Mabena się zatarła
Ostatnie wydarzenia w obozie władzy pokazują, że może nie być słynnego „spokojnego trzylecia bez wyborów”. Czy to tylko chwilowe perturbacje, czy objaw znacznie głębszego kryzysu?
Po wyborach prezydenckich mogło się wydawać, że układ sił na scenie jest stabilny. Karty zostały ostatecznie rozdane, demos podzielił się na trzy dziesięciomilionowe kohorty: rządową, opozycyjną i obojętną. Te zaangażowane odgrodził masywny mur, przepływy pomiędzy nimi okazały się symboliczne. Frekwencja została zaś na tyle wyśrubowana, że niewiele już wskazuje, aby ktokolwiek był w stanie sięgnąć po niegłosujące dotąd rezerwy.
Premię w postaci pełni władzy zgarnął jednak PiS, co teoretycznie dawało formacji Jarosława Kaczyńskiego silną przepustkę do kontynuacji dotychczasowego kursu. Dla opozycji najbliższe trzy lata miały być z kolei czasem rekonstrukcji, odnowy programowej, ustalenia nowej hierarchii. Temu służyły m.in. ogłoszone latem nowe inicjatywy Rafała Trzaskowskiego i Szymona Hołowni.
Ale po wakacjach niepostrzeżenie znaleźliśmy się w samym środku politycznego chaosu. Najwyraźniej wybory nie tyle otworzyły nowy cykl, co zamknęły wcześniejszy. Scena okazuje się daleka od uporządkowania. Kalejdoskop często przypadkowych zdarzeń wywołuje najczęściej konflikty wewnętrzne. Po jednej stronie już na całego wzięli się za łby udziałowcy Zjednoczonej Prawicy. Po drugiej obserwujemy pełzający konflikt w Koalicji Obywatelskiej, szamotaninę Trzaskowskiego, przeciąganie liny pomiędzy Hołownią i Lewicą, kulturowe napięcia na linii liberałowie–aktywistyczna lewica. W tym zamęcie brakuje jednak elementu kluczowego, czyli realnej polityki. Rywalizacja opozycji z władzą do pewnego stopnia została wręcz zawieszona. Nic więc dziwnego, że choć dzieje się ostatnio wiele, sondaże pozostają niewzruszone. I nie bardzo nawet wiadomo, wokół jakich parametrów główny spór mógłby zostać wznowiony.
Był czas, kiedy niemal każda publiczna wypowiedź Kaczyńskiego natychmiast stawała się wydarzeniem
politycznym. Prezes PiS doskonale wiedział, jak przykuć uwagę. Nie dewaluował się w codziennych utarczkach, komunikował się z opinią publiczną rzadko i treściwie. W efekcie wywiady z Kaczyńskim przeważnie bywały kopalnią zapadających w pamięć cytatów, a zarazem czytelną instrukcją dla zaplecza oraz elektoratu, swoistym zbiorem mądrości etapu. Najwyższy narrator umiejętnie wprowadzał nowe wątki, aby sympatycy mieli poczucie, że projekt ewoluuje.
Tak było za pierwszych rządów PiS, ale i później, kiedy prawica przeszła do opozycji. Z czasem Kaczyński zaczął jednak tracić komunikacyjny wigor. Jego wystąpienia z ostatnich lat przeważnie już wtapiają się w toporną propagandę władzy. Tak jakby partyjne przekazy dnia obowiązywały również samego prezesa. Coraz częściej się przy tym powtarza, sięgając po zwietrzałe diagnozy sprzed lat. Choćby tę o „późnym postkomunizmie” w ubiegłorocznej kampanii.
W efekcie publiczne wystąpienia przywódcy rządzącego obozu już jakiś czas temu przestały wywoływać dreszcz opinii publicznej. Ostatnim tego przykładem jest wywiad z Kaczyńskim, który przed tygodniem ukazał się na łamach tygodnika „Sieci”. Ciągnący się niemiłosiernie przez siedem stron i wyjałowiony z jakiejkolwiek świeżej refleksji. Na rutynowe pytania braci Karnowskich prezes udziela równie rutynowych odpowiedzi. Spoza wierszy przebija znużenie i apatia.
Kaczyński na przekór oczywistym faktom tłumaczy, że po okresie napięć sytuacja w Zjednoczonej Prawicy powoli zaczyna się wreszcie normalizować. Planowana rekonstrukcja rządu przede
wszystkim służy usprawnieniu mechanizmów decyzyjnych, bo najważniejszy teraz cel to wyjście z kryzysu gospodarczego. Na razie rząd radzi sobie z tym bez zarzutu, ale przydałoby się częściej o tym informować społeczeństwo. Ogólnie rzecz biorąc, druga kadencja rządów PiS będzie jednak kontynuacją pierwszej, gdyż „lepsze jest wrogiem dobrego”. Z konkretami jednak krucho.
Nie zabrakło za to lektury obowiązkowej: obrony chrześcijaństwa przed tęczową ekspansją, historycznych dywagacji o Niemcach i Sowietach, kolejnej porcji upiększeń biograficznych Lecha Kaczyńskiego, drwin z opozycji. Ale to wszystko już było. Gdzieś na marginesie głównych rozważań zdawkowo przemyka temat dalszych zmian w sądownictwie oraz na rynku medialnym. Można jednak odnieść wrażenie, że to kwestie w sumie drugorzędne. Kaczyński mówi o nich beznamiętnie, a Karnowscy – choć sami wyrażają nadzieję na „reformatorskie szarpnięcie” – specjalnie też nie drążą. Z kolei temat kompetencji samorządów oraz zmian w ordynacji wyborczej nie pojawia się w ogóle.
Oczywiście PiS nie od dziś stara się trzymać starego peerelowskiego szablonu, wedle którego zwykłych ludzi interesują wyłącznie sprawy „bytowe”, natomiast od „polityki” powinni trzymać się jak najdalej. Choć były to najczęściej tylko propagandowe zaklęcia, mające osłabiać znaczenie protestów ulicznych w obronie takich „abstrakcji”, jak Trybunał Konstytucyjny. Natura bezpośredniej relacji rządzących z ich wyborcami była dużo bardziej wyrafinowana.
Do tej pory PiS oferowało suwerenowi nieformalny kontrakt: hojne transfery z budżetu w zamian za przyzwolenie na porządki
poszerzające obszar władzy. Lecz było to coś więcej niż prosta wymiana dóbr. Suweren powinien mieć poczucie, że umowa z władzą nie tylko mu się opłaca, ale jest też moralnie słuszna. Z tej perspektywy programy socjalne to nie żadne rozdawnictwo, a zadośćuczynienie za lata postkomunistycznej transformacji i szczęśliwie minione czasy pogardy.
Redystrybucja od samego początku została wpisana w logikę podziału na elity i lud, afirmacji wspólnoty narodowo-katolickiej, rewolucji godnościowej i paru innych składowych populistycznego projektu. Tym samym uformowany został spójny kulturowy konstrukt, który moralnie uzasadniał zarówno „słuszny” program 500 plus, jak i „niesłuszną” rozprawę z sądownictwem. Ale czy nadal zachowa on swoją moc po nieuniknionym w czasie recesji wygaszeniu obietnicy socjalnej? Pewności mieć nie można, choć bezpieczniej założyć, że kontynuacja kursu rewolucyjnego będzie teraz obarczona znacznie większym ryzykiem. Trudniej mobilizować, kiedy kasa pusta.
Stąd zapewne obecna retoryczna ostrożność Kaczyńskiego w kreśleniu dalszych zamierzeń. Nic wszakże nie wskazuje, aby projekt miał ulec złagodzeniu. Jego jedynym sensem jest od początku przedłużanie i utrwalanie władzy. Im dalej on postępuje, tym bardziej nie ma odwrotu. Porażka w przyszłości oznacza najpewniej rozliczenia. Toteż nie ma innego wyjścia, jak nadal zaciskać autorytarną pętlę, przejmować kolejne zasoby, uczynić demokrację w pełni sterowaną. Pośpiech jest zresztą wskazany, póki jeszcze utrzymuje się wysokie poparcie.
Co ciekawe, nie znajdziemy w rozmowie z Kaczyńskim choćby nawiązania do tak eksponowanej ostatnio kwestii „piątki dla zwierząt”. Potwierdza się, że projekt zrodził się ad hoc, pod wpływem medialnych doniesień o nieludzkim traktowaniu zwierząt w hodowlach. Wywiad musiał zostać przeprowadzony nieco wcześniej, jeszcze na etapie rozprawy z mniejszościami LGBT (stąd tytuł: „Mamy prawo bronić fundamentów naszej cywilizacji”), kiedy Kaczyński najwyraźniej nie planował, że jego legendarna wrażliwość na los „braci mniejszych” powróci na publiczną agendę.
Kryzys narracyjny ujawnił się jeszcze w kampanii Andrzeja Dudy, który chwilami bywał zadziwiająco bezradny i wycofany. Po wyborach obóz rządzący nadal improwizuje. Do pewnego stopnia jest to oczywiście wynikiem totalnej wojny frakcyjnej. Słynna pisowska „mabena” (maszyna bezpieczeństwa narracyjnego, jak ją nazwał Andrzej Zybertowicz) rozregulowała się, bo każde środowisko na własną rękę wrzuca autorskie wątki.
Toteż władza jest w stanie brutalnie spałować protestujące mniejszości LGBT, a chwilę później daje dowód swojego głębokiego humanitaryzmu w sprawie traktowania zwierząt. Nawet bez pozorów
Kryzys narracyjny ujawnił się jeszcze w kampanii Andrzeja Dudy, który
chwilami bywał zadziwiająco bezradny i wycofany. Po wyborach obóz rządzący nadal
improwizuje.
o elementarną spójność przekazu, skoro każdy kolejno wprowadzany wątek spotyka się z mniej lub bardziej otwartą kontestacją w obrębie samego obozu. Role radykałów i umiarkowanych są raczej umownymi kreacjami, a elektorat dostaje mocny sygnał, że to tylko wojna o wpływy.
Ale za rozregulowaniem narracyjnym kryje się coś znacznie głębszego, wykraczającego poza doraźne ograniczenia. To narastający kryzys aksjologiczny rządów PiS, będący udziałem niemal każdego populisty u władzy.
Czy można bezkarnie zarządzać gniewem ludu na elity, samemu zaliczając się do elity?
I to świetnie opłacanej, a przy tym nienasyconej i ostentacyjnie pazernej. Propaganda oczywiście stara się odwracać kota ogonem, epatuje skrytkami w szafie Nowaka, koneksjami Tuska, podwyżkami uposażeń poselskich Budki (a nie Kaczyńskiego). Tyle że stare kategorie, kto w III RP jest elitą, a kto był z niej wykluczany, nieco już się rozmyły. A pełzająca kolonizacja państwa przez PiS coraz bardziej będzie sprzyjać postrzeganiu funkcjonariuszy władzy jako „onych”. Amortyzująca formułka „może kradną, ale przynajmniej się dzielą” też już zresztą traci na aktualności. Podsycanie tej emocji będzie więc coraz trudniejsze.
Równolegle daje się zaobserwować rozszczelnienie emocji wspólnotowej. Idąc po władzę, PiS konsumowało ożywienie patriotyczne, kult „żołnierzy wyklętych”, oddolną modę na historyczne rekonstrukcje. Wtedy było w tym coś wywrotowego i nieokiełznanego. Upaństwowiony patriotyzm zawsze jednak kończy się akademią ku czci. Nowa pedagogika dumy trafiła więc do programów szkolnych, muzeów, kiepskich filmów. Stąd już prosta droga do obśmiewających memów. Z kolei okrągłe rocznice odzyskania niepodległości oraz Bitwy Warszawskiej, które
miały ostatecznie zakorzenić PiS w wielkim narodowym dziedzictwie, przeszły bez większego echa.
Tak samo nie powiodły się narracyjne wysiłki wpisania „dobrej zmiany” w zwrócony ku przyszłości projekt modernizacyjny. Z wielkich wizji Mateusza Morawieckiego ostały się w ostatnim czasie jedynie obsesyjnie wałkowane przez propagandę inwestycje Centralnego Portu Komunikacyjnego i przekopu Mierzei Wiślanej.
Na dobrą sprawę z przekazu PiS wypłukane zostało wszystko, co ambitne, zdolne przekraczać logikę podziału i docierać do nowych źródeł legitymizacji. Ostała się toporna propaganda sukcesu dla najmniej wymagających wyborców, wspomagana regularnymi nagonkami na mniejszościowe grupy. Ewentualnie, jak ostatnio, przypadkowe wypady na obszary ideowo obce prawicy. Pozwala to na bieżąco zarządzać politycznym procesem, nawet wygrać wybory, ale na dłuższą metę raczej już tylko pogłębia wrażenie czarnej aksjologicznej próżni.
Czasem w wystąpieniach premiera Morawieckiego pojawia się jeszcze pokusa ewolucji
w stronę umiarkowanie konserwatywnej merytokracji. Trudno powiedzieć, na ile spójnej z wyobrażeniami i oczekiwaniami prawicowego elektoratu. A już na pewno trudnej do spełnienia wobec braku elementarnej spójności w samym obozie. Jak również tego, co w pierwszej kolejności powinno uwiarygadniać obietnicę merytokratyczną, czyli ponadprzeciętnej kompetencji w zarządzaniu państwem.
PiS nadal dominuje w codziennym dyskursie. Jest w stanie narzucać opozycji własne tematy i punkty odniesienia. Bez większego problemu wygrywa bieżące starcia. Ale wiele wskazuje, że formacja Kaczyńskiego utraciła zdolność określania się na nowo.
To oczywiście w dłuższej perspektywie ogromna szansa dla prodemokratycznej opozycji. Nawet jeśli dziś ciągle jeszcze tkwi w pułapce reaktywności i przegrywa kolejne potyczki. Czas jednak gra na jej korzyść. Jej potencjalny zasób ideowych tematów jest nieporównanie bogatszy, bardziej adekwatny wobec cywilizacyjnych wyzwań, odpowiadający polityczności młodszych pokoleń.
I nawet jeśli teraz byłoby jeszcze trudno spolaryzować spór polityczny wokół klimatu, usług publicznych, samorządności czy praw kobiet, nie jest przypadkiem, że to właśnie PiS coraz częściej usiłuje wyłuskiwać z tych obszarów coś dla siebie. Bo jeszcze kilka lat temu to liberałowie częściej ulegali przed szantażem patriotycznym prawicy, bez większego powodzenia poszukując dla siebie odniesień w narodowym imaginarium.
Oczywiście fundamentem każdego opozycyjnego projektu pozostanie obrona praworządności, trójpodziału władzy i praw obywatelskich. Pozostałe składowe są już kwestią otwartą, wiele będzie zależeć od sprawności poszczególnych liderów, ich osobistej wiarygodności. Bo choć wartości same w sobie są oczywiście autonomiczne, to ich społeczna percepcja w znacznej mierze zależy już od tego, kto jest ich rzecznikiem.
W logice wyborczej fragmentaryzacja opozycji nie pomaga. Ale na gruncie idei jest bogactwem antyPiSu. Bo umożliwia komunikację z różnymi elektoratami, zabezpiecza wiele frontów naraz, pozostawia pootwierane furtki na wypadek nieoczekiwanych scenariuszy. Ważne tylko, aby stronnictwa opozycyjne nie traciły z oczu głównego przeciwnika. W tej kadencji PiS już nie będzie rozdawało wszystkich kart. Choć oczywiście ewentualna wojna o sądy i prywatne media natychmiast umocni tradycyjną polaryzację PO–PiS. Ale już niektóre pola konfliktów mogą się tworzyć skądinąd. Zwłaszcza przy okazji scenariuszy kryzysowych i pandemicznych. Programy oszczędnościowe i cięcia zapewne otworzą przestrzeń do krytyki z lewej strony. Ale już podwyżki podatków dostarczają paliwa Platformie i szczególnie Konfederacji. Ta ostatnia zapewne też sporo zyska na ewentualnym powrocie do lockdownu. A jeśli Covid-19 ujawni skalę zaniedbań w służbie zdrowia i szkolnictwie? Wtedy rządzący znajdą się w ogniu powszechnej krytyki ze wszystkich stron. I tak dalej, możliwych scenariuszy jest wiele.
Już na pewno nie powróci za to zgubny dla opozycji schemat z poprzedniej kadencji, kiedy rozpędzone PiS dewastowało demokratyczny ład, a partie opozycyjne wpadały w pułapkę wzajemnej licytacji, kto głośniej protestuje.
Życie polityczne na ogół przebiega w naprzemiennych cyklach.
Po forsownych zrywach przychodzą okresy rozleniwienia. Ale też kolejne ekipy uczą się od poprzedników. Reformatorskie rządy z lat 90. na ogół wiedziały, co zrobić z władzą, lecz nie miały pojęcia, jak ją utrzymać. Ich następcy wyciągnęli z tego wnioski, ale za to popadli w przeciwną skrajność. Przechodzeniu na polityczne zawodowstwo towarzyszył zanik refleksji nad tym, jak i do czego władzy używać.
Kanclerskie kariery Millera, Kaczyńskiego (w latach 2006–07) i Tuska w gruncie rzeczy sporo łączyło. Z ogromnym uporem poszerzali obszar osobistego władztwa, ale z czasem gubili sensy, tracili z oczu cele, w efekcie grzęźli w depresyjnym marazmie bądź maniakalnej szarpaninie. Co ostatecznie na jedno wychodzi, gdyż oba te stany są wstępem do upadku. Władza, która nie wie, czego chce, i nie potrafi się uzasadnić w oczach wyborców, na dłuższą metę nie ma bowiem racji bytu.
Po 2015 r. Kaczyński najczęściej zarządzał niemal w pełni już kontrolowanym chaosem. I wygrywał, bo jako jedyny wiedział dokładnie, co się wydarzy po najbliższym ruchu. Sprzyjała mu jednak doskonała koniunktura ekonomiczna, nastroje społeczne, ogólna świeżość projektu, spójność zaplecza politycznego. Ale te punkty oparcia zanikły, widać za to coraz więcej niepewności, zagubienia, przypadkowości. Ostatecznie o powodzeniu „dobrej zmiany” rozstrzygnie pewnie to, jak poradzi sobie z zagrożeniem epidemicznym i kryzysem gospodarczym. Ale na obszarze narracyjnym szanse już teraz zaczynają się wyrównywać. Przed opozycją otwiera się szansa, jakiej jeszcze nie miała.