Prezydent opozycji
Przed Rafałem Trzaskowskim i liderami Platformy Obywatelskiej zadanie na miarę rozwiązania kwadratury koła. Jak optymalnie ułożyć wzajemne relacje?
Pomysł zorganizowania powy‑ borczego wiecu był w sumie ekscentryczny. Przegranym politykom przeważnie się prze‑ cież nie klaszcze. Choć Rafało‑ wi Trzaskowskiemu w piątkowy wieczór akurat klaskano, co potwierdza, że rezul‑ tat wyborów prezydenckich wymyka się zero‑jedynkowym ocenom.
Należało się pospieszyć, aby ciśnienie z wyborców do końca nie zeszło. Gdyńska lokalizacja okazała się strzałem w dziesiąt‑ kę. Trzaskowski wygrał tutaj miażdżąco, o ciepłe przyjęcie nie trzeba było się za‑ tem martwić. Nadmorska promenada o tej porze roku zawsze tętni życiem, co z kolei gwarantowało frekwencję. Plenery na tyle ładne, aby telewizyjne obrazki cieszyły oko. Nie mniej istotna była jednak sym‑ bolika samego miejsca. W końcu Gdynia to znak sukcesu, wielkie dzieło wzniesione od podstaw, na przekór polskim skłonno‑ ściom do improwizowania i heroicznych zrywów, które zawsze kończą się tak samo.
Choć akurat piątkowy wiec Rafała Trzaskowskiego był wielką improwi‑ zacją. Do końca nie było wiadomo, kto wystąpi u boku głównego bohatera. Obecność Borysa Budki nieco stępiła entuzjazm trójmiejskich prezydentów, którzy stronią od partyjnych szyldów. Długo nie było też jasne, co Trzaskowski powinien powiedzieć.
Podziękować za głosy? To też, ale jeśli na tym poprzestanie, będzie to równo‑ znaczne z komunikatem: „Już po wszyst‑ kim, możecie się rozejść do domów”. Pójść więc za ciosem i ogłosić nowy początek? To byłoby coś. Szkoda tylko, że zawczasu nie przygotowano politycznego planu na wypadek przegranej w wyborach. I czy w ogóle da się w ciągu trzech dni znaleźć lekarstwo na problemy, od których przez ostatnie lata konsekwentnie uciekano?
Ani słowa o partii!
Problem najważniejszy to oczywiście sama Platforma Obywatelska. Zdaniem niektórych nieustawny grat, który za‑ biera miejsce i blokuje sensowniejsze opozycyjne inicjatywy. Nie ma jednak silnych, aby klekota wystawić za drzwi. Życzliwsi powiedzą, że to formacja tkwiąca w pułapce średniego rozwoju. Mocno osadzona w wielkich miastach, klasie średniej, liberalnym paradygma‑ cie III RP. Zasobna w struktury i wielo‑ milionowe subwencje. To najważniej‑ szy rezerwuar całego antypisowskiego frontu. A zarazem jego główny balast, bo Polska wielkich miast jest po prostu mniej liczna od Polski prowincjonalnej, ta pierwsza jest bardziej syta, ta druga z kolei – bardziej zdeterminowana. A do‑ dajmy jeszcze trudne dziedzictwo ośmiu lat rządów Tuska, tradycyjną ociężałość programową Platformy, zużycie języka i wielu twarzy.
Wybory prezydenckie potwierdziły, że nie jest łatwo wydostać się z tej pułap‑ ki. Niby Trzaskowski wzniósł się ponad dawne ograniczenia i odnowił relację z elektoratem. Również jednak z tego
powodu, że rozmazał swoje partyjne afiliacje. Wskazania z badań były zresztą bezlitosne. Logo z uśmiechniętą Polską należało zakopać dziesięć metrów pod ziemią, a kojarzonych z PO polityków – zwłaszcza związanych z epoką Tuska – ukryć w szafie. Zamiast nich na kampanijnej scenie zagościli samorządowcy.
Racjonalnie trudno wyjaśnić, dlaczego wyborcy zasadniczo uwierzyli w bezpartyjną kreację. Może chcieli uwierzyć? Po pierwszej turze zdiagnozowano zresztą wizerunkowy kryzys. Za Trzaskowskim stanęła wtedy na scenie cała partyjna elita, co się wyborcom zdecydowanie nie spodobało. A potem sprawa stawała się coraz bardziej beznadziejna, gdyż pozostali opozycyjni kandydaci na czele z Szymonem Hołownią publicznie cierpieli z powodu konieczności wybierania pomiędzy platformersem i pisowcem, co zresztą przeczyło ich wcześniejszym diagnozom, że PiS stanowi zagrożenie dla samych podstaw demokracji.
Czy da się roztopić Platformę?
Choć gwoli sprawiedliwości trzeba wspomnieć, że samej Platformie też zdarzało się w tej kampanii cierpieć. Niejeden poseł przypomniał sobie po przegranych wyborach, że kiedy w swoim okręgu wyborczym podejmował Trzaskowskiego, to sztabowcy nie pozwolili podczas wiecu stanąć obok kandydata na scenie i udzielić poparcia.
Mimo wszystko otoczenie Borysa Budki sprawia wrażenie zadowolonego. Plan partyjny został w końcu zrealizowany. Sprawnie rozegrano kryzys wokół majowych wyborów, dokonano wymiany kandydatów, zorganizowano niezłą kampanię, zdystansowano opozycyjnych konkurentów. A że trochę zabrakło do zwycięstwa? Najwyraźniej nie było ono jeszcze pisane. Grunt, że pozycja PO wydaje się dziś niezagrożona, bo notowania Lewicy i PSL poszły w dół, a Hołownia dopiero musi zbudować swój ruch.
A to otwiera całkiem szerokie pole politycznego manewru. Na zapleczu PO właśnie zderzyły się dwie zasadnicze orientacje: reformatorska i zachowawcza.
Reformatorzy ponaglają do pośpiechu. Trzeba chwytać byka za rogi, zanim mobilizacja całkiem siądzie. Bo już się rozjeżdża na urlopy, a jesienią ze zdwojoną siłą powrócą lęki o pracę, zarobki, wirusa. Trzeba więc natychmiast przedstawić nowy projekt i podtrzymać nadzieję.
Prorokiem nadziei jest oczywiście Trzaskowski. Problem w tym, że po wyborach nie ma dla niego stosownego kontekstu. Jeśli po prostu wróci do ratusza i tylko od czasu do czasu mignie w telewizyjnym okienku, to szybko tam zmarnieje, połknie go inflacja oczekiwań. Ktoś pamięta, jak to było z białym koniem Tuska? Zwłaszcza że czasy idą trudne, spadają wpływy z podatków, samorządowe budżetu też będą ostro przycinane. Bez dodatkowych lewarów mit Trzaskowskiego szybko się wyczerpie.
Ponowne sklejanie go z obecną Platformą oczywiście nie wchodzi w grę. Skąd zatem wziąć optymalną ramę dla tego polityka? Reformatorzy z Koalicji Obywatelskiej powiadają, że należy ją po prostu zbudować. Koncepcja odnowy partii nie jest nowa. Już po klęsce w 2015 r.
Jednym z reformatorskich pomysłów jest docelowe
przekształcenie Platformy w Koalicję Obywatelską, z trwałym wciągnięciem na pokład już sprzymierzonych
środowisk. zlecono audyt struktur, czego podjął się były poseł Łukasz Abgarowicz. Wyszło mu, że partia jest zlepkiem lepiej lub gorzej zorganizowanych regionów, zasoby są marnowane, a nawet się kurczą. Postulował gruntowny remont, m.in. rozwiązanie części struktur, lepszą koordynację, ale też poszerzanie zaplecza poprzez prawybory z udziałem rejestrowanych sympatyków, kluby wyborców.
Tyle że PiS właśnie zaczął się dobierać do instytucji liberalnej demokracji. Opozycyjny demos wyległ na ulice, powstał Komitet Obrony Demokracji, a partie nagle stały się tylko dodatkiem do rozbudzonej obywatelskości. Ich liderów zwykle zresztą krytykowano, że na manifestacjach bezczelnie się wpychają w telewizyjny kadr. Nowe kierownictwo PO ze Schetyną obawiało się, że aktywistyczny żywioł rozleje się po osłabionych strukturach, odbierając partię jej dotychczasowym liderom. Reformę więc zarzucono, choć odpryskiem rekomendacji Abgarowicza były lokalne kluby obywatelskie.
Schetyna cierpliwie czekał na wybory, po prostu dając się obywatelom wyszumieć. Był głuchy na ostrzeżenia, że kryzys wizerunkowy PO jest naprawdę głęboki. Swoje też robiła propaganda PiS o smucie rządów Tuska oraz „totalnej opozycji”. Platforma Schetyny mimowolnie wzmacniała te komunikaty, ale też padła ofiarą istotnej zmiany: praworządność przestała być ważną osią sporu, PiS przykrył to socjałem.
Pomysł wymiany szyldu pojawił się zresztą jeszcze w poprzedniej kadencji. Tymczasem poprzestano na chowaniu Platformy pod kolejnymi koalicyjnymi szyldami. Końca tamtego cyklu politycznego Schetyna już jednak nie doczekał. Teraz jednym z reformatorskich pomysłów, stosunkowo zresztą najprostszym, jest docelowe już przekształcenie Platformy w Koalicję Obywatelską, z trwałym wciągnięciem na pokład już sprzymierzonych środowisk (Nowoczesnej, Zielonych, Inicjatywy Polskiej) oraz kolejnych, które wyraziłyby taką chęć.
Choć nie brakuje i bardziej wyrafinowanych projektów powołania od zera sieciowej struktury, z rozmaitymi kręgami i poziomami uczestnictwa, spinającej ze sobą osobne bańki – partyjną, obywatelską, samorządową – w swoistą polityczną federację. Bez trudu dałoby się wtedy znaleźć godne miejsce dla Trzaskowskiego, który nie musiałby wchodzić w drogę partyjnym liderom.
Gdyby plan udało się zrealizować, byłoby to symboliczne odwrócenie reformy SLD Leszka Millera z 1998 r., która otworzyła nowy etap w polskiej polityce. To wtedy ukształtowane zostały zręby partii wodzowskiej, hierarchicznej, posłusznej. Tyle że koncepcja sieciowa mimo wszystko wydaje się trudna do realizowania. Prawo nie pozwala finansować z subwencyjnych pieniędzy niezależnych od partii podmiotów, a to wymaga nielichej gimnastyki w pracy nad ewentualnym statutem.
Przede wszystkim jednak sama partia nie sprawia wrażenia, aby chciała się tak głęboko zmienić. Pomysły reformatorskie przede wszystkim rodzą się poza Platformą. Z jednej strony lansuje je Barbara Nowacka z Inicjatywy Polskiej, z drugiej – niezależny konserwatysta Paweł Kowal. Oboje pracowali w kampanii i mają dobre relacje z kierownictwem PO. Ale z partyjnej perspektywy są intruzami, którzy drogami na skróty usiłują dołączyć do elity.
Dwóch liderów, dwa obiegi
Reakcjoniści też mają swoje partykularne cele, i trudno im się dziwić. Hasło „nowej Platformy” sugeruje przecież, że jest i „stara”. Którą teraz trzeba będzie schować, być może nawet usunąć. Stawką są więc ludzkie kariery, miejsca
na przyszłych listach wyborczych, stanowiska lokalnych „baronów”. Konfliktu pokoleniowego nawet nie trzeba specjalnie podgrzewać. Pojawił się samoistnie, kiedy ekipa 40-latków skupionych wokół Budki walczyła o przywództwo ze Schetyną.
Ale frakcja zachowawcza też ma rozsądne argumenty. Cokolwiek się teraz zrobi, mobilizacji z wyborów prezydenckich i tak już nie da się utrzymać. Entuzjazmowanie się, że „jest nas 10 milionów”, to pusty frazes. Większość głosowała przeciwko Dudzie, w logice mniejszego zła. Bezpieczniej podzielić tę liczbę przez dwa, co zresztą będzie bliższe bardziej miarodajnemu pomiarowi poparcia z pierwszej tury.
A tymczasem polska polityka wraca do sejmowej szarzyzny, do wyborów zostało ponad trzy lata i nie ma szans, aby odpalane teraz fajerwerki aż tak długo oświetlały niebo. Trzeba więc wrócić do normalnego trybu i robić swoje. A za wielkie projekty, jeśli będzie odpowiedni klimat, brać się dopiero w przededniu przyszłych kampanii.
Pod gabinetem Budki było w ubiegłym tygodniu tłoczno. Przychodzili zwolennicy obu tych koncepcji. Samo kierownictwo weszło w nowy etap bez klarownej koncepcji. Z bolesną świadomością, że ołowiany szyld PO jest w stanie zatopić nawet najlepiej zaprojektowaną wyborczą łajbę. Ale i z wiarą we własne możliwości, szczęśliwą monetę. Pocieszano się, że „Boria” oraz jego najbliżsi towarzysze (Cezary Tomczyk, Marcin Kierwiński, Sławomir Nitras, Agnieszka Pomaska, Jan Grabiec) tak naprawdę nie mieli jeszcze okazji, aby się upodmiotowić, zbudować nowy wizerunek. Za Schetyny grali na drugim planie. A jak już zdobyli przywództwo, to ważniejsza była pandemia i kampania. Sam Budka dotąd głównie wspomagał prezydenckich kandydatów, a przecież jest zdolnym frontmanem.
Uznano więc, że realizacja hasła „nowej PO” wcale nie wymaga od razu wielkich reform. Teraz wystarczy pokazać nowe twarze, zmienić język, przedstawić wreszcie program. Ma być odpowiedzialnie, merytorycznie, ale i atrakcyjnie. Nawet zlecono socjologiczną diagnozę. Równolegle trwają dyskusje, jak odbudować marniejące struktury i otworzyć partię, m.in. poprzez prostsze zasady wstępowania do niej. Ambitniejsze rozwiązania na razie odłożono. Wymiana szyldu? Ani przesądzona, ani też wykluczona.
A co w takim razie z Rafałem Trzaskowskim? Lapsus posła Grabca, aby niedawny kandydat już nie wracał do ratusza na pełny etat, w sumie pokazał istotę rzeczy. Trzaskowski oczywiście pozostanie pełnowymiarowym prezydentem stolicy. Ale po godzinach dodatkowo ma wyrabiać etat prezydenta opozycyjnej Polski, nadal po niej podróżować niczym prezydent Duda pomiędzy kampaniami, utrzymać żywy kontakt z wyborcami. A jeśli PiS zabierze się za samorządy, Trzaskowski po prostu stanie na czele ruchu oporu.
Na jak długo?
„Wiem, że czasami chcemy się obrazić na partie polityczne, ale one mają swoją rolę do odegrania, zwłaszcza jeżeli będą chciały się odnowić, otworzyć na nowych ludzi i nowe idee” – mówił
Trzaskowski oczywiście pozostanie prezydentem stolicy.
Ale po godzinach dodatkowo ma wyrabiać
etat prezydenta opozycyjnej Polski i utrzymać żywy kontakt
z wyborcami.
Trzaskowski nieopodal majestatycznego „Daru Pomorza”. Ale zaraz dodawał: „Partie jednak nie wystarczą i dlatego podejmuję się tworzenia ruchu obywatelskiego”.
„Ruch obywatelski” oraz „nowa PO” mają odtąd wieść żywoty równoległe. Trzaskowski na miejskich rynkach, w otoczeniu samorządowców, aktywistów i ekspertów. Z kolei Budka w Sejmie i na partyjnych konwencjach. Pewnie nieraz przyjdzie im się przeciąć, stąd być może ryzykowna decyzja, aby już teraz obaj politycy stanęli na jednej scenie. Nic zresztą nie wskazuje, aby uczestnikom gdyńskiego wiecu Budka przeszkadzał. Przeciwnie, jego oszczędne wystąpienie zostało ciepło przyjęte.
Nie mniej istotne były symbole. Dziesięć milionów kojarzy się z Solidarnością, stąd hasło „nowej solidarności”. Co z kolei pomaga rozbroić liberalne stereotypy. Trzaskowski mówił o miejscach pracy, usługach publicznych, klimacie, zasypywaniu głębokich podziałów. „Musimy do nich wyciągnąć rękę, bo nie możemy liczyć na to, że wygramy tylko i wyłącznie słabością przeciwników” – apelował. Trudno o bardziej wymowną próbę zerwania łatki „opozycji totalnej”. Zamiast „Mamy dość!” ma być teraz „Wszyscy razem!”. Sama kontestacja więc nie wystarczy, opozycja potrzebuje też afirmacji.
Raz jeszcze udało się wywołać wśród zgromadzonych spory entuzjazm. Przez chwilę przemknęło wspomnienie Tuska sprzed niemal 20 lat, kiedy na fali antypartyjnego populizmu odpalał projekt PO. Choć niektórym bliższe pewnie było wspomnienie Tuska sprzed roku, który po klęsce opozycji w wyborach europejskich, na rocznicę czerwcowych wyborów, uchylał się od wzięcia odpowiedzialności za ponowną konsolidację opozycji, tej partyjnej i tej obywatelskiej. Dopiero właśnie pasowany na jego zastępcę Trzaskowski podjął wyzwanie.
Oczywiście trudno mieć do Tuska pretensje. W sumie trzeźwo ocenił swoje możliwości i rozpoznał rzeczywistość lepiej niż jego fani. Inne też były ubiegłoroczne realia. Schetyna raczej nie ustąpiłby pola swojemu szorstkiemu przyjacielowi, efektem byłaby wojna domowa na opozycji.
Trzaskowski z Budką mają dziś łatwiej. Nie dźwigają bagażu wieloletniej rywalizacji, rugowania ze stanowisk, zjazdowych wycinanek. Więzy wzajemnej lojalności dziś jeszcze wydają się mocne. Trzaskowski uratował Platformę przed marginalizacją, może nawet rozpadem. Ale to przecież partia na niego postawiła, zorganizowała udaną kampanię. Obie strony coś zyskały.
Ale czy pozostanie tak za rok, dwa? Zwłaszcza jeżeli ruch Trzaskowskiego faktycznie się zorganizuje, okrzepnie, przyciągnie ludzi, uzyska finansową niezależność. Czyli uzyska podmiotowość do prowadzenia samodzielnej gry. Wówczas może się okazać, że Platforma tylko mu przeszkadza. Wystarczy zresztą, że ktoś zasieje ziarno niepewności, a relacja antagonistyczna sama się zacznie nakręcać. Czarny scenariusz? Bynajmniej, całkiem realistyczny.
Wspomnijmy Wałęsę i jego solidarnościowych doradców, Millera z Kwaśniewskim, trzech tenorów Platformy, niedoszłą koalicję PO-PiS, Tuska i Schetynę. I wiele innych niby to na siebie skazanych politycznych komityw. Każda kończyła się tak samo. Polityczny interes teoretycznie skłaniał do współpracy, ale ambicje rozsadzały każdy wartościowy układ. Spójność udawało się zachować wyłącznie w relacjach hierarchicznych, podmiotowość wiodła zaś do anarchii. Trzaskowski z Budką już teraz mają o czym myśleć.