Ofiary ofiar
Co walka z rasizmem, #MeToo, tęczowe ruchy i żądania odszkodowań za kolonializm mają ze sobą wspólnego?
Ruch Black Lives Matter eksplodował po zabiciu George’a Floyda przez białego policjanta. Zabójstwo było jednak tylko pretekstem, a przyczyny były przede wszystkim dwie. Po pierwsze: w USA, w RPA, Wielkiej Brytanii i innych krajach z przeszłością kolonialną dochodzi do głosu nowe pokolenie. Kolor skóry już nie odgrywa dla niego takiej roli, a wspólna codzienna egzystencja, przyjaźń czy kontakty seksualne ponad rasowymi i etnicznymi granicami nie są niczym nadzwyczajnym.
Drugi powód to postępująca emancypacja tych grup, które obecnie tak widowiskowo protestują. Kilkadziesiąt lat temu ani Black Lives Matter czy Rhodes Must Fall w RPA (ruch przeciwko pomnikom kolonializmu) nie byłyby w stanie wywołać podobnego echa i spowodować np. reformy w policji. Aby to osiągnąć, trzeba być dobrze zorganizowaną grupą, z dostępem do funduszy, mediów, z własnymi ekspertami i wsparciem wykraczającym poza własny krąg.
Czy 30 lat temu protesty kobiet mogły doprowadzić do gwałtownego zakończenia karier powszechnie respektowanych producentów filmowych, prezenterów, sławnych aktorów? Wiele zarzutów o molestowanie i gwałty, które pogrążyły ostatnio „białych starych facetów”, było znanych od dawna. Ale wówczas nie brano ich na poważnie, lekceważono ofiary albo uznawano te czyny za zwyczajowe dowody męskości sprawców. Kiedy kobiety liczyły się mniej, nie było szans, aby ich protesty wstrząsnęły męskim światem kultury i polityki. #MeToo odniósł taki sukces nie dlatego, że kobiety są teraz bardziej ciemiężone, ale dlatego, że coraz skuteczniej potrafią walczyć o swoje.
Bohaterowie w odstawkę
Sukcesy nowych ruchów mają jeszcze jeden wspólny mianownik: aby być skutecznym, trzeba się ubrać w szaty ofiary. Dotyczy to dziś niemal każdego protestu i każdego ruchu politycznego, który chce osiągnąć sukces. Zaskakująco skutecznie robią to nawet grupy, którym szaty ofiar w ogóle nie pasują. W RPA działają ruchy, które kreują białych, ekonomicznie uprzywilejowanych farmerów i obywateli, na ofiary prześladowań. Partie populistyczne w Europie zawdzięczają swoje sukcesy propagandzie, która przedstawia polityków od lat należących do elity jako uciskanych przez wrogi system outsiderów.
To nie oznacza, że wśród protestujących Afroamerykanów nie ma autentycznych ofiar prześladowań, że ich protesty są nieszczere. Ale jak pokazuje przykład byłych beneficjentów apartheidu, którzy dziś bronią swoich praw człowieka, przy odrobinie dobrej woli każdy może należeć do jakiejś grupy ofiar i domagać się moralnego czy finansowego zadośćuczynienia.
W końcu to w ten sposób Donald Trump – miliarder, członek establishmentu, który swój majątek odziedziczył – doszedł do władzy jako reprezentant rzekomo represjonowanej przez „kłamliwe media” i „wrogie elity polityczne” mniejszości białych mężczyzn, którym polityczna poprawność odbierała swobodę wypowiedzi. Wybrały go miliony ludzi, które czuły się skrzywdzone.
W takim konkursie ofiar przegrywają zazwyczaj tylko ci, którym historia najbardziej dała w kość – tak bardzo, że ze swoją narracją nie mogą dotrzeć do mediów i opinii publicznej. W ten sposób w RPA o kolonializmie, apartheidzie i wywłaszczeniu obszarników dyskutują największe i dobrze zorganizowane partie i grupy nacisku, podczas gdy mała grupa pierwotnych mieszkańców RPA głosu nie ma.
nych jest ponad 1,7 tys. upamiętnień bohaterów Południa walczących w wojnie secesyjnej o zachowanie niewolnictwa. Ze 145 pomników prezydenta Andrew Jacksona, stawianych m.in. w pierwszej połowie XX w., usunięto 25. Generał Robert Lee, sam właściciel dwóch setek niewolników, został zdjęty z 36 cokołów, pozostało jeszcze 186. Usunięto lub zaplanowano do usunięcia ponad 30 pomników Krzysztofa Kolumba. Następne w kolejce mogą być pomniki przedstawiające osoby inne niż białe jako gorsze, np. spieszonych Indian bądź czarnoskórych towarzyszących białemu jeźdźcowi. Ważą się losy – oto paradoks – pomnika emancypacji w Waszyngtonie. Kompozycja składa się ze stojącego w surducie prezydenta Abrahama Lincolna i powstającego z kolan półnagiego czarnego niewolnika, jeszcze w kajdanach, wpatrzonego z nadzieją, wiernością
rozdysponować odszkodowania; wiadomo z jakim skutkiem.
Biali przeciw białym
Grupa społeczna, etniczna, narodowa – ale też grupa o odmiennej orientacji seksualnej, która chce się odnaleźć w świecie zdominowanym przez kult ofiar – musi swoją narrację budować na jasnej, zrozumiałej dla niezaangażowanych obywateli dychotomii. Po jednej stronie muszą być ofiary (które dana grupa reprezentuje), po drugiej stronie sprawcy. Obu grupom trzeba przypisać odpowiedzialność zbiorową, aby każdy sprawca czuł na sobie brzemię winy, a każda z ofiar była uprawniona do roszczeń.
Jak pokazuje przykład populistycznych polityków, którzy kreują się na ofiary systemu, ten zabieg może być skuteczny, nawet jeśli jest on całkowicie sztuczny. Poza nielicznymi jaskrawymi przykładami – jak kreowanie Silvio Berlusconiego na ofiarę mściwych prokuratorów albo Donalda Trumpa na przedstawiciela pokrzywdzonego amerykańskiego proletariatu – grupy domagające się wyrównania dawnych krzywd zawsze mogą przedstawiać w miarę dobrze udokumentowany rachunek.
Afroamerykanie faktycznie są strukturalnie i systemowo marginalizowani, kobiety częściej padają ofiarami molestowania ze strony mężczyzn niż odwrotnie, pary należące do mniejszości seksualnych nie mają niektórych praw, jakie przysługują tradycyjnym rodzinom. Problem z wyścigiem ofiar nie polega więc na tym, że podział na pokrzywdzonych i krzywdzicieli jest nieprawdziwy, ale że utrwala bardzo ostre podziały, które są sprzeczne z postulatami rzeczników ofiar.
Widać to zarówno w RPA, w Stanach, jak i w niektórych krajach europejskich, gdzie doszło do manifestacji antyrasistowskich. Ruchy, które przedstawiają rasizm jako zbrodnię „białych” przeciwko „kolorowym”, skupiają więcej młodych białych ludzi niż kiedykolwiek wcześniej. Mamy tu paradoks dobrze znany z sukcesów #MeToo.
Tak liczny udział białych w protestach przeciwko dyskryminacji niebiałych stanowi dowód siły ruchu antyrasistowskiego. Protesty w Stanach nie świadczą o tym, jak bardzo „kolorowi” są tam dyskryminowani (są, ale mniej niż dawniej), lecz jak silny jest opór przeciwko dyskryminacji.
Protesty antyrasistowskie i bardzo popularne obecnie w Niemczech inicjatywy postkolonialne są elementami procesów społecznych i konfliktów politycznych, w ramach których różne grupy próbują narzucić swoje narracje milczącej większości. Z przeszłości, niczym króliki z kapelusza, wyciągają wybrane elementy. Z obiektywną historią nie ma to wiele wspólnego. Nie da się jej wepchnąć w prosty schemat zbiorowych sprawców i ofiar.
To na użytek dzisiejszych walk politycznych interpretujemy kolonializm jako system opresji, w ramach którego Afrykanie występują w roli zbiorowych ofiar, a biali w roli zbiorowych sprawców. Tymczasem arabscy kupcy nadal handlowali niewolnikami w czasie, gdy ten proceder został już zakazany przez Europejczyków. Mogli się, jak wcześniej Europejczycy, oprzeć na afrykańskich przywódcach, którzy sami handlowali niewolnikami, przeważnie więźniami i ich krewnymi wziętymi do niewoli podczas wojen. Podbijanie sąsiednich grup i państw i nawet praktyki, które dziś uznajemy za ludobójcze, zdarzały się w Afryce długo przed pojawieniem się tam białych kolonizatorów, a kiedy nadeszły pierwsze wojska kolonialne, niemal zawsze znajdowały lokalnych sojuszników gotowych osłabić, ograbić albo nawet całkowicie eliminować swoich rywali.
Burzyciele pomników
Nie wszystkie części Afryki były kolonizowane przez białych Europejczyków: przez długi czas Sudan był wspólną kolonią Wielkiej Brytanii i Egiptu, duża część południowej Afryki, która pozostała poza wpływami (niderlandzkiej) Kampanii Wschodnioindyjskiej była kolonizowana przez Zulusów, zanim dotarły tam europejskie wojska. Południowa Afryka to też dość paradoksalna sytuacja: brytyjscy kolonizatorzy kolonizowali tu kolonizatorów pochodzących z Holandii. Po obu stronach wojny burskiej walczyli też afrykańscy żołnierze. W Namibii lud Damara uwolniła z opresji Herero dopiero niemiecka interwencja.
Jak bardzo ten prosty podział odbiega od wielobarwności wydarzeń i źródeł historycznych, dowodzi historia Rwandy. Mimo że władze belgijskie o wiele głębiej ingerowały w stosunki społeczne i życie codzienne Rwandyjczyków niż przedtem Niemcy, nigdy nie doszło tam do zbrojnych powstań, jak w koloniach brytyjskich, francuskich i niemieckich.
Masowe rozruchy, które doprowadziły do ogłoszenia niepodległości, wybuchły na tle konfliktu plemion Hutu i Tutsi i potem przez kilkadziesiąt lat historycy i politycy Hutu twierdzili, że to Tutsi, a nie Belgowie lub Niemcy, trzymali ich w niewolnictwie. Ludobójstwo w 1994 r. to przykład, jak jedna grupa Afrykanów zapożycza rasistowskie kalki z Europy, aby wzywać do eksterminacji innych. Nawet rasizm nie mieści się całkowicie w tym czarno-białym schemacie obecnych protestów.
Nie ma się jednak co dziwić ani oburzać: nowe ruchy społeczne i polityczne od zarania dziejów odwołują się do przeszłości. Gdyby przy tym próbowały uwzględnić wszystkie sprzeczności i meandry, jakie charakteryzują ludzkie dzieje, powstałaby narracja, której nikt by nie zrozumiał. Odbiorcy tych prostych interpretacji winni pamiętać, że takie odniesienia do przeszłości niewiele mówią o tym, jaka ona faktycznie była, ale bardzo dużo mówią o politycznej agendzie tych, którzy je głoszą. Burzenie pomników niewiele mówi o pomnikach ani o tych, których gloryfikują; najwięcej mówi o samych burzycielach oraz ich zamiarach.