[JeżuBsairŚbwieięta
Najnowsza opowieść o tym, jak sztuka zmieniła się w zbuka, pochodzi z przełomu czerwca i lipca. Rzecz miała miejsce w Hiszpanii, kraju pod względem tego typu przypadków wyjątkowym, o czym będzie jeszcze mowa. Pewien szczęśliwy, choć z biegu spraw wynika, iż niezbyt przenikliwy, posiadacz obrazu barokowego mistrza Bartolomé Estebana Murillo „Maryja Niepokalanie Poczęta” postanowił dzieło odrestaurować. Zamysł chwalebny, ale inwestor był albo skąpy, albo biedny, albo zwyczajnie głupi i zadanie powierzył lokalnemu specjaliście od renowacji mebli. Na domiar złego nieutalentowanemu. Za 1200 euro oryginalną słodką twarz Madonny całkowicie zmył i zastąpił wizerunkiem, który do oryginału podobny jest tak jak owoc kiwi do ptaka kiwi. Ale to nie koniec historii. Nieusatysfakcjonowany (i słusznie) właściciel dzieła zlecił za kolejne 1200 euro poprawki... innemu konserwatorowi mebli. Cóż, można by się długo sprzeczać, wersja którego specjalisty od szaf jest bardziej tragikomiczna, ale zgoda panuje w jednym: niepokalana została podwójnie skalana (estetycznie).
Trzeba też przyznać, że w ostatnich latach Hiszpania wyraźnie przoduje w takich groteskowych naprawach. Tylko w 2018 r. dwukrotnie trafiała pod topór światowych mediów. Po raz pierwszy za sprawą powstałej w XVI w. rzeźby św. Jerzego, która zdobiła kościół San Miguel de Estella w Nawarze. Święty smoków się nie bał, ale musiał ulec przed niefrasobliwym poprawiaczem (tym razem był to lokalny nauczyciel), który dokonał głębokiego liftingu twarzy, zbroję oczyścił, a konia równiutko wymalował na niebiesko, jakby przygotowywał go do roli w kreskówce Disneya. Ta głupota kosztowała kościół 43 tys. euro, w tym 6 tys. kary i 37 tys. honorarium za profesjonalne już przywrócenie stanu pierwotnego.
Drugi przypadek miał miejsce w Rañadoiro, tym razem w regionie Asturia. Scenariusz podobny: kościół, pełna zapału i pozbawiona kompetencji parafianka (właścicielka lokalnego sklepu z papierosami), bezmyślny proboszcz i wielopostaciowa figura. Tym razem z XV w., przedstawiająca Matkę Boską z Dzieciątkiem i św. Anną. Piękna, monochromatyczna rzeźba została zamieniona w odpustowy produkt, a gorliwa „artystka” użyła chyba wszystkich dostępnych w lokalnym sklepie jaskrawych i błyszczących emalii przemysłowych. Ze szczególną dbałością o staranny makijaż wszystkich postaci. „Pomalowałam je najlepiej, jak potrafiłam” – broniła się rozbrajająco, gdy o sprawie stało się głośno.
Tę czarną serię zapoczątkowała w 2012 r. 81-letnia Cecilia Giménez, wówczas nikomu (poza najbliższym sąsiadami) nieznana mieszkanka Borji (Aragonia). Otóż postanowiła ona w jak najlepszej intencji, acz bez porozumienia z proboszczem, nareperować faktycznie podniszczony fresk „Ecce Homo”, który w 1930 r. popełnił profesor malarstwa z Saragossy Elías García Martínez. Efekt przeszedł najśmielsze oczekiwania, nowy karykaturalny wizerunek bardziej bawił niż przerażał.
Ten przypadek zasługuje na nieco uważniejsze przyjrzenie mu się. Nie tylko dlatego, że zainaugurował hiszpańską „serię niefortunnych zdarzeń”, ale także dlatego, że stał się trwałym (to już osiem lat) fenomenem kultury masowej. Najpierw zaistniał w sieci, początkowo w postaci obiegającej świat ciekawostki, która szybko stała się memem. W Polsce wizerunek nazwany został Jeżusem, co nawiązuje do fryzury przemalowanego Jezusa, na świecie funkcjonuje jako „Monkey Christ” lub „Behold the Monkey” (Oto Małpa). Sława internetowa rychło przełożyła się na tzw. real. Za sprawą autorskiej wersji „Ecce Homo” nieduża Borja (cała gmina liczy sobie 5 tys. mieszkańców) stała się nową hiszpańską atrakcją turystyczną, do dziś przyciągnęła ponad 200 tys. osób. Wokół fresku powstał cały
lokalny miniprzemysł, nakręcono dwa poświęcone mu filmy dokumentalne, a dzięki datkom odwiedzających można było starannie odremontować kościół (nie tykając oczywiście szpetnej kury znoszącej złote jaja), a nawet zbudować lokalny dom starców. Sama Giménez po krótkim okresie niesławy stała się gwiazdą i jej – równie nieudolne – autorskie obrazki sprzedają się teraz za całkiem okrągłe sumki. Popkultura wchłonęła kościelny malunek tak, jak wcześniej uczyniła to z „Moną Lisą” czy „Krzykiem” Muncha. Dziedzictwo kulturowe poniosło stratę (nad którą dziś nikt już nie ubolewa), ale świat zyskał kolejnego idola.
Domalować
Żeby już nie znęcać się nad biednymi Hiszpanami, dodać wypada, że renowacyjne „wtopy” zdarzają się w różnych krajach, a prym w tym procederze wiodą małe, prowincjonalne kościółki. Między innymi w Kolumbii, gdzie 150-letni posąg przedstawiający św. Antoniego z Padwy z małym Jezuskiem w ramionach wysłano do konserwacji z powodu uszkodzeń spowodowanych przez termity. Z uszkodzeniami sobie poradzono, a przy okazji postacie poddano upiększeniu: zyskały gustowny róż na policzkach, usta jak pomalowane szminką i wyraźne, kolorowe cienie do powiek.
Wspaniale odmłodniała także zabytkowa Święta Barbara z kaplicy Santa Cruz da Barra w miejscowości Fortaleza de Santa Cruz w Brazylii. „Zamieniono ją w Barbie” – relacjonował lokalnym mediom przerażony historyk Milton Teixeira.
W podobnej konwencji miejscowi chłopi „rozprawili się” z liczącym sobie ponad tysiąc lat posągiem Buddy w chińskim miasteczku Anyue. Co ciekawe, spontanicznej restauracji dokonali w 1995 r., ale świat o tym dowiedział się dopiero w 2018 r. dzięki przewodnikowi turystycznemu, który dotarł do wioski i zobaczył dzieło zniszczenia. Wcześniej nikomu to nie przeszkadzało. Także śmiało obeszli się Chińczycy z tysiącletnimi buddyjskimi freskami zdobiącymi świątynię w Chaoyang. Choć budżet na ich renowację był wysoki (ok. 100 tys. funtów), efekt okazał się koszmarny – znów wybitny zabytek bezpowrotnie zamieniono w disneyowską kreskówkę. Z kolei przeciwieństwem nadmiernego przydawania walorów podczas renowacji jest osobliwy przypadek oryginalnego rysunku Leonarda da Vinci, który prywatny kolekcjoner oddał w ręce nie do końca kompetentnych, ale za to gorliwych fachowców. A oni zafundowali dziełu takie czyszczenie, że zawartość całkowicie zniknęła, i to w sposób nieodwracalny.
Dokleić
Ale nie tylko amatorscy naprawiacze i lokalni konserwatorzy, lecz także wielcy tego świata mają sporo na sumieniu. Czasami aż się wierzyć nie chce, jak niefrasobliwie podchodzą do delikatnej materii sztuki. Chyba najwięcej mówiło się w ostatnich latach o incydencie w Muzeum Egipskim w Kairze, którego bohaterem stała się słynna maska Tutanchamona pochodząca z ok. 1300 r. p.n.e. W 2014 r. jeden z pracowników nieszczęśliwie upuścił na ziemię cenny artefakt, w efekcie czego faraonowi
odpadła broda. Zamiast zaordynować fachową konserwację, pracownicy muzeum pospiesznie przykleili ją za pomocą żywicy epoksydowej. Mało tego. W wyniku niechlujnej naprawy część kleju wypłynęła, więc zdrapano go nożykiem, przy okazji zarysowując powłokę maski. Ostatecznie wszystko skończyło się dobrze, ale trzeba było wezwać eksperta z Niemiec, który żmudną pracą przywrócił stan pierwotny. Sprawa trafiła jednak do sądu, o niewłaściwe obchodzenie się ze słynnym eksponatem i brak nadzoru oskarżono osiem osób, w tym byłych już dyrektora muzeum i głównego konserwatora. W Egipcie z faraonami nie ma żartów.
Opowieści można by mnożyć. A to o słynnej i ciągnącej się latami renowacji malowideł ściennych w Kaplicy Sykstyńskiej, w wyniku której jedna z postaci... utraciła oczy. Albo o znanym z niekonwencjonalnego gustu premierze Włoch Silvio Berlusconim, który w 2010 r. zażądał, by starożytnym (II w. n.e.) rzeźbom przedstawiającym Wenus i Marsa, zdobiącym jego siedzibę, dosztukować odłupane i zaginione w odległej przeszłości części ciała (dłonie i penis). Współcześni rzeźbiarze postarali się całkiem dobrze, ale historycy sztuki podnieśli raban, co się ostatecznie skończyło ponownym odłupaniem spornych członków. Czy też o starożytnych mozaikach (ok. II w. n.e.) z Hatay Museum w Antakyi w Turcji, które lokalny rzemieślnik tak nieudolnie konserwował, że teraz są poważnie uszkodzone.
Trudno też nie wspomnieć o bodaj najbardziej groteskowym i najzabawniejszym przypadku, tym razem z Kanady. Przed kościołem Ste Anne des Pins w Sudbury stała sobie figura Maryi z Dzieciątkiem. Niestety, wandal odrąbał i zabrał Jezuskową głowę. Pomoc zadeklarowała lokalna artystka Heather Wise. Efekt jej pracy przeszedł najśmielsze oczekiwania. Wykonana z czerwonej gliny główka nie tylko nie pasowała do bieli całej rzeźby, ale nadto przypominała jakiś senny koszmar, a nie zbawcę ludzkości. Zamiast włosów Jezus miał rogi, do tego wyłupiaste oczy oraz płaski i wielki nos. Czujni internauci szybko doszukali się podobieństwa do postaci Lisy ze słynnego animowanego serialu o Simpsonach. Tym razem epilog okazał się szczęśliwy. Skruszony, a może przerażony estetycznymi konsekwencjami swojego czynu złodziej podrzucił oryginalną główkę, która szybko zastąpiła artystyczną kreację pani Wise.
Uprzątnąć
W historii dzieł sztuki zniszczonych w dobrej wierze osobne, co nie znaczy poślednie miejsce zajmuje sztuka współczesna. Oto skrótowo kilka najbardziej znanych przypadków. W latach 80. sprzątaczka wyczyściła brudną wannę składającą się na instalację Josepha Beuysa. W 2001 r. inna sprzątaczka w londyńskiej Eyestorm Gallery wyrzuciła z kolei do śmieci instalację autorstwa Damiena Hirsta. Składała się ona z porozrzucanych pustych butelek i niedopałków papierosów, a dzielna kobieta uznała, że to są pozostałości po wernisażowym bankiecie. Podobny los spotkał w muzeum Tate Britain trzy lata później torbę na śmieci składającą się na pracę Gustava Metzgera, a na wystawie w Bari – puste kartonowe pudła, które też okazały się składową artystycznej instalacji. Przy okazji warto przypomnieć, że i my mamy w tym procederze swój udział. W Łodzi paru zbieraczy złomu uznało, że zalegające na jednym ze skwerów metalowe rury to porzucona pozostałość po jakiejś budowie i sprawnie przetransportowało je do punktu skupu. Tymczasem była to minimalistyczna praca amerykańskiego rzeźbiarza Richarda Nonasa. Dzieło udało się uratować i znalazło ostatecznie bezpieczną przystań koło Muzeum Sztuki.
Zasadniczo jednak bardzo rzadko zdarzają się w Polsce (a przynajmniej rzadko są upubliczniane) przypadki nieszczęśliwego poprawiania dzieł sztuki. Ostatnim głośnym było kompletnie nieudane, amatorskie przemalowanie w 2015 r. polichromii Jerzego Nowosielskiego w kościele w Olszynach koło Tarnowa. Historycy sztuki byli oburzeni, ale sołtyska wsi publicznie zapewniła, iż „po przemalowaniu wygląda to ładnie i schludnie, ludziom się podoba”. Wydaje się, że przed efektem „Behold the Monkey” skutecznie chronią nas – paradoksalnie – dwie okoliczności: komunistyczna przeszłość i... bieda. Ta pierwsza sprawiła, że zdecydowana większość cennych dzieł sztuki jest dziś przechowywana w publicznych zbiorach, gdzie obowiązują restrykcyjne zasady konserwatorskie. A z powodu braku funduszy wartościowe obrazy czy rzeźby będące w wyposażeniu kościołów prędzej niszczeją, niż trafiają w ręce jakichkolwiek, także niedouczonych, poprawiaczy. Wydaje się, że ważna jest także ogólna atmosfera towarzysząca u nas zabytkom. Historia nas nie rozpieszczała, kolejne wojny dramatycznie uszczuplały kulturową spuściznę. Nauczyliśmy się więc, że dawna sztuka jest czymś cennym i trzeba o nią należycie dbać.
Od kiedy sztuka istniała, a zatem także starzała się i niszczała, pojawiała się pokusa, by przywracać jej dawny blask. Raz udawało się to lepiej, raz gorzej. XX w. teoretycznie zadanie to znacznie ułatwił; postęp technologii i nauki sprawił, że można było odtrąbić sukcesy w najbardziej trudnych czy wręcz beznadziejnych, wydawałoby się, sytuacjach. Jednak zawsze pozostaje margines. Na głupotę, niefrasobliwość, nadmierną pewność siebie, brak wyobraźni. A tych nigdy nie zabraknie. Pod każdą szerokością geograficzną.