Pokój na trawniku
Na trawniku Białego Domu przedstawiciele Izraela, Bahrajnu i Zjednoczonych Emiratów Arabskich podpisali porozumienie o wzajemnym uznaniu dyplomatycznym. Strony wymienią ambasadorów, rozwiną oficjalną współpracę handlową i turystyczną, otworzą niebo dla samolotów sygnatariuszy. Sprawa jest znacząca przede wszystkim dlatego, że Emiraty i Bahrajn będą odpowiednio trzecim i czwartym państwem arabskim, które uznało Izrael (pierwszy był Egipt w 1979 r., druga – Jordania w 1994). Jazzband zagrał „Love is in the Air”, prezydent USA ogłosił „narodziny nowego Bliskiego Wschodu”, a przychylna mu prasa usilnie pisze o „porozumieniu pokojowym”, którego oczywiście nie było. I jak by tu nie pochwalić Trumpa. Wielu przed nim mówiło, że się nie da. Że wyznaczony do tego zadania prezydencki zięć Jared Kushner jest chodzącym przykładem nepotyzmu i ignorancji. A jednak bezwzględna presja dwóch nowojorskich deweloperów okazała się skuteczniejsza od meandrów doświadczonych dyplomatów. Oczywiście przełom – nazywany oficjalnie „porozumieniami Abrahamowymi” – był bardziej symboliczny niż praktyczny, bo wspomniane trzy państwa od kilku lat współpracują już w dziedzinie bezpieczeństwa w obawie przed coraz bardziej agresywnym Iranem. No ale teraz dojdzie więź natury soft power – Izraelczycy polecą na zakupy do Dubaju, a emirowie zainwestują w izraelską dolinę krzemową.
Aco z Palestyńczykami? Jeden ze znajomych izraelskich ekspertów napisał, że bardzo się cieszy z porozumienia: „Szkoda tylko, że nie z tymi Arabami, co trzeba”. Ale pośrednio może ono rzeczywiście spacyfikować tych Arabów, co trzeba. Palestyńczycy – odcięci najpierw od amerykańskiej pomocy, a teraz od wsparcia braci Arabów, nawet jeśli było ono wyłącznie moralne – są dziś w beznadziejnej sytuacji. Jeśli Trump wygra reelekcję, nic już nie powstrzyma Izraela przed anektowaniem większości Zachodniego Brzegu. Taki „pokój”, jak twierdzą eksperci, zaowocuje albo wewnętrzną i zewnętrzną emigracją, albo wojną wywołaną przez zdesperowanych Palestyńczyków.
Patrząc nieco szerzej, porozumienie Izraela, Bahrajnu i Emiratów stopniowo zmienia znaczenie terminu „konflikt bliskowschodni”. Coraz mniej dotyczy spraw izraelsko-palestyńskich, coraz bardziej – semicko-perskich. Proces ten jeszcze przyspieszy, jeśli do Jerozolimy przyjedzie w końcu saudyjski ambasador, co zapowiadają przecieki. Administracja Trumpa mozolnie buduje więc dychotomiczny obraz regionu na modłę zimnowojenną. Jak się zdaje, szuka równowagi, aby ze spokojnym (względnie) sumieniem opuścić te okolice.
Patrząc dziś na Bliski Wschód, Trump może i nie zasłużył wciąż na pokojowego Nobla, ale autor udanego wycofania się Ameryki z tego regionu z pewnością na taką nagrodę zasłuży.
ŁUKASZ WÓJCIK