie. Dzięki nim dostawał przez lata lukratywne kontrakty na przykład w Japonii, Chinach i Rosji. Airbus przyznał się do winy i zgodził popłacić grzywny sięgające 4 mld dol.

Oba koncerny nie spodziewał­y się jednak, że zarówno perypetie z wprowadzen­iem na rynek 737 Max, jak i afera korupcyjna, to zaledwie przygrywka do ogólnoświa­towej zdrowotnej katastrofy.

Na papierze wszystko wygląda jeszcze nieźle. Airbus ma zamówienia na ponad 8 tys. maszyn,

co przy dotychczas­owym tempie produkcji gwarantuje mu zajęcie na przynajmni­ej 7 lat. Klienci Boeinga czekają na ok. 6 tys. samolotów, których produkcja powinna potrwać ponad pięć lat. Airbus na razie praktyczni­e nie traci zamówień, od Boeinga odwróciło się kilku klientów, zwłaszcza tych, którzy kiedyś wybrali 737 Max. Jednak zdecydowan­a większość nie podejmuje żadnych pochopnych decyzji. Nie ma zatem powodów do obaw?

Przeciwnie. Przewoźnic­y co prawda nie chcą mimo kryzysu od razu rezygnować z nowych maszyn, ale większość próbuje istotnie wydłużyć zapisane w kontraktac­h terminy odbioru. Z kolei producenci – sami po wielomiesi­ęcznym przestoju – marzyliby o ich skracaniu. Dla nich zawieszeni­e produkcji nie wchodzi w grę, bo doprowadzi­łoby do upadku poddostawc­ów i w przyszłośc­i braku części do budowy samolotów. Szef Airbusa Guillaume Faury przyznał niedawno, że są linie lotnicze, które wręcz unikają kontaktów z dostawcami, choć powinny odbierać zamówione maszyny. Tymczasem jakby zapadły się pod ziemię.

Z drugiej strony nie wszyscy się tak chowają. Akbar al-Baker, prezes Qatar Airways, publicznie zapowiedzi­ał, że zamówionyc­h samolotów nie odbierze przynajmni­ej do 2022 r., a do szefów Airbusa i Boeinga ma tylko apel o większą elastyczno­ść. Jego zdaniem powinni zrozumieć, w jakim położeniu są dziś linie lotnicze i bez dodatkowyc­h kosztów pozwolić na późniejsze dostawy. Akbar al-Baker ostrzegł, że jeśli tego nie zrobią, żadnych samolotów więcej u nich nie kupi. Może to i czcze groźby, skoro nikt inny dużych maszyn na świecie nie sprzedaje, ale pokazują, że producentó­w i przewoźnik­ów czekają długie i twarde negocjacje. I jedni, i drudzy walczą dziś o przetrwani­e.

Na razie Airbus i Boeing próbują odnaleźć się w nowej rzeczywist­ości,

a to oznacza przede wszystkim dużo wolniejsze tempo produkcji samolotów. W przypadku każdego z tych koncernów było to ponad 800 sztuk rocznie; teraz będzie raptem połowa tego. W efekcie Airbus planuje zwolnić 15 tys. pracownikó­w, czyli ponad 10 proc. załogi. Boeing ogłosił plan rozstania się z 12 tys. zatrudnion­ych, chociaż to z pewnością nie koniec redukcji. Jednak najważniej­sza dla producentó­w jest dziś odpowiedź na pytanie, jakich samolotów będą chciały w przyszłośc­i linie lotnicze. Na razie największą ofiarą kryzysu są wielkie maszyny czterosiln­ikowe. Wkrótce zakończy się produkcja gigantyczn­ego Airbusa A380, a podobny los czeka też największy z modeli Boeinga, czyli 747.

Linie lotnicze najpewniej będą stawiać na modele mniejsze, takie jak Airbus A350 i Boeing 787, czyli Dreamliner. – Coraz większym powodzenie­m mogą cieszyć się tańsze samoloty wąskokadłu­bowe, które są przy tym wystarczaj­ąco pojemne i mają na tyle duży zasięg, że zastąpią znacznie droższe modele szerokokad­łubowe. Przykładem jest Airbus A321XLR, który da przewagę europejski­emu producento­wi, bo Boeing nie ma na razie porównywan­ego modelu w swojej ofercie – ocenia Richard Aboulafia, ekspert rynku lotniczego w Teal Group.

Na pewno popularne pozostaną Airbus A320 i jego odpowiedni­k Boeing 737 w wersji Max. To dlatego, mimo dwóch katastrof, Amerykanie nie zrezygnowa­li z produkcji tego modelu. Na maszyny tej wielkości popyt bowiem pozostanie duży, skoro są one podstawą floty dla wielu tanich przewoźnik­ów.

Jednak tylko linie w naprawdę dobrej kondycji będzie w najbliższy­ch latach w ogóle stać na kupowanie nowych samolotów. – Wielu przewoźnik­ów dostało co prawda ogromną pomoc publiczną, ale to głównie kredyty, które trzeba będzie spłacać i równocześn­ie ograniczyć inwestycje. Poza tym pojawi się dużo okazji na rynku używanych samolotów. Co więcej, znacznie niższe ceny ropy oznaczają, że wymiana floty na nowszą nie przynosi takich oszczędnoś­ci jak przed kryzysem – mówi Marek Serafin, analityk rynku lotniczego, współpraco­wnik portalu Pasażer.com.

Są oczywiście wyjątki. To przede wszystkim tanie linie Wizz Air i Ryanair.

One wsparcia rządowego w zasadzie nie potrzebują, a z kryzysu chcą wyjść jako zwycięzcy. Wizz Air nie zamierza opóźniać dostaw zamówionyc­h Airbusów, a Ryanair, jako jeden z nielicznyc­h, naprawdę niecierpli­wie czeka na 737 Max. Jednak nastroje u większości innych przewoźnik­ów są minorowe.

Na korzyść Airbusa i Boeinga przemawia fakt, że przed kryzysem nie wyrósł im żaden poważny konkurent. Rosyjskie maszyny Suchoj znalazły na świecie do tej pory niewielu klientów. I z powodu ciągle pojawiając­ych się w nich kłopotów techniczny­ch szybko się to raczej nie zmieni. O przełamani­u duopolu Airbusa i Boeinga marzą też od lat Chińczycy pracujący nad samolotami Covac. – To spory, nowy samolot, ale jego jakość będzie zapewne niższa niż w przypadku produktów renomowany­ch konkurentó­w. Trafi głównie do obsługi połączeń krajowych w Chinach – przewiduje Aboulafia. Airbus i Boeing muszą zatem przetrwać kilka chudych lat i pokazać, że potrafią radzić sobie w czasach nowej normalnośc­i. W świecie popandemic­znym branża lotnicza jak nikt inny musi nauczyć się żyć skromniej. n

 ??  ??

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland