Świecki konfesjonał
dziecka do staruszki. Najlepszy scenarzysta by takich postaci nie wymyślił. Wirusa potraktowałeś jako metaforę życia w obliczu śmierci?
Życie zdecydowanie wygrywa. To mi bardziej przypominało wojnę niż pandemię. Z niewidocznym wrogiem. Nie wiadomo, z której strony zaatakuje. Ta wojna wyzwalała ludzką solidarność: szycie maseczek, dbanie o sąsiadów, robienie im zakupów. Widziałem, jak różnie ludzie reagują. Od żarcików z wirusa i bagatelizacji po skrajny lęk, że nie powinno się w ogóle z domu wychodzić. Jedna z moich bohaterek mówi na końcu filmu, że może po coś to wszystko jest. Pytam: po co?, ona odpowiada: żeby rybki w Wenecji miały czystą wodę, a Chińczycy czyste powietrze. Może rzeczywiście wirus jest po to, żebyśmy się opamiętali, zatrzymali w tym pędzie? Może uratujemy swój świat?
Co jeszcze widać z perspektywy balkonu, jakie odkrycia poczyniłeś?
W krótkim, zrobionym w czasie pandemii filmie moim prawdziwym bohaterem jest upływ czasu. Świat się nagle zatrzymał. Kamera na balkonie wraz z nim. Obserwuje w jednym kadrze kawałek świata i szczególny wycinek czasu, w którym się znaleźliśmy. Wsłuchiwałem się w nagłą ciszę. Pod moim balkonem spowolnione życie toczyło się dalej. Jak na scenie przesuwały się kolejne postaci. Pytałem ludzi o to, na co sam nie mam odpowiedzi: co będzie dalej? Dziesięciominutowa impresja o pandemii stanie się częścią pełnometrażowego dokumentu kręconego z balkonu?
Nie, to dwa różne projekty. „Film balkonowy” realizuję od dwóch lat. Zrobiłem założenie, że nie ma sensu biegać z kamerą po świecie i szukać bohaterów, skoro mogę się zatrzymać, postawić statyw z kamerą w jednym miejscu, na ulicy Walecznych w Warszawie, i czekać, aż cały świat przyjdzie do mnie. I to się dosłownie sprawdza. Są Francuzi, Japończycy, Irańczycy, Rosjanie, Ukraińcy. Ale przychodzi do mnie dużo więcej – ludzie ze swoimi wewnętrznymi światami. „Film balkonowy” jest po części świadomym i twórczym nawiązaniem do „Kinematografu”. To był projekt, który wymyśliliśmy z moim ojcem Marcelem Łozińskim w 1999 r. Na przełomie wieków próbowaliśmy umieścić kamery filmowe w budkach przypominających telefoniczne. 25 kamer rozrzuconych po całym kraju, m.in. w szpitalach czy na dworcach, miało służyć Polakom do intymnych zwierzeń. Wchodzi człowiek do budki, siada wygodnie na stołeczku, naciska guzik i opowiada swoją historię. Miał powstać Polaków portret własny. Dziś każdy ma w kieszeni kamerę i może mówić, kiedy chce i jak chce. Ale wtedy ten projekt był bardzo nowatorski. Z różnych przyczyn nie udało nam się wtedy tego filmu zrobić.
Co z tych spotkań ma wynikać?
Jakie relacje udało się zbudować? Każde spotkanie jest niespodzianką, nie wiem, kto się za chwilę pojawi. W człowieku tkwi naturalna potrzeba opowiadania o sobie. Mam bohaterów, którzy przyszli tylko raz, ale mocno się zaznaczyli, i kilkunastu, którzy co jakiś czas wracają. Sąsiedzi przychodzą zdać mi relację, co się w ich życiu wydarzyło. Panie Pawle, mówi pani Jadwiga, dzisiaj jestem zmęczona, nie będę z panem rozmawiała. Idę po zakupy. Pytam: co się stało? Mój kot Silver całą noc buszował, oka nie zmrużyłam, ale starsza pani już się zatrzymuje i rozmawia. I tak potrafi postać pół godzinki. Buduje się bliska relacja, choć dzieje się to niestandardowo. Nie wchodzę nikomu do mieszkania. Spotykamy się na ulicy w bezpiecznej dla nich przestrzeni.
Niczym spowiednik albo Bóg.
Śmieję się, że stworzyłem świecki konfesjonał. Jestem tylko pośrednikiem między bohaterami i widzem, w jego imieniu zadaję pytania, rozmawiam. Bohaterowie patrzą trochę w górę, na mnie, w kamerę, albo może gdzieś wyżej? Balkonowy rodzaj rozmowy jest szczególny. Kiedy spotykam te same osoby na ulicy, już zupełnie prywatnie, to się wstydzimy, rozmowa jakoś nie idzie. Dystans, te pięć metrów, które nas dzielą, okazuje się kluczowy i – paradoksalnie – otwierający. Wchodząc w kadr, ludzie czują się bezpiecznie, w każdej chwili mogą z niego wyjść. Nie ma przymusu. Jeśli ktoś ma ochotę powiedzieć tylko jedno zdanie i zniknąć, to też jest OK.
W jaki wzór ułożą się te wynurzenia? Udało mi się zebrać kolekcję bardzo dla mnie pasjonujących ludzkich historii. Socjologia mnie nie interesuje, staram się iść w głąb. Wypytuję o sprawy, z którymi sam się borykam. Jedni zbywają to śmiechem, inni potrafią przez godzinę tłumaczyć, po co są na świecie i co jest dla nich ważne. Pani Anna, była dziennikarka Polskiego Radia, prowadzona na wózeczku przez Ukrainkę, powiedziała: Jaki jest sens życia? Życie jest sensem. Odwróciła pytanie. Piękna, prosta odpowiedź, warta tysiąca innych słów. Nic nowego.
Ale trzeba umieć tak to nazwać. Sama esencja. Jak się ją zestawi z dramatycznym losem bezdomnego, jego opowieścią o wielkim wysiłku utrzymania się na powierzchni życia, to już wcale nie jest banał. Najogólniej mówiąc, powstanie z tego zapis stanu umysłu współczesnych Polaków. Zamknięty w ramach czasowych od wiosny 2018 r. do lata 2020 r. Może na zakończenie będzie wirus, a może wybory prezydenckie? Jeszcze nie wiem.
Warszawa to bastion inteligentów i lewaków. Myślisz, że to będzie reprezentatywny obraz?
Też stereotyp. Ludzie różne rzeczy mają w sercu. Rozmawiam o wykluczaniu innych, LGBT, o uchodźcach, podziałach społecznych, o wszystkim, co boli. O tym, że ci, którzy mają dziś władzę, próbują nas dzielić, wykluczać, odbierać niektórym z nas człowieczeństwo. Trudne, bolesne tematy. Ale spotykam też pod balkonem nienawistników i homofobów. Raczej się nie zgadzamy, ale staram się słuchać.
Powiedziałeś kiedyś, że Polsce przydałby się naczelny psychoterapeuta, ponieważ zachowujemy się jak mocno skłócona rodzina.
To coraz boleśniej aktualne. Nie umiemy ze sobą rozmawiać, zamiast siły argumentów są argumenty siłowe. Jestem przerażony tymi podziałami, nie wiem, czy to się da kiedyś skleić. Rozmowa jest w zaniku, pokrzykujemy na siebie, zamiast dialogować. Ale tak będzie, dopóki dla władzy to będzie opłacalne. Gdzie się podział nasz rozsądek, mądrość? Tak łatwo dajemy sobą manipulować, nie ufamy sobie. To jakiś straszny spadek po komunie.
Poznając tyle życiorysów i punktów widzenia, odnalazłeś jakąś wartość konstytuującą naszą wspólnotę?
Nie wiem, czy ona jeszcze istnieje. Z badań socjologicznych wynika, że niby ufamy najbardziej rodzinie, jest dla nas najważniejsza. To się pod balkonem potwierdza. Ale z drugiej strony bardzo często ta rodzina przypomina Polskę lub może raczej Polska przypomina rodzinę. Przy obiadach nie porusza się już tematów politycznych, bo to pole minowe odpalające natychmiast ładunki konfliktów.
Czego szukasz w człowieku, przyglądając mu się w swoich filmach? Kawałka siebie. Albo tego, czego mi brak. Bohaterowie pomagają mi opisać nasz wspólny świat. Poświęcam dwa lata, stojąc – jak policzyłem – w sumie 145 dni zdjęciowych na balkonie, bo dostaję od ludzi coś dobrego. Czasem naprawdę zaskakują mnie swoim widzeniem rzeczywistości, optymizmem, otwartością. To bywa zaraźliwe. Czasem przynoszą smutek i ból. Życie.