Rozsznurujmy sobie pancerze
Rozmowa z Katarzyną Nosowską o porachunkach z dawnym życiem i o tym, jak nie dać się otaczającej nas zewsząd wściekłości.
MARTYNA BUNDA: – Będzie na smutno. KATARZYNA NOSOWSKA: – Dlaczego? Jestem raczej wesołą osobą. Dowcipkującą. Będzie na smutno, bo w pani właśnie wydanej książce „Powrót z Bambuko”, zapowiedzianej jako felietonowa, jest rozdział, który sprawia, że człowiek musi przerwać lekturę, bo gardło mu się zaciska. Ośmioletnia dziewczynka z tak zwanej dobrej rodziny zimą przeczekuje przy kaloryferach w piwnicy, a latem snuje się po ulicach, bo udaje, że chodzi na religię.
I gra w tę grę przez rok, aż do dnia komunii. Liczy, że wmiesza się w tłum innych dzieci i nikt nie zauważy, ale zostaje odprawiona do domu. Dorośli mówią jej, że normalne dziecko nie wymyśliłoby takich kłamstw, że to, co zrobiła, to objaw jej zepsutej natury. A ona kłamała, bo z różnych powodów nie widziała innego wyjścia. Katechetka nie chciała zapisać bez wizyty dorosłych, ci nie chcieli przyjść. Katechetka swoje, rodzina swoje. A potem umierała ze strachu, bo rodzina z daleka zaproszona, świniak ubity. Ośmioletnia Kasia Nosowska do końca liczyła, że się jakoś wmiesza w tłum dzieci. To historia z pani życia, ale też historia całego pokolenia niewidzialnych dzieci. Zdecydowanie. I nie wydaje mi się, żeby to, co jest sednem tej historii, szczególnie się zdezaktualizowało. Piszę o ślepocie, która często prowadzi do przemocy, okrucieństwa – a sztafeta powielania tych schematów trwa od wieków. Kluczem do tego, by ich nie powielać, jest świadomość. Rozumienie, jak to działa. I decyzja, że w to nie wchodzimy.
Między innymi po to napisałam tę książkę, żeby pokazać mechanizmy, które dziś sama lepiej rozumiem. Nawet jeśli dwie, trzy albo pięć osób dostrzeże przemoc tam, gdzie jej wcześniej nie widziało – to już będzie mój sukces. Warto było pisać.
Ale jeszcze bardziej warto było pisać, jeśli te dwie, trzy, pięć osób odważy się zajrzeć do swoich bolesnych historii i dopuścić do głosu tamte uczucia. Bo jeśli chodzi o mój przypadek, wątek komunii jest symboliczny dla całej tej dziecięcej głębokiej samotności i beznadziei.
Opowiadałam ten epizod już wcześniej, fani Heya go znają. Zawsze jednak opowiadałam to na wesoło, jak anegdotę do zrywania boków, zaśmiewając to, co mnie ciągle bolało. Dopiero przy tej książce zebrałam się na odwagę, by uczciwie otworzyć się na to wspomnienie i na tamte powracające uczucia. Pisałam na raty, bo musiałam to wypłakać, a płakałam strasznie. I te łzy były bardzo stare. Wiem, że wielu z nas ma na plecach takie same bagaże. Ludzie różnie próbują sobie z tym radzić, ale zwykle cała ta akcja ratunkowa prowadzona jest tak, by nie zaglądać do tego, co boli. Może stąd wśród nas tyle osób, które nie mogą sobie ze sobą poradzić? Tyle rozwodów, tak wielki odsetek uzależnionych?
Ale jest też pokrzepiająca konstatacja: akurat jeśli chodzi o niewidzialne dzieci, jest ich dziś znacznie mniej niż pokolenie temu.
Gdy rozmawiam z moją mamą, ona mówi mi, że za jej czasów świadomość była bez porównania mniejsza. Nie można było usłyszeć komentarza psychologa, znaleźć w mediach jakichś sensownych wskazówek. Więcej – wówczas mainstream uczył krzywdzić dzieci.
Co ma pani na myśli?
Wielką pomyłkę betonowego położnictwa. Za czasów naszego dzieciństwa przeprowadzono na dzieciach masowy, okrutny eksperyment uczynienia z porodu procedury medycznej, a z dziecka – pacjenta medycznego. Gdy się urodziłam, podobnie jak wszystkie niemowlęta tamtych czasów, zabrano mnie od mamy na pięć dób. Całych pięć. Dla maleństwa kontakt z matką, pierś, jest niewyobrażalnie istotny. Ale w tamtym czasie „dobra matka” miała podporządkować się lekarzom. Moja mama mówi, że cały czas połogu w szpitalu słyszała wrzask dziecka i że to byłam ja. Wydaje mi się, że doświadczyłam wówczas czegoś, co można nazwać pierwotną traumą. I że to pierwotne poczucie beznadziei, ta walka, zakończona klęską, wpłynęły na całe moje życie. Był nawet moment, gdy miałam żal do świata o ten poród. Już pani nie ma?
Świadomość jest świetnym antidotum na żal. Jakoś tam pewnie ciągle myślę o sobie samej ze współczuciem, ale jeśli spojrzę na swoje dzieciństwo z perspektywy trochę dłuższej niż dwie niepełne dekady, okaże się, że i tak wygrałam na loterii życiowej. Pokolenie naszych rodziców miało znacznie gorzej. Mama mojej mamy nie mogła dać jej nawet połowy tego, co moja mama dała mnie. Straumatyzowane wojną pokolenie rodziców naszych rodziców samo było dziećmi, gdy porodziły się ich dzieci. A historia mojej rodziny jest tak przerażająca, jak pewnie zresztą historia większości rodzin w Polsce, że aż trudna do wyobrażenia. 1 listopada 1943 r. Niemcy zamordowali całą, zgromadzoną pod tym samym dachem, rodzinę mojej babci – rodziców i liczne rodzeństwo. Mama mojej mamy przeżyła tak straszliwe rzeczy w czasie wojny, że dziwię się, że była w stanie zebrać się, pojechać do tego zachodniopomorskiego, założyć tam rodzinę i urodzić dziecko.
Urodziła, ale nie była w stanie być z nim blisko?
Nie była. I moja mama, bardzo dorosła kobieta, wciąż ma w sobie żywe rany po własnym, bolesnym dzieciństwie. Próbuję z nią o tym rozmawiać. Boli, ale ja wiem, że dzięki temu można puścić ten żal, który nas żre od środka. Moja mama jest dzielna, bardzo szanuję jej odwagę mówienia o trudnych rzeczach dotyczących jej życia – ale jednak wchodzenie w tamte emocje na późnym etapie życia jest szczególnie trudne. Trudniejsze niż we względnej młodości. Tamtych błędów już nie popełniamy, ale robimy inne.
No właśnie. W moim poczuciu świat stał się dziś bardzo opresyjny. Począwszy od presji na rodzicielstwo. „Nie założyła rodziny, robi karierę – zbrodnia”. Poprzez presję na karierę – „Poświęca się rodzinie, nie inwestuje w rozwój osobisty, nie realizuje swojego potencjału…”. Żeby sprostać tym wszystkim wysoko zawieszonym poprzeczkom, trzeba być nadczłowiekiem. A nie ma nadludzi. I to jest kolejny powód tych rosnących problemów, jakie mamy dziś sami ze sobą. Jeden z powodów agresji, jaka wylewa się na ulice.
Agresji, która realizuje się w biciu za orientację seksualną, kolor skóry, poglądy polityczne…
Fala wściekłości, jaka uwolniła się w Polsce w ostatnim czasie, to przecież właśnie pokłosie mechanizmów, z których nie umiemy się wypętlić. Nikt nie widzi siebie jako agresora. Myślę też, że negatywne emocje bardzo wzmocniła pandemia. Zbiorowo źle znieśliśmy fakt, że wywaliły nam się kalendarze i już nie mamy życia według grafiku. Źle znieśliśmy lęk o zdrowie, o przyszłość, i lęk przed nieznanym. Ja, jak pewnie wszyscy na świecie, w tamtym czasie usiadłam do internetu, szukając informacji, co jest grane. Nie mam telewizji, z zasady nie wchodzę na fora w internecie, ale w tamtym czasie spędzałam tam całe dnie. I poczułam się wręcz zalana złością, agresją.
Zaczęłam więc uważniej dobierać adresy, pod którymi bywam w sieci, a przy okazji z konieczności odcięłam się od niektórych znajomych – ale nie zmienia to faktu, że ten ściek, zalew żółci, lęków, agresji to jedno z obliczy świata, w którym żyjemy. Tym to smutniejsze, że za tą agresją chowają się ludzie dokładnie tacy jak my. To jedno z najważniejszych moich głębokich przekonań o świecie: wcale się od siebie tak bardzo nie różnimy, niezależnie od tego, po której stronie barykady stanęliśmy. Powtarzam się – ale ten balon z agresją łatwo pęka, potrzeba nam tylko więcej świadomości.
Dlaczego pani tak myśli?
Pamiętam taką scenę ze stacji benzynowej. Wracaliśmy z Heyem z jakiegoś koncertu, zatrzymaliśmy się do toalety. Chłopakom się wyjątkowo spieszyło, więc jeden z kolegów przytrzymał drzwi mojemu mężowi, który nie miał drobnych. A ja, która jeszcze zbierałam się z samochodu, zobaczyłam minę pani, która pracowała na tej stacji – jak tężeje od wściekłości. I usłyszałam jej wrzask, jakieś najgrubsze wyzwiska na tych, co korzystają, a nie płacą. Pienisty monolog, zakończony frazą: „Myślisz, gnoju, że jak skądś tu przyjechałeś, to masz prawo tak traktować kobiety?!”. Jakoś nie mogłam tego tak zostawić. Podeszłam do tej pani i mówię jej spokojnie: „Proszę się nie gniewać, ja mam pieniądze i zapłacę, to jest mój partner, to jest akurat wyjątkowo porządny człowiek, który bardzo szanuje kobiety, po prostu to była wyższa konieczność”. Mówiłam to wszystko, patrząc tej pani prosto w oczy, najcieplejszym wzrokiem, jakim mogłam na nią patrzeć – i zobaczyłam, jak ona mięknie. To tak jak z dzieckiem, które jeszcze zanosi się płaczem, ale rysy już mu łagodnieją. I zanim skończyłam mówić, ta dziecięca wściekłość zniknęła, a na twarzy tej pani pojawiła się serdeczność, porozumienie. Niemal się uściskałyśmy. Wiem, że w tamtym momencie i ona zrozumiała, że w tej wściekłości w ogóle nie chodziło o mojego męża. Chodziło o coś innego w niej, co on jedynie zdetonował. Czego ona nie mogła już pomieścić.
Po raz pierwszy w życiu zobaczyłam w sobie siłaczkę.
Bo przez lata widziałam w sobie „tę biedną”.
Często wracam do tego wspomnienia, czytając wyjątkowo agresywne komentarze na swój temat. I myślę wówczas o tym, jak trudno jest podjąć tę decyzję, by zobaczyć w człowieku, który nas opluwa, jego dobrą część – jak trudno to zrobić, ale jakie jest to potrzebne. Tym, którzy mnie opluwają, też zwykle odpowiadam cierpliwie i na miękko, tak jak tamtej pani. Piszę coś w stylu: „Proszę pani, gdyby mnie pani lepiej poznała, zobaczyłaby pani, że jestem kompletnie nieagresywna, powiedziałabym nawet, że taka obła, ciepła klucha. Ja, jako ja, nie mogłabym tak pani zirytować. Widać coś w moich słowach, a może wyglądzie, tak panią wzburzyło, bo dotknęło pani czułego miejsca, ale to nie mogłam być ja. Nawet się nie znamy…”.
Działa?
Proszę sobie wyobrazić, że działa. Przychodzą kolejne maile, już ciepłe.
Do przeciwników politycznych też pani pisze w ten sposób?
Świadomie nie opowiadam się po żadnej ze stron politycznego konfliktu. Oczywiście, widzę coś na kształt dwóch ojczyzn, ale jestem przekonana, że jeśli będziemy pogłębiać ten rów, niebawem zobaczymy na ulicach jeszcze gorsze rzeczy od tych, które już się na nich dzieją. Bo agresja, której źródła drzemią w nas nieraz niemal od dzieciństwa, będzie eskalowała. Nazywanie tych po drugiej stronie debilami może pozwoli nam zmniejszyć własne napięcie, ale jeszcze dołoży agresji do świata, w którym wspólnie żyjemy, skazani na siebie.
I gwarantuję, że wielu z tych, których dziś nazywamy przeciwnikami, zmiękłoby, tak jak ta pani na stacji benzynowej, gdybyśmy znaleźli sposobność, by głębiej spojrzeć sobie w oczy. Ponieważ w gruncie rzeczy jesteśmy tacy sami – targani lękiem, niepokojami. Nie mówię, że to ciepłe spojrzenie w oczy jest łatwe. Ale sądzę, że innego wyjścia nie ma. Agresja karmiona agresją tylko rośnie. Musimy zająć się emocjami naszych sąsiadów, żeby oni nas nie bili?
Takie stawianie sprawy zamyka szansę na dialog. A ja mówię raczej o tym, że aby człowiek sam zajął się swoimi trudnymi emocjami, żeby zdobył się na wysiłek dostrzeżenia skryptów, którym podlega, musi na chwilę rozsznurować pancerz. A to się nie może stać na oczach wroga, w czasie działań wojennych. Żeby samemu zdetonować te stare bomby, tykające w nas, które – jestem przekonana – stoją za tą wszechobecną agresją, nie możemy być nieustannie podpalani. Tymczasem dziś głównie skracamy sobie wzajemnie lonty.
Jak się detonuje wewnętrzne bomby? Wiem na pewno, że najważniejszym momentem w moim długim życiu był ten, gdy podjęłam decyzję, by nadać sobie wartość. Zresztą już jako dojrzała kobieta przed pięćdziesiątką. Jakby mnie olśniło: pewnego dnia zrozumiała, że to nigdy nie przyjdzie z zewnątrz. Że jeśli sama nie nadam wartości sobie samej, od świata nigdy tego nie wyszarpię. A szarpałam się, popadając we frustracje nie mniejsze niż tamta pani na stacji benzynowej. Miałam nagrody, w tym rekordową liczbę Fryderyków, ludzie rozpoznawali mnie na ulicy, poznawałam możnych tego świata – ale nie byłam w stanie tego przyjąć. Wziąć. Zawsze „jestem nic nie warta”, „jestem niewystarczająca”. A do tego jeszcze pojawiały się problemy, które przynosił czas: starzenie się, przekwitanie. Więc tym bardziej – ciągłe poczucie, że coś muszę; wycisnąć więcej z ciała, z siebie. Z otoczenia. Jakże my wszyscy musimy się strasznie nagimnastykować, tylko po to, by skonstatować, że jesteśmy w porządku. Tak żyjąc, dotoczyłam się do tego momentu w życiu, gdy zdałam sobie sprawę, że to, na co tak liczę, nigdy od świata nie przyjdzie. To stało się w kwantowy sposób… Czyli jak?
Trzy lata temu świat mi się zawalił. Wylądowałam z poczuciem, że nie mam zespołu, nie mam oszczędności, nie mam pracy, i właśnie w brutalny sposób rozpadł się mój związek. Nie mam nic i siedzę sama na kamieniu. Płakałam chyba pięć dni. I przyszedł ten szósty dzień, który pamiętam minuta po minucie. Wstałam i poczułam, że jestem głodna. Nie było to dziwne, bo od pięciu dni nic nie jadłam. Poczułam głód, ale poczułam też detalicznie, jak się to uczucie rozlewa po ciele. Tego się uchwyciłam. Uważnie obserwując to odczucie, poszłam do kuchni. Może to dno, które osiągnęłam, sprawiło, że nie miałam już nic, prócz tego symbolicznego w filozofii Wschodu teraz. Zajęłam się kanapkami. Skupiona na każdym ruchu zrobiłam dwie i położyłam na talerzyku. Chyba nigdy wcześniej z takim skupieniem nie smakowałam jedzenia. To było jak mały cud: smak dwóch pajd chleba z serem.
Nakarmiłam się i poczułam wdzięczność dla świata. To wówczas uświadomiłam sobie, że świat nie da mi niczego, czego nie znajdę sama w sobie.
Zmiana?
Zdumiewająco głęboka, bo wpłynęła na całe moje życie.
Uratowany związek.
Warto było, choć to nie było łatwe. Osoby, które mnie znają z codzienności – mój syn, syn Pawła, wreszcie mój mąż Paweł, wszyscy oni mówią, że zmieniłam się totalnie. Kompletnie. I po trzech latach można już chyba powiedzieć, że jest to zmiana trwała. Nic wielkiego się nie dzieje. A jednak czuję życie jak nigdy wcześniej dotąd. Dawniej nagrywałam płyty w marazmie, teraz jestem aktywna, dużo pracuję, co się przekłada na bezpieczeństwo życiowe. Nie boję się – a przecież miałam w swoim życiu niejeden atak panicznego lęku, w czasie którego myślałam, że się uduszę. To wszystko się skończyło. A ja staram się jedynie trzymać tego kursu, który obrałam nad talerzem z kanapkami. Być teraz.
Nie ma już pani lęków?
Nie mam. Zresztą podpowiadana przez psychiatrów metoda, jak sobie radzić z atakami paniki, jest bardzo pokrewna tej historii z kanapkami. Oczywiście, wciąż wypłakuję stare łzy – jak ostatnio, gdy, po raz pierwszy świadomie, opisywałam tę historię z komunią. Wściekłość, którą znalazłam w sobie przy okazji, była przerażająca – no, ale tam była. Taka trucizna. Coś jeszcze ważnego się stało, gdy zaczęłam wycieczki w głąb siebie. Po raz pierwszy w życiu zobaczyłam w sobie siłaczkę. Bo przez lata widziałam w sobie „tę biedną”. I oczywiście używałam tego, jak mogłam: to mi się należało, tamto należało…
Ofiara bywa też katem.
I byłam. Ale nagle dostrzegłam siebie jako „tę, która tam i tam była, która to wszystko przeżyła, i jest”. Jestem – i to jest najlepszy dowód na to, że jestem naprawdę niezłą gościówą. A potem zdałam sobie sprawę, że za moim prawem do stanowienia o sobie idzie też takie samo prawo innych. Wiele ich wyborów może mi się nie podobać. Tak jak wiele moich nie podoba się im. To też ważne.
Nie wiem, jak to zrobić, by powiedzieć ludziom: Ej, nie brnijcie w tę wściekłość. Ale pogrzebcie w sobie. I nie bójcie się, nic, co tam znajdziecie, nie zabije was. Zabija tylko ta wściekłość, która wydostaje się na zewnątrz.
W moim poczuciu świat stał się dziś bardzo opresyjny.
Od presji na rodzicielstwo po presję na karierę.
J eśli w Warszawie wiatr idei, to w Tuchowie grzmot czynu – mówią z przekąsem tutejsi liberałowie. Bóg, Honor, Ojczyzna i Rodzina, odwieczna polska tradycja, której sobie wydrzeć nie damy – mówią z powagą konserwatyści, miejska większość.
Tak płyną w miasteczku dni naznaczone wydarzeniami sławnymi na całą Polskę i Europę – ostatnio od uchwały anty-LGBT, przez tuchowskie ognisko koronawirusa, rekordowe wybory prezydenckie, pieniądze nieprzyznane miastu przez UE za grzech gnębienia mniejszości społecznych. Aż po odkupienie pieniędzmi od ministra Ziobry za „prześladowanie” tuchowian przez UE.
Wszystko w Tuchowie – jak i w Polsce – zależy od punktu widzenia mówiącego.
Rzut z góry
Tuchów leży kilkanaście kilometrów na południe od Tarnowa, u stóp potężnego klasztoru redemptorystów, ostatnio odnowionego za pieniądze unijne. W klasztorze mieści się sanktuarium z cudownym obrazem Matki Boskiej, a ponadto drukarnia, seminarium duchowne, które kończył Tadeusz Rydzyk, oraz studio Radia Maryja i TV Trwam.
W Tuchowie mieszka blisko 6,6 tys. ludzi, tymczasem sam coroczny lipcowy odpust w sanktuarium przyciąga ponad 100 tys. wiernych. Ale jest to – jak przeanalizowali rajcy – turysta pielgrzymkowy, jednodniowy. Pielgrzymki do obrazu Matki Boskiej Tuchowskiej już od ponad 400 lat pomijają miasto.
–Miastojestbardzokonserwatywneikatolickie.Brutalnapolitykanawspółczesnąmodłęzaczęłasięunasodsprawy
tablic Komorowskiego – mówi wieloletni samorządowiec z regionu. Za zgodą zakonników wiosną 2015 r. na wzgórzu klasztornym ówczesny prezydent Komorowski posadził dąb i odsłonił tablicę w rocznicę porozumień kończących strajki rolników na południu Polski w 1981 r. Przez kolejne miesiące tablica była często oblewana farbą, a nazwisko prezydenta zakrywane szmatą, aż tablica znikła przed wyborami prezydenckimi 2015 r. Odnalazła się na czyimś prywatnym podwórku. Dziś, po dyskusjach w radzie miasta, stoi przez domem kultury – tu nie przeszkadza w modlitwie. W sanktuarium wiszą spiżowe wota z katastrofą smoleńską. Jest też brzozowy krzyż z napisem „Katyń 1940 – Smoleńsk 2010”.
W 2016 r. całe miasteczko, łącznie z klasztorem na wzgórzu i magistratem w rynku, zadziwiło się rankingiem Światowej Organizacji Zdrowia (WHO) – Tuchów zajął 16. miejsce wśród miast UE o najbardziej zanieczyszczonym powietrzu. Wiadomość poszła w świat i rozsławiła miejsce inaczej niż sanktuaryjnie. Dała tuchowianom uchodzącym za liberałów energię do rozkręcenia ekokampanii za zlikwidowaniem licznych w mieście pieców kopciuchów. A konserwatystom pretekst, aby po raz pierwszy obrazić się na zagraniczną instytucję.
– Tuchów cały leży w kotlinie, nie ma tu naturalnego przewietrzenia – mówi w temacie zanieczyszczenia Mariusz Ryś, najdłużej urzędujący burmistrz miasta (1998–2014).
Rzut z ratusza
Do czasu podjęcia przez radę miasta uchwały anty-LGBT Magdalena Marszałek, obecna burmistrz, szła przez szczeble tuchowskiej kariery samorządowej jak burza. Młoda, rzutka, kompetentna. Zaczynała w ratuszu jako stażystka, później była skarbniczką, mistrzynią w pisaniu wniosków unijnych. W 2013 r. opublikowała książkę, rodzaj samorządowego kompendium pt. „Działaj skutecznie, bądź zawsze na fali. Jak zaprowadzić porządek w jednostce? Jak poskromić drużynę urzędników? Jak zdobyć motywację do działania?”.
W tuchowskim podziale na konserwatystów i liberałów uchodzi za bezpartyjną liberałkę. Mimo to w 2018 r. zdecydowanie wygrała wybory na burmistrza w mieście konserwatystów. Drugi był Maciej Sajdak, informatyk, też uważany za liberała. Szedł do wyborów pod ekologicznymi hasłami i praktycznymi rozwiązaniami walki ze smogiem w Tuchowie, podkreślał etos samorządowy. – Jako burmistrz uchwałę o strefach wolnych od LGBT przed głosowaniem najpierw przedyskutowałbym publicznie, a gdyby przeszła, natychmiast podałbym się do dymisji – mówi.
Rozdanie polityczne na obecną chwilę – mówiąc często używanym w Tuchowie językiem politycznej Warszawy – daje pani burmistrz przewagę jednej szabli w 15-osobowej radzie miasta, całkiem jak opozycji w Senacie. Dlatego ostatnio burmistrz poprosiła radnych o „rewizję” uchwały anty-LGBT z nadzieją, że da się ją odwołać i odzyskać twarz wśród miast partnerskich Tuchowa w Europie (8 miast).
To wywołało komentarze i spekulacje wśród samorządowców w mieście. – Radni raczej wstrzymają się od głosu i nic z tego nie wyjdzie – mówi ktoś spoza rady miasta, doświadczony samorządowiec podtuchowski.
– Mogą poczuć się naciskani i podejść do sprawy honorowo – uważa Mariusz Ryś, były burmistrz Tuchowa. Jako radny powiatowy nie wziął udziału w głosowaniu nad uchwałą anty-LGBT, pytając publicznie na sali obrad: Czy to nam rozwiązuje jakieś rzeczywiste problemy?
– Burmistrz popełniła błąd przy pierwszym głosowaniu – twierdzi inny były wieloletni tuchowski samorządowiec, dziś poza władzą. – Należało najpierw wytłumaczyć radnym, co to jest LGBT, bo nie wiedzieli. Działali zbyt emocjonalnie. Wniosek o głosowanie uchwały o LGBT złożyli radni PiS, ale to jedynie siedem osób. W 14-osobowej wówczas radzie 11 osób było za, trzy się wstrzymały, żadnego głosu przeciw.
– O wycofaniu się z uchwały nie ma nawet mowy, bo nie będziemy zmieniać swoich wartości i poglądów za 30 srebrników – mówi radny miejski Mateusz Janiczek z PiS, lat 25, świeżo upieczony prawnik. – Jako miasto niewiele tracimy na tej uchwale, a temat i tak już obumiera.
Janiczka postrzegają w mieście jako głównego oponenta pani burmistrz. On sam w rozmowie z dziennikarzem przyznaje, że chciałby być burmistrzem Tuchowa. Wśród priorytetów na przyszłość radny PiS wymienia pozyskiwanie środków unijnych na tuchowskie inwestycje.
Rzut z Europy
Po deklaracji „Gmina Tuchów wolna od ideologii LGBT+” nastąpił opóźniony efekt domina. W internecie, mediach i podczas przypadkowych spotkań na ulicy robią sobie wzajemnie polityczne wiwisekcje – na wzór podpatrzonych u wielkich nazwisk warszawskich – by ustalić, czyja to wina, że dziś Europa pokazuje Tuchów palcem. Albo wyrazić dumę, że mały Tuchów, jak i cała Polska pod rządami PiS, stawia się kosmopolitycznej i bezbożnej UE.
Od lipca 2019 do lutego 2020 r. dokument identycznej treści jak wszystkie podjęte w kraju uchwały anty-LGBT – pełen inwokacji o obronie wolności słowa i niewinności dzieci – leżał sobie cicho w skoroszytach magistratu. I – jak się mówi w mieście – „nie rzutował”. Był „wewnętrzny”, ponieważ nigdy żadna podejrzewana o LGBT+ osoba nie wynajęła sali w tuchowskiej szkole, aby podawać dzieciom tabletki zmieniające płeć (według Mikołaja Pawlaka, rzecznika praw dziecka, takie tabletki istnieją) albo prowadzić korepetycje z masturbacji (o zalecanie onanizmu wśród nieletnich konserwatyści w mieście i w kraju posądzają to samo WHO, które cztery lata temu podało, że Tuchów ma brudne powietrze). Oficjalnie nie było i nadal nie ma geja w świętym mieście u stóp klasztoru. Co kto robi w domu – zgadzają się wszyscy tuchowscy rozmówcy – to jego prywatna sprawa. Ale teoretyzowanie o tym poza domem to już ideologia i wielka polityka.
Myślano więc w Tuchowie – jak i w Polsce – że bohaterska uchwała anty-LGBT nie będzie „rzutowała” także na Europę, która jak co roku grzecznie prześle pieniądze na organizację Spotkania Miast Partnerskich (ok. 18 tys. euro). Nagle, w lutym 2020 r., partnerskie miasto Saint Jean De Braye z Francji zagroziło wycofaniem się z przyjaźni z polskim miastem.
– Narracja w mieście, zwłaszcza wśród radnych PiS, była wtedy identyczna z tą płynącą z rządu PiS – mówi były samorządowiec z Tuchowa. – Wpierw się dziwimy, że Unia nas nie zrozumiała, potem atakujemy Unię, że chce nam odebrać wolność decydowania o własnym kraju, następnie głosimy, że Saint Jean De Braye jest przed wyborami do samorządu i wykorzystuje Tuchów w kampanii. Na koniec okopujemy się w bastionie polskości i wiary.
Konserwatyści w miasteczku uznali, że zły rozgłos dla Tuchowa zaczął się nie z powodu uchwały anty-LGBT, a za sprawą Francuzów z miasta partnerskiego. – Znalazły się pewne osoby, które w określony sposób przedstawiły interpretację wydarzeń w Tuchowie europejskim partnerom – mówi Mateusz Janiczek. – Donieśli na nas ludzie z miasta, domyślam się kto, ale wolałbym nie mówić.
W 2020 r. 18 tys. euro z UE nie nadeszło do Tuchowa. Nie nadszedł też żaden oficjalny dokument o powodach odmowy – tylko tweet Heleny Dalli, unijnej komisarz ds. równości, który wskazuje, że powodem była uchwała anty-LGBT.
We wrześniu 2020 r. Magdalena Marszałek, burmistrz Tuchowa, w bardzo nerwowy i zdecydowany sposób odmawia rozmowy z dziennikarzem na temat swojego miasta. Stawia warunek: porozmawia, jeśli dziennikarz nie zapyta jej o uchwałę anty-LGBT – ani nikogo w mieście. Oraz jeśli nie odniesie się do uchwały w tekście. – Nie mam z tym nic wspólnego – mówi tylko przez telefon. – To wizerunkowy kłopot dla Tuchowa, którego nie da się odkręcić.
Rzut z sanktuarium
W 2020 r. nie było więc corocznych świeckich spotkań z partnerami z Europy na tuchowskim rynku. Religijne odbywają się w sanktuarium Matki Boskiej Tuchowskiej w reżimie koronawirusowym. W kwietniu w klasztorze wybuchło ognisko covidu, w miasteczku chorowało około 100 osób, jeden z zakonników – bardzo lubiany w mieście – zmarł. Wielki lipcowy odpust odwołano, wrześniowy za to przedłużono. Od 4 września przez pięć dni na wzgórze wspinają się kolejne pielgrzymki.
W kościele wierni w chirurgicznych maseczkach ustawiają się w kolejce, aby gęsiego, na kolanach obejść słynący cudami obraz. „Chorągiew Maryi”, biuletyn sanktuarium redemptorystów, podaje, że Matka Boska Tuchowska słynie od wieków z „wypraszania u Boga powołań kapłańskich i zakonnych”. Ważny w Polsce obecnie temat pedofilii wśród księży „Chorągiew” bagatelizuje. Pielgrzymi pomiędzy odpustowymi kramami – nie jacyś zacietrzewieni propagandyści, ale zwykli, sympatyczni ludzie – zagadywani przez dziennikarza, bardzo często dysponują wiedzą o tym, że oto zepsuta Europa przypuszcza szturm na tradycyjną Polskę. Podają jako pewniki: – Homoseksualistom wara od naszych dzieci! Chcą zohydzić Tuchów i Polskę w świecie, żeby z nas zrobić prostaków. We Francji wolno przerywać ciążę do dziewiątego miesiąca życia.
Na klasztornym wzgórzu krążą wśród pielgrzymów uśmiechnięci redemptoryści, rozdają kwiaty i święte obrazki. Na rynku miasta świecki targ – ubrania, buty, ozdoby, dużo wesołego targowania. Jednak prawdy o świecie te same, co na klasztornym wzgórzu. – Podobno na Zachodzie mają zalegalizować stosunki ze zwierzętami. W 1939 r. Zachód zostawił nas samym sobie. Matka Boska Tuchowska nas obroni przed złem.
Rozmówcy tuchowscy uchodzący za liberałów mówią, że górujący nad miastem budynek klasztoru góruje także nad miejską polityką – po cichu. – Przy wyborach na dole okazuje się ważne, czy kandydat często bywa na górze, czy interesuje się potrzebami sanktuarium – mówi samorządowiec od lat przyglądający się miastu. – Nic nie jest oficjalnie, ale Tuchów wie, kogo popierają redemptoryści.
Tuchowscy liberałowie krytykują UE za nieprzyznanie miastu dotacji. Nie chodzi o to, że Europa miała przymknąć oczy na uchwałę anty-LGBT, ale o to, że bez tych pieniędzy Tuchów skazany jest na kulturę organizowaną przez religię. Bo w Tuchowie – jak mówią – nawet świeckie festyny często rozpoczynają się od mszy świętej.
Konserwatyści tylko się na takie argumenty uśmiechają. – Jesteśmy konserwatywnym miastem od wieków współbytującym z klasztorem i kościołem św. Jakuba – mówi Mateusz Janiczek. – Wiara i ojczyzna są dla społeczności Tuchowa ważne. Tak, jesteśmy jak bastion tradycyjnego podejścia i wartości chrześcijańskich.
Rzut z ministerstwa
Radnego Janiczka 18 sierpnia pokazały ogólnopolskie telewizje, stał obok samego ministra sprawiedliwości i prokuratora generalnego Ziobry i przyjmował symboliczny czek – 250 tys. zł z przeznaczeniem na tuchowską Ochotniczą Straż Pożarną.
Pieniądze pochodziły z zarządzanego przez ministerstwo Funduszu Sprawiedliwości, który teoretycznie miał pomagać finansowo ofiarom przestępstw. W tym wypadku chodziło o wyróżnienie Tuchowa za przyjęcie suwerennej uchwały anty-LGBT. Ziobro trzykrotnie przebijał sumę, której Tuchów nie dostał z Brukseli. W przemówieniu nie pozostawiał wątpliwości, że miasteczku pieniądze z Funduszu się należą. „Jestem z wami – mówił Ziobro. – W tym zakresie jestem obywatelem Tuchowa, jak i każdej innej gminy, która miałaby być prześladowana przez rozgrzane ideologicznie głowy urzędników z KE”.
Radny Janiczek potrafił się znaleźć, dziękując za pieniądze dla Tuchowa: „Chciałem podziękować bardzo panu ministrowi za wsparcie. Bardzo się cieszymy, że dla pana ministra, dla polskiego rządu, tak jak dla nas ważne są polska tradycja i kultura. Podejmując tę uchwałę, nie mieliśmy na celu nikogo dyskryminować”.
I dalej o chrześcijańskich wartościach i prawie rodziców do wychowywania dzieci po swojemu. W ten oto sposób Tuchów, który już liczył, że pandemia przykryła sprawę uchwały, znów – za sprawą podchodów politycznych toczonych przez ministra Ziobrę przed rekonstrukcją rządu PiS – znalazł się w centrum zainteresowania całej Polski i Europy też. Został również wciągnięty do ogólnopolskich rozważań, czy aby Ziobro ma prawo dysponować środkami FS, jakby je wyjmował z własnej kieszeni. Radny Janiczek odbierał pieniądze w imieniu miasteczka 18 sierpnia, a – jak ustaliła „Wyborcza” – wniosek o pieniądze Tuchów złożył oficjalnie 21 sierpnia. W dodatku nie wiadomo, kto się pod nim podpisał, bo pani burmistrz zaprzecza, że to ona.
Mateusz Janiczek przyznaje w rozmowie z dziennikarzem, że to do niego zadzwonił telefon z Warszawy. Radnych PiS zaproszono do ministerstwa celem sprawdzenia „merytorycznych podstaw” przyznania dotacji i okazało się, że podstawy są.
Wśród tuchowskich liberałów od razu zawrzało: czy pan Janiczek, świeżo po prawniczych studiach – pytają – nie ma nic przeciw nielegalnym procedurom przyznania tych pieniędzy? Ale on nie ma – mówi, że minister Ziobro i jego otoczenie to też prawnicy i na pewno działają zgodnie z prawem.
Mateusz Janiczek jest członkiem PiS od 2017 r. Zaangażowany był w obie kampanie prezydenckie Andrzeja Dudy i zjeździł z kandydatem całą Polskę, odpowiadał za „kwestie techniczno-organizacyjne i sferę wizualną” (Duda wygrał z Trzaskowskim w Tuchowie, dostając 77,27 proc. głosów). Janiczek od niedawna pracuje w centrali PiS na Nowogrodzkiej.
Rzut z ławki
Pieniądze od ministra Ziobry pójdą na wóz strażacki z podnośnikiem. Obowiązująca konstrukcja myślowa, lansowana przez Warszawę, jest taka: Fundusz Sprawiedliwości nie tylko pomaga ofiarom przestępstw, ale także zapobiega tragediom.
Przy ostatnich wichrach w Tuchowie oderwała się dachówka na klasztorze – mówią miejscowi liberałowie – nie było jak naprawić bez podnośnika. Uwiera ich, że pieniądze z Warszawy nie są umocowane prawnie – lewe pieniądze propagandowe. Ale ogólnie, gdziekolwiek w miasteczku nie zapytać zwykłego obywatela, zdziwi się takim pokrętnym rozumowaniem. – Pieniądze są? – pytają mieszkańcy. – No to o co chodzi? Najważniejsze, że są.
Radni konserwatywni już policzyli – pieniędzy od ministra na nowy wóz bojowy dla Tuchowa nie starczy. Kupi się demobil z Niemiec.