Kogo ruszy ruch
Nastrój rozczarowania po wyborach, choć naturalny, nie jest aż tak dojmujący, jak mogłoby się wydawać. Jednak te ponad 10 mln głosów na Trzaskowskiego zrobiły wrażenie po opozycyjnej stronie, a chyba także na politykach PiS, którzy jakoś specjalnie nie triumfują.
Być może są już zajęci sprawami dziejącymi się wewnątrz obozu władzy, skąd dochodzą sygnały zapowiadające nowe „porządki w rodzinie” (więcej na s. 12). Jednak dla rządzących myśl, że teraz będą robić coś w kontrze wobec tak znacznej części społeczeństwa, wydaje się mieć znaczenie. Nawet jeśli nie jest to w całości Polska Trzaskowskiego, widać skalę sprzeciwu wobec polityki Jarosława Kaczyńskiego. Publicyści związani z PiS ironizują, że na tej samej zasadzie w 2015 r. niewiele mniejszą, bo ponad 8-milionową „armię” miał pokonany Komorowski i nic z tego nie wynikało. Ale nawet oni zdają sobie sprawę, że to nie to samo.
Inna była teraz atmosfera i temperatura, daleko większe zaangażowanie środowisk opozycyjnych i pojedynczych obywateli, ruszyła się młodzież, bardzo aktywne stały się samorządy. Nagle nie-PiS nabrał konkretnych kształtów, poznał się sam ze sobą, pojawiła się nowa emocja. To wciąż za mało na pokonanie PiS, ale może w ten sposób opozycja zrozumiała, że proste rezerwy zostały wyczerpane i opierając się na tym, co już zostało osiągnięte, trzeba szukać nowych rozwiązań.
Nie obyło się bez rozliczeń i pretensji. Politycy Platformy dali do zrozumienia, że wyborcy opozycyjnych kandydatów, którzy odpadli w pierwszej turze, nie dość wsparli Trzaskowskiego i to przyczyniło się do jego porażki. Szymon Hołownia i Włodzimierz Czarzasty nie pozostali dłużni, zarzucając Platformie arogancję, nieudolność i szóstą klęskę w starciu z PiS z rzędu. Ta ostatnia przygana (zresztą obficie cytowana przez „Wiadomości” TVP) dziwnie brzmiała w wykonaniu Czarzastego, w sytuacji gdy lewica nie wygrała niczego od 20 lat.
Słychać było sugestię, że pokonanie PiS i przejęcie władzy to sprawa Platformy. Przecież nikt nie może tego wymagać od lewicy czy ludowców, oni grają na innych boiskach, o mniejsze cele; to Platforma ma się szarpać z Kaczyńskim. Ten roszczeniowy minimalizm mniejszych ugrupowań opozycyjnych staje się coraz większym problemem. Również fakt, że kilkaset tysięcy zwolenników Hołowni w finale poparło Dudę, może budzić głębokie zdumienie, kiedy pamięta się płacz lidera Polski 2050 nad łamaną przez PiS konstytucją.
Pojawił się też znany z 2015 r. wątek, czyli uświęcanie elektoratu PiS, z definicji lepszego od wielkomiejskiego; bo to prowincja ma zawsze rację, a reszta powinna się wstydzić i tłumaczyć. Ale chodzi też o stwierdzenia, że kampania Dudy była „skuteczniejsza”, „świetnie poprowadzona” – bez dodania, że do dyspozycji władzy były instytucjonalne i finansowe zasoby całego partiopaństwa. Te wybory pokazały zresztą, jak nigdy dotąd, że mówienie o ustawowych limitach finansowych na kampanie nie ma już żadnego sensu.
Rozgorzała też dyskusja, co dalej, jak pokonać PiS za trzy lata. Trzaskowski zapowiada stworzenie „ruchu obywatelskiego” (Nowa Solidarność?), którego kształt nie jest jeszcze jasny (więcej o tym s. 15). Powiedział, że „partie nie wystarczą”. W domyśle
– po stronie opozycyjnej. Problem w tym, że po drugiej stronie „świetnie” sobie radzi partia zdyscyplinowana do potęgi, z niekwestionowanym wodzem, żelaznym elektoratem, jednolitym przekazem. Nie wygrają z nią same wolne elektrony, skłóceni i kapryśni liderzy, łańcuchy świateł i szturm czarnych parasolek.
Opozycja znalazła się w klinczu. Najsilniejsza jej partia, Platforma, jest znienawidzona przez te słabsze i odsyłana do lamusa. Rzeczywiście w tej postaci z PiS już raczej nie wygra. Nie ma jednak w tej chwili żadnego ugrupowania, które mogłoby ją w tej roli i z takim poparciem zastąpić. Jednocześnie ordynacja d’Hondta, która znowu nieubłaganie pojawi się w wyborach za trzy lata, jest jasna: PiS-u nie pokona się, jeśli naprzeciwko nie pojawi się jako jeden podmiot – partia lub koalicja, ewentualnie sformalizowany ruch – z poparciem przynajmniej na poziomie ok. 35–40 proc. Wyborów nie wygrywają: sam entuzjazm, obywatelskie inicjatywy, protesty uliczne czy porozumienia samorządowe, ale – co absolutnie konieczne – regularnie notowane w sondażach silne ugrupowania. Można zapytać: gdzie jest dzisiaj choćby Komitet Obrony Demokracji, który w momencie powstania wydawał się wręcz modelowym ruchem obywatelskim?
Platforma mogłaby zniknąć w jednej chwili i wielu by po niej nie płakało, gdyby tylko na jej miejscu pojawiła się nowa formacja z widokami na sukces. Tak jak w 2001 r. na gruzach Unii Wolności wyrosła Platforma. Być może rzeczywiście dojrzewa kwestia przebudowania sceny politycznej po stronie opozycji. Ale w taki sposób, aby nie wpaść w pułapkę „węgieryzacji”: na Węgrzech Orbána jest kilka opozycyjnych partyjek, z podobnym, niskim poparciem, które nie mają znaczenia. Politycznie rozsądniej jest zatem nie tyle od razu likwidować duże ugrupowanie, którego zmiennika na razie nie widać, co je przeformatować i obudowywać nowymi inicjatywami. Można sobie wyobrazić, że powstaje maksymalnie szerokie porozumienie, gdzie poparcie dla PO sumuje się z wieloma innymi aktywnościami, ze szczegółowo targetowanym programem, także w stronę wschodu kraju. Borys Budka mógłby zachować funkcję szefa zreformowanej do gruntu Platformy, a Trzaskowski zostałby liderem szerokiej koalicji. Tyle że musi się to odbyć na zasadzie wielkiego wydarzenia, wstrząsu. Trzeba wyjść na scenę i uroczyście ogłosić powstanie czegoś zupełnie nowego, a potem napięcie powinno już tylko rosnąć.
W przeciwnym wypadku za trzy lata odbędą się dokładnie takie same dyskusje jak te po 12 lipca. I rozważania – że znowu było blisko, ale się nie udało, bo Kaczyński ma specjalne porozumienie z narodem. A za dwa kolejne lata Dudę w pałacu zastąpi na przykład Morawiecki. Prezes Kaczyński powiedział niedawno, że wymaga od swojej partii utrzymania władzy przynajmniej do 2030 r. Trzaskowski, Hołownia lub ktoś inny muszą dać z siebie wszystko, jeśli chcą ten plan zakłócić.