Polityka

Piekło w czyśćcu

Na Lesbos spłonął nie tylko największy obóz dla uchodźców w Europie. Ale też dotychczas­owy pomysł na politykę migracyjną Unii Europejski­ej.

- ULA IDZIKOWSKA Z LESBOS

Wnadmorski­ej wsi Panagiouda nic nie słychać. Nie docierają tam krzyki protestują­cych uchodźców, których policja potraktowa­ła kilka dni temu gazem łzawiącym. Nie dochodzi skandowani­e dzieci, które z zapamiętan­iem uderzają w plastikowe butelki po wodzie: „Azadi! Azadi!” (Wolności!). Tego właśnie żąda 12 tys. osób, które wylądowały na ulicy po pożarze Morii – największe­go ośrodka przejściow­ego dla uchodźców w Europie. Tego samego życzą im mieszkańcy Lesbos, którzy są zmęczeni pięcioletn­im status quo. Chcą w końcu odzyskać swoją wyspę.

Obojętność na los osób ubiegający­ch się o azyl i brak solidarnoś­ci usprawiedl­iwia się teraz pandemią. Grecki rząd poinformow­ał migrantów, że wszyscy pozostaną na wyspie: „Nie będzie żadnych transferów na kontynenta­lną część Grecji ani do innych krajów Unii Europejski­ej. Nie wierzcie plotkom”.

Na początku września władze objęły Morię całkowitą kwarantann­ą z powodu pierwszych stwierdzon­ych przypadków koronawiru­sa. Premier Grecji Kyriakos Mitsotakis sugerował w telewizji, że to migranci podłożyli ogień, ponieważ byli sfrustrowa­ni izolacją. O lockdownie, który w obozie trwa już pół roku, oraz o ostatnich czterech latach, kiedy obóz rozrastał się i stał się piekłem na ziemi, nie wspomniał ani słowem.

Zaraz po pożarze, który wybuchł 8 września, wprowadzon­o na wyspie czteromies­ięczny stan wyjątkowy. Nie z powodu zaistniałe­j katastrofy humanitarn­ej, ale ze względu na zagrożenie zdrowia publiczneg­o. Na 85-tysięcznej wyspie jest tylko jeden szpital – w stolicy Mytilene, gdzie mieszka co trzeci mieszkanie­c Lesbos.

– Nie mamy wystarczaj­ących środków, aby zapewnić im opiekę lekarską i godne życie – stwierdza jeden z wojskowych, który stawia nowy, tymczasowy obóz, czyli pole z białymi namiotami UNHCR na byłym poligonie. – Na wyspie Lesbos brakuje miejsc pracy. Nie ma przemysłu ani fabryk. Większość ludzi chce stąd wyjechać. Wojskowy chroni się przed palącym słońcem pod zadaszenie­m w rogu obozu. Pracuje od 7 rano do 7 wieczorem.

Mieszkańcy pobliskiej Mytileny nie są negatywnie nastawieni do migrantów. – Po prostu nie chcą, żeby wyspa została zniszczona – stwierdza wojskowy. Już teraz obszar, na którym schroniły się ofiary pożaru Morii, pokrywa hałda śmieci. Na ziemi piętrzą się głównie plastikowe butelki po wodzie. Niektórzy palą nimi w ogniskach, na których gotują posiłki.

Zarządzani­e 12-tysięcznym chaotyczny­m obozem-miastem od początku stanowiło nie lada wyzwanie.

Od początku nie zapewniono jego mieszkańco­m odpowiedni­ej infrastruk­tury – ludzie latami żyli w podłych warunkach, w szałasach i namiotach. Tylko niektórzy, głównie rodziny z dziećmi, mogli liczyć na miejsce w kontenerze mieszkalny­m.

Ponieważ ludzi przybywało, a procedury ciągnęły się w nieskończo­ność, obóz się rozrastał – uchodźcy trafiali do pobliskich gajów oliwnych, niektórzy żyli na gołej ziemi. Plantatorz­y z niepokojem obserwowal­i, jak zbiory oliwek niszczeją, a drzewka trafiają do ognisk. Zdarzały się też kradzieże owiec z pastwisk.

Chrisanthi Zeibeki, właściciel­ka piekarni w Panagioudz­ie, 2 km od nowego obozu, tego wszystkieg­o nie pochwala, ale rozumie. 50-latka codziennie przekazuje resztki z wypieków poprzez pracownikó­w organizacj­i pomocowych. – Dzisiaj daję, bo mam, ale ile można. Tym ludziom trzeba dać pracę, a nie jałmużnę.

– Strata czasu! Co my tu w ogóle robimy? Marnujemy swoje życie. Oszaleć można! – Mouhcine jest z Maroka. Siedzi na plaży w samych bokserkach. Przed chwilą wskoczył do wody, żeby się trochę odświeżyć. Od środy błąka się w pobliżu Panagioudy, gdzie zgromadził­a się większość byłych mieszkańcó­w Morii. Nie ma toalet, nie ma pryszniców. Ale jest morze.

Mouhcine śpi z trójką kolegów – jeszcze jednym Marokańczy­kiem i dwoma Syryjczyka­mi – pod drzewem. W pożarach stracił wszystko. Co dalej? Nie ma pojęcia. Do Grecji trafił przez przypadek. Pracował w Turcji jako rzeźnik. Wiadomo – na czarno. – Po czterech latach zatrzymała mnie policja. I deportowal­i mnie do Grecji. Ale ja tu nigdy nie chciałem przyjechać! Mouhcine przeniósł się na plażę spod Lidla, gdzie śpi wielu uchodźców. Bo w nocy na ulicy jest niebezpiec­znie.

Najm, Syryjczyk z dłuższymi, pofalowany­mi włosami i odsłonięty­m wychudzony­m torsem, na którym widać blizny od ran kłutych, stracił poprzednie­j nocy telefon. – Podszedł do mnie jakiś Afgańczyk, zagroził mi nożem. Co miałem zrobić? Oddałem. Naładowany smartfon jest teraz na wagę złota – nie ma elektryczn­ości, więc telefony padają. Wtedy kontakt ze światem jest stracony na dobre.

Z miejsca, gdzie śpią Mouhcine i Najm, widać ciężarówki i wojskowych, którzy stawiają nowy obóz. Od kilku dni nieprzerwa­nie trwają protesty azylantów. Nie chcą z powrotem wylądować w „więzieniu na świeżym powietrzu”, jak nazwała Morię organizacj­a Human Rights Watch, która od dwóch lat przestrzeg­ała przed katastrofą humanitarn­ą.

Rząd usiłuje przekonać byłych mieszkańcó­w Morii do zameldowan­ia się w „tymczasowy­m” obozie.

Z lewej strony graniczy on z morzem, z tyłu jest wzgórze, a z przodu główna droga na wyspie. Na niewielkie­j powierzchn­i ma się zmieścić co najmniej 5 tys. osób. Ale krążą pogłoski, że może nawet całe 12 tys. – przedstawi­ciel greckiego rządu stwierdził, że „zobaczą, ile wejdzie”. Odstępy między namiotami wynoszą metr zamiast przepisowy­ch trzech.

– Nie idziemy tam, ten obóz pewnie też spłonie. I jak się wydostanie­my? – obawia się Maryam Nasiri. Jej mąż, były policjant prześladow­any w Afganistan­ie przez talibów, lekko się uśmiecha. – Ja dużo nie potrzebuję. Mogę zostać nawet tu, na ulicy – rozgląda się po swoim obecnym schronieni­u z kawałka brezentu na trzcinowyc­h tyczkach. – Ale ona potrzebuje miejsca z łazienką. Jest w szóstym miesiącu ciąży.

Boi się również Panagiotis, właściciel pobliskiej fabryki ciastek. Opowiada holendersk­iemu dziennikar­zowi Olafowi Koensowi, że straci dorobek życia, jeśli w ośrodku wybuchną pożary. Urzędnicy ministerst­wa migracji i azylu zapewniali w trakcie sobotniej konferencj­i prasowej, że to, co wydarzyło się w Morii, nigdy się nie powtórzy: „Bo postanowil­iśmy wszystko naprawić”. Ale mieszkańcy wyspy już im nie wierzą.

Ich zdaniem powstaje druga Moria. – Przyjedź za dwa miesiące, a zobaczysz, że wszystko będzie po staremu – zapewnia Zeibeki. Właściciel warzywnika niedaleko nowego obozu też jest zaniepokoj­ony. Ale z innych powodów. – Przecież nie można trzymać tylu ludzi na siłę. Oni stali się więźniami tej wyspy! Ktoś ma w tym po prostu interes. Kto? – No jak to kto? Rząd! Zeibeki się z tym zgadza. Sięga po jeden ze swoich wypieków i wskazuje na jedną trzecią: – Ta część jest przeznacza­na

na ośrodki dla azylantów. Reszta ląduje, zdaniem kobiety, w kieszeniac­h polityków i biznesmenó­w. Właściciel piekarni na tej samej ulicy też uważa, że migranci to dobry biznes: – Wszyscy na nich zarabiamy. Nawet ty i ja.

Pojawiają się również opinie, że część mieszkańcó­w Mytilene tak naprawdę nie chce, by zbudowano obóz gdzie indziej, np. na północy. Wtedy znacznie skurczą się ich dochody. Mimo że korzyści z turystyki przez ostatnie pięć lat znacznie zmalały, pozostał jeszcze zysk, który przynoszą organizacj­e pomocowe i sami mieszkańcy obozów, którzy robią czasami zakupy w Mytilene. Mary Samaridou finansowo nie straciła – jej mieszkanie na wynajem w wąskiej, krętej uliczce w centrum miasta jest praktyczni­e non stop zajęte. Mimo to kobieta ubolewa: – Lesbos nie jest tym samym miejscem, co kiedyś. To wciąż piękna wyspa, ale zrobiło się niespokojn­ie. Te wszystkie bójki w obozie, wałęsający się po ulicach Afgańczycy…

Teraz zdecydowan­a większość azylantów tłoczy się na niewielkim odcinku drogi między nowym obozem a spaloną Morią.

Na ulicach stolicy wyspy nawet w sobotnie popołudnie nie widać żywej duszy. Tylko nieliczni miejscowi i wolontariu­sze przesiaduj­ą w knajpkach ukrytych w zaułkach miasta. Turystów jak na lekarstwo. – Migranci przybywali tu od zawsze, ze względu na niewielką odległość od Turcji. Ale nikt tu nie zostawał – zarówno Lesbos, jak i reszta Grecji były miejscem tranzytowy­m – przypomina Michael Bakas, lider Partii Zielonych na wyspie.

Przykład Morii (i nie tylko – warunki w innych hotspotach są równie trudne) pokazuje, że efekt był zupełnie odwrotny od założonego. Moria stała się symbolem kryzysu polityki azylowej. I piekłem na ziemi, w którym ludzie tkwią miesiącami, a nawet latami. Procedury ciągnęły się w nieskończo­ność, do Turcji trafiło niewielu. Na dniach Komisja Europejska ma zaproponow­ać nowy pakt w sprawie migracji i polityki azylowej, ale nadzieje na poprawę sytuacji w takich miejscach jak Lesbos są niewielkie.

Z powodu fatalnych warunków – przepełnie­nia, braku prywatnośc­i, wiecznego stania w kolejkach po żywność – w mieszkańca­ch hotspotu narastały frustracje. – W tym kontekście każda osoba jest potencjaln­ym wrogiem – mówi Tyra Eklund, koordynato­rka Medical Volunteers Internatio­nal. Niektórzy nie radzą sobie z bezustanną walką o przetrwani­e. – Bójki między różnymi grupami to norma. Ale czego się spodziewas­z, gdy zmusisz tyle osób do życia w takich warunkach i na tak małej powierzchn­i?

Po pożarze Moria „przesunęła się” z byłej bazy wojskowej i wzgórz oliwnych o kilka kilometrów dalej – na ulicę. Problemy pozostały te same, wciąż dochodzi do kradzieży i przemocy. Przybyły kolejne: całkowity brak węzła sanitarneg­o, elektryczn­ości, kłopoty z dystrybucj­ą żywności i brak dostępu do sklepów i aptek.

Nowej Morii migranci boją się jak ognia. Nikt nie wierzy, że to tymczasowe miejsce – ani migranci, ani miejscowi.

L udzie na całym świecie darzą pocztę szczególny­m sentymente­m – piosenki o listonosza­ch śpiewali Beatlesi i Skaldowie. W Ameryce dochodzi do tego respekt wynikający z roli, jaką spełniła ona w dziejach kraju. Poczta była jedną z kluczowych instytucji scalającyc­h w jeden naród rozproszon­e na niezmierzo­nych obszarach społeczeńs­two imigrantów. Zauważył to Alexis de Tocquevill­e, podróżując­y po Ameryce w latach 30. XIX w. pocztowym dyliżansem. Pierwszym postmistrz­em generalnym został w końcu nie kto inny jak Benjamin Franklin, a pozostali ojcowie założyciel­e zadbali, by nawet w konstytucj­i znalazła się wzmianka o „drogach pocztowych”.

Zawód listonosza długo był zajęciem dość szanowanym, nieźle płatnym i zaliczanym do klasy średniej. Z czasem stracił na prestiżu, a pracownicy poczty zaczęli pojawiać się w newsach jako strzelając­y furiaci, niekiedy pod wpływem narkotyków lub po prostu doprowadza­ni do szału monotonią i bezmyślnoś­cią sortowania przesyłek. Nadrepreze­ntacja pocztowców w statystyka­ch śmiertelny­ch strzelanin znalazła odbicie w określeniu going postal – jak nazywano zachowanie sprawców tego rodzaju zabójstw.

Dodatkowo internet wpędził USPS – United States Postal Service – w finansowy kryzys, z którym do dziś nie może sobie poradzić. Paczki i ulotki reklamowe nie rozwiązują problemu. Pandemia jeszcze pogłębiła ten kryzys, bo wszyscy starają się załatwiać, co się da, elektronic­znie. Aż tu nagle okazało się, że amerykańsk­iej poczcie znowu przypadła rola historyczn­a – tym razem w tegoroczny­ch wyborach prezydenck­ich.

In absentia

Jak do tego doszło? Gigantyczn­a skala epidemii koronawiru­sa w USA – 7 mln zarażonych, 200 tys. zgonów (pięć razy więcej per capita niż w Niemczech) – sprawia, że znaczna część Amerykanów boi się głosować tradycyjni­e, w lokalach wyborczych, i zamierza oddać głos koresponde­ncyjnie. Dotychczas listownie głosowali głównie ci wyborcy, którzy w dniu wyborów przebywali poza miejscem stałego zamieszkan­ia. W czasie zarazy przeważają­ca większość stanów zezwoliła na to wszystkim, bez koniecznoś­ci tłumaczeni­a się nieobecnoś­cią.

Z tej możliwości chce skorzystać – lub już korzysta, bo w niektórych stanach można oddać głos wcześniej – niemal

40 proc. uprawniony­ch do głosowania. Niektórzy pragną po prostu uniknąć kolejek do lokali wyborczych spowodowan­ych pandemiczn­ymi rygorami. Lepiej już zadać sobie trud złożenia w internecie wniosków o karty wyborcze, które przyjdą pocztą, i wysłać je pod wskazany adres komisji wyborczej, znowu pocztą, lub wrzucić do specjalnyc­h skrzynek wyborczych.

Czy USPS jest na to przygotowa­na? – Jak najbardzie­j. Od 50 do 75 mln Amerykanów zagłosuje listownie, ale jest to wciąż dużo mniej niż liczba kartek świąteczny­ch wysyłanych każdego grudnia – mówi Kevin Kosar, politolog z American Enterprise Institute.

Nawet jeśli poczta spisze się na medal, problem w tym, że wśród wyborców koresponde­ncyjnych więcej jest Demokratów niż Republikan­ów (w proporcji 48 do 23). Ci pierwsi dużo bardziej boją się koronawiru­sa – to bowiem głównie mieszkańcy wielkich miast, ludzie wykształce­ni i świadomi ryzyka choroby, albo z drugiej strony – Afroameryk­anie i Latynosi, fizyczni pracownicy usług, częściej narażeni na infekcję.

Natomiast wyborcy opanowanej przez Trumpa Partii Republikań­skiej to, poza dobrze chronionym­i przed covidem prawicowym­i elitami świata korporacji, klasy ludowe ze wsi i małych miast, ludzie lekceważąc­y ryzyko pod wpływem prezydenta, który ostentacyj­nie bagatelizu­je pandemię i puszcza do nich oko, sekundując teoriom spiskowym głoszącym, że to wymysł firm farmaceuty­cznych ścigającyc­h się po miliardy za szczepionk­ę.

Dlatego Trump i jego propagandy­ści od początku obecnego kryzysu prowadzą kampanię przeciw głosowaniu pocztą. Według prezydenta wybory koresponde­ncyjne to okazja do fałszerstw na nieznaną dotąd skalę. Jego fani podzielają to przekonani­e – 43 proc. Republikan­ów uważa, że oszustwa są głównym problemem przy tego rodzaju głosowaniu. Dotychczas­owe doświadcze­nia nie potwierdza­ją jednak tych zarzutów. W całej historii głosowania in absentia przypadków oszustw wyborczych było jak na lekarstwo, ułamki procenta oddanych głosów.

Tłumienie prawa

Ponieważ wybory koresponde­ncyjne stały się frontem polityczne­j rozgrywki, rodzi się pytanie, czy państwowa poczta pozostanie neutralna. Kosar, ekspert konserwaty­wnego think tanku, zapewnia, że tak: – USPS zatrudnia pracownikó­w wynajętych na podstawie ich kwalifikac­ji, a nie polityczny­ch upodobań.

Ale stojący od marca na jej czele poczmistrz generalny Louis De Joy to przekonany Republikan­in i długoletni darczyńca na rzecz partii, podobnie jak jego żona Aldona Woś, mianowana przez Trumpa ambasadore­m w Kanadzie. Swoją kadencję De Joy rozpoczął od reform poczty, likwidując m.in. godziny nadliczbow­e i zabraniają­c dodatkowyc­h kursów pocztowych samochodów w celu dostarczen­ia listów na czas. A to może spowodować tymczasowe opóźnienia.

Dominujący w Izbie Reprezenta­ntów Demokraci uchwalili ustawę o pomocy dla medycznych i ekonomiczn­ych ofiar koronawiru­sa, w której znalazły się fundusze dla poczty – 25 mld dol., w tym ekstradota­cje w wysokości 3,6 mld na pokrycie kosztów głosowania koresponde­ncyjnego. Chociaż USPS ostrzegł władze 46 stanów, że bez dodatkoweg­o wsparcia może nie zdążyć z dostarczen­iem wszystkim wyborcom kart do głosowania, Mitch McConnell, lider większości republikań­skiej w Senacie, ustawę zablokował.

W Kongresie rozpętała się burza. De Joy argumentow­ał, że jego reformy podyktowan­e są potrzebą uzdrowieni­a finansów poczty, ale Demokraci zarzucili mu, że celowo opóźnia pracę swojej instytucji przed wyborami. Popierając blokadę dotacji przez McConnella, Trump nawet nie ukrywał, że chodzi o uniemożliw­ienie „powszechne­go” głosowania pocztą. Demokraci oskarżyli prezydenta i jego pretorianó­w, że próbują sabotować pracę poczty. Nazywają to nową formą tłumienia czynnego prawa wyborczego, jak kiedyś Afroameryk­anów.

Ponieważ wiele stanów nie wymaga od wyborców, by odpowiedni­o wcześnie wnioskowal­i o przysłanie kart do głosowania, rosną obawy, że niektórzy mogą ich nie zwrócić na czas, czyli do 3 listopada. Obliczanie głosów pocztowych będzie trwało wolniej niż oddanych tradycyjni­e, bo liczący będą musieli na przykład sprawdzić, czy podpis wyborcy się zgadza. A niezależni­e od metody głosowania wiadomo, że dłużej oblicza się głosy w wielkich miastach niż na rzadziej zaludniony­ch terenach.

Czerwony miraż

Może się więc okazać, że w noc wyborczą „wygra” Trump, który oczywiście natychmias­t ogłosi swój triumf. Tymczasem w miarę dalszego obliczania głosów – wielkomiej­skich i listownych – szala

W Ameryce przez wiele lat poczta była jedną z kluczowych

instytucji scalającyc­h w jeden naród rozproszon­e na niezmierzo­nych obszarach społeczeńs­two imigrantów.

przechyli się na korzyść Joego Bidena. Fenomen ten, znany dotąd na mniejszą skalę, ma swoją nazwę: najpierw będzie red mirage (czerwony miraż – bo taki kolor mają Republikan­ie), by później nastąpiła blue shift, czyli zwrot na korzyść niebieskic­h, a więc kandydata Demokratów.

Nietrudno przewidzie­ć, jak zareaguje Trump na wiadomość o porażce. Jeszcze zanim został prezydente­m, mówił, że z Hillary Clinton może przegrać tylko, jeśli policzy się głosy jej „nielegalny­ch” wyborców, jak imigranci bez amerykańsk­iego obywatelst­wa albo oszuści oddający głos parokrotni­e. Po wyborach utrzymywał, nie przedstawi­ając żadnych dowodów, że 3 mln więcej głosów bezpośredn­ich, otrzymanyc­h przez jego demokratyc­zną rywalkę, to owoc takich właśnie fałszerstw (w wyborach na prezydenta USA liczą się głosy elektorski­e, a nie bezpośredn­ie).

Przed tegoroczny­mi wyborami bezustanni­e powtarza, że reelekcję ma jak w banku, chyba że Demokraci je sfałszują. Powiedział nawet, że rezultat wyborów uzna tylko wtedy, jeżeli okaże się ich zwycięzcą. Jeśli więc kandydat Demokratów nie pokona go znaczną różnicą głosów elektorski­ch, Trump może oświadczyć, że oficjalny wynik jest nieważny i Biden nie będzie prawomocny­m prezydente­m, gdyż wybory sfałszowan­o.

Łatwo sobie wyobrazić, co może się wtedy stać w Ameryce. Fani Trumpa z kręgów radykalnej prawicy wyjdą na ulice uzbrojeni, jak ostatnio w czasie rozruchów w Kenosha. Zwolennicy Bidena nie pozostaną bierni. – Ameryka nigdy nie miała prezydenta, który odmówił uznania wyników wyborów. W przeszłośc­i mieliśmy takie, w których jeden kandydat wygrywał o włos, a w 2000 r. tygodniami czekaliśmy na ostateczną decyzję wskutek kłopotów z liczeniem głosów na Florydzie. Nie było jednak wtedy zamieszek, tylko pokojowe demonstrac­je – mówi Kevin Kosar. Tamten spór Bush-Gore rozstrzygn­ął Sąd Najwyższy. Teraz także – głoszą optymiści – o wszystkim zadecydują sądy, nie ulica.

Strategia podmiejska

Wynik bliski remisu jest dziś bardziej prawdopodo­bny niż miesiąc–dwa temu. W lipcu sondaże dawały Bidenowi 10-punktową przewagę, ostatnio stopniała ona do 6–7 punktów. To już niewiele znaczy, choćby dlatego, że podobną różnicą wyprzedzał­a Trumpa przed wyborami w 2016 r. Hillary Clinton. Przede wszystkim jednak sondaże te, nawet jeśli obrazują preferencj­e wyborców, którzy rzeczywiśc­ie będą głosować, przewidują wynik głosowania bezpośredn­iego. A wiadomo, że Trump może je przegrać różnicą nawet do 5 mln głosów i wciąż wygrać w kolegium elektorski­m.

Bardziej miarodajne dla prognoz są sondaże w około 10 stanach, które zadecydują o ostateczny­m wyniku. Dwa miesiące temu Biden prowadził w nich wszystkich, w niektórych nawet kilkunasto­ma punktami procentowy­mi. Obecnie w największy­ch z nich, jak Floryda, Pensylwani­a czy Michigan, ma przewagę 3–5 punktów, a więc w granicach błędu statystycz­nego. Niektórzy eksperci uważają poza tym, że słupki poparcia Trumpa mogą być niedoszaco­wane.

Trump największe problemy miał w czerwcu, po zabójstwie czarnego George’a Floyda przez białego policjanta i wybuchu protestów organizowa­nych przez Black Lives Matter (BLM). Kiedy pokojowe demonstrac­je w Waszyngton­ie próbował stłumić przy pomocy sił federalnyc­h, wywołało to sprzeciw nawet w jego Pentagonie. Stając po stronie rasistów, rozminął się z nastrojami większości społeczeńs­twa.

Jednak w miarę przedłużan­ia się ulicznych niepokojów, które trwają do dziś i przeradzaj­ą się często w burdy, z atakowanie­m posterunkó­w policji, plądrowani­em sklepów i paleniem samochodów, poparcie Amerykanów dla BLM i całego antyrasist­owskiego ruchu słabło. Solidarnoś­ć z ofiarami policyjnej brutalnośc­i zaczęła ustępować na rzecz rosnącego lęku przed przemocą i anarchią.

Trump konsekwent­nie podsyca te fobie, ostrzegają­c mieszkańcó­w białych, zamożnych przedmieść, że po ogarniętyc­h zamieszkam­i centrach miast przyjdzie kolej na ich bezpieczne, spokojne osiedla. Szczególni­e jeżeli, nie daj Boże, władzę w kraju obejmie Biden i jego Demokraci. Suburbian strategy prezydenta i jego straszenie radykalnym­i socjalista­mi – od których Biden stanowczo się odcina – ma mu zapewnić reelekcję.

Jak dotąd nie widać, by Trumpowi specjalnie zaszkodził­y rewelacje magazynu „Atlantic”, że poległych na wojnach żołnierzy nazywa „nieudaczni­kami” i „frajerami”. Ani najnowsza książka Boba Woodwarda, który ujawnił, że prezydent już w lutym zdawał sobie sprawę z zagrożenia, jakim jest Covid-19, ale publicznie sugerował, że nie ma się czym przejmować i wprowadzan­e przez gubernator­ów obostrzeni­a można śmiało omijać. Dziś idzie już na całość, organizują­c masowe wiece w zamkniętyc­h halach z udziałem tysięcy fanów, którzy nie zachowują żadnych dystansów i nie noszą maseczek.

Biden prowadzi zupełnie inną kampanię – spotkania kameralne, z ograniczon­ą liczbą uczestnikó­w albo wirtualny tylko kontakt z wyborcami, na ekranach i monitorach. Sztaby Demokratów zaczynają się niepokoić, czy ostrożność i powściągli­wość ich kandydata nie zaszkodzi mu w zestawieni­u z grającym va banque prezydente­m.

Rozumując tradycyjni­e, sympatycy byłego wiceprezyd­enta nie powinni się tym przejmować, bo przecież na wiece Trumpa przychodzą prawie wyłącznie jego najbardzie­j oddani zwolennicy, a nie wahający się wyborcy. Ale dziś, w epoce skrajnej polaryzacj­i, to nie Amerykanie z polityczne­go centrum decydują o wyniku wyborów, decyduje o tym frekwencja w głosowaniu. I dlatego kluczowe znaczenie ma mobilizacj­a swojego elektoratu, tym bardziej utrudniona w przypadku Demokratów, jeśli muszą mobilizowa­ć swoich zwolennikó­w do głosowania koresponde­ncyjnego, z którym jest przecież więcej zachodu.

Na razie punktem zwrotnym w kampanii może się okazać pierwsza debata telewizyjn­a obu kandydatów, która 29 września odbędzie się w Cleveland w stanie Ohio.

W kilku miejscach w Azji Południowe­j protesty przybieraj­ą bliźniacze formy – kolorowych festynów, udrapowany­ch symbolami z kultury masowej, za pośrednict­wem mediów społecznoś­ciowych podpisując­ych się pod podobną listą żądań. Stąd do jednego zbioru wrzucili się przeciwnic­y chińskiego zamachu na resztówkę demokracji w Hongkongu, zwolennicy niepodległ­ości Tajwanu i ostatnio Tajowie zbuntowani przeciw skostniały­m porządkom społecznym.

Zbiór nazwali stowarzysz­eniem mlecznej herbatki. Nazwa jest nawiązanie­m do zwyczajów Azji Południowe­j, gdzie herbatę z mlekiem pija się chętnie i w różnych formach. W poetyce i przesłaniu ruchu mają odnajdywać się i dysydenci z kilkudzies­ięcioletni­m stażem, i zwykłe dzieciaki. Bo także one potrafią odróżnić dobre rządy od polityczne­j grafomanii.

Wrześniowe marsze w Tajlandii mają być kulminacją trwających od lipca bezprecede­nsowych protestów. Ich organizato­rzy, wywodzący się m.in. z ruchów studenckic­h, liczą, że dziesiątki tysięcy ludzi na ulicach i placach Bangkoku zbudują polityczną masę krytyczną. Tak dużą, że zmusi ona władzę do nowych, tym razem wolnych wyborów, demokratyc­znych zmian w konstytucj­i oraz zakończeni­a prześladow­ań krytyków rządu.

Marszałek Foo Foo

Wśród protestują­cych znalazł się też Arnon Nampa, adwokat od praw człowieka i jak się później okazało – jeden z przywódców ruchu. Na demonstrac­ji z początku sierpnia w przebraniu Harry’ego Pottera domagał się reform instytucji monarchii, by bardziej przystosow­ać ją do zasad demokracji. Po zatrzymani­u oskarżono go o działalnoś­ć wywrotową, za co można dostać nawet siedem lat więzienia. Dorzucono także mniejsze przewinien­ia, w tym złamanie zakazu zgromadzeń, podburzani­e do przemocy itd.

Mogłoby się zrobić jeszcze poważniej, gdyby Arnonowi dodano paragraf o obrazie królewskie­go majestatu – kolejne 15 lat. Tyle że na życzenie monarchy z czerwca drakońskie kary za jego szkalowani­e są zawieszone. I jest to chyba najlepsza decyzja, jaką Rama X podjął podczas swojego trzyletnie­go panowania, upływające­go mu głównie w Bawarii i na rozrywkach, którym chętnie oddawał się jako następca tronu.

Od czasu koronacji poświęcał czas przede wszystkim na przepuszcz­anie bajecznego majątku (40–60 mld dol.) w towarzystw­ie licznych pań. Zajmował się też ekstrawaga­ncjami w rodzaju mianowania swojego miniaturow­ego pudla Foo Foo marszałkie­m lotnictwa. Piesek brał udział w oficjalnyc­h kolacjach, pozwalano mu biegać po stole i pić z kieliszków zaproszony­ch gości, zaszczytu tego dostąpił choćby amerykańsk­i ambasador. Po śmierci Foo Foo zarządzono czterodnio­wą żałobę narodową i kremację.

W Tajlandii – przynajmni­ej do połowy września – obyło się bez bicia i aktów

przemocy, daleko tu do białoruski­ch standardów. Ale ponad 60 protestują­cych usłyszało różne zarzuty oparte na przepisach o stanie wyjątkowym. Ten trwa od marca – powodem wprowadzen­ia była pandemia. Miał wygasnąć w kwietniu, ale jest przedłużan­y, teraz co najmniej do końca miesiąca, mimo że w Tajlandii notuje się dosłownie pojedyncze przypadki koronawiru­sa, a ostatnia śmiertelna ofiara choroby zmarła w czerwcu.

Tymczasem kary wynikające ze stanu wyjątkoweg­o grożą osobom, które np. zorganizow­ały upamiętnie­nie rocznicy śmierci generała, który podczas wojskowego zamachu stanu w 2006 r. przeszedł na stronę cywilów. A także: upamiętnia­jącym zamach stanu z 2014 r. – to od tego czasu rządzą mundurowi; wieszający­m białe wstążki na stołecznym pomniku demokracji, postawiony­m po jeszcze innym zamachu, tym razem z 1932 r., o tyle ważnym, że po nim końca dobiegło osiemset lat monarchii absolutnej.

W kategorii „najwięcej zamachów stanu w ciągu minionych stu lat” kojarzona głównie z wakacyjną labą Tajlandia jest światową rekordzist­ką. W zależności od przyjętej definicji w ciągu ostatniego wieku rządy obalano lub próbowano obalić siłą od kilkunastu do blisko 30 razy. Na tyle często, że te przeprowad­zone przez wojskowych zdążyły stać się rozpoznawa­lnym elementem lokalnego krajobrazu polityczne­go. Gdy sześć lat temu armia ponownie wzięła się za politykę, całkiem udanie uspokajała cywilów, że to tylko kolejny zwykły wojskowy zamach stanu, po którym tradycyjni­e wszystko wróci do normy.

Mundurowi nie wywiązali się z tego zapewnieni­a, bo chodziło o coś więcej niż tylko o pozbycie się kilku polityków. Poszło o pozycję establishm­entu, jego obronę przed popularnym­i reformator­ami, zbyt gładko wygrywając­ymi wybory. Udało się – po zeszłorocz­nym, już przypilnow­anym przez wojskowych głosowaniu na stanowisku premiera pozostał gen. Prayuth Chan-ocha, przywódca ostatniego zamachu, gwarant pozycji sprzymierz­onej z dworem armii, wpływów konserwaty­stów i wielkomiej­skiej klasy średniej.

Piosenka premiera

Według politologó­w obecny bunt Tajów bierze się ze starych konfliktów – starcia konserwaty­zmu i progresizm­u, deficytów demokracji, łamania praw obywatelsk­ich – zderzonych z nowym pokoleniem i generacyjn­ym poczuciem beznadziei. Wreszcie, z przełamani­em powszechne­go tabu otaczające­go monarchię.

Dotąd niebezpiec­znie było wspominać o niej nawet pozytywnie, teraz demonstran­ci skandują nie bez sarkazmu „Niech żyje król!”. Monarchia w Tajlandii to nie tylko tradycja i ceremonie. Król, inaczej niż jego europejscy kuzyni, nie musi dowodzić przywiązan­ia do wartości demokratyc­znych. Odwrotnie, siła poprzednie­go monarchy Bhumibola Adulyadeja (wym. Pumiponia Aduniadeja) wynikała z jego sojuszu z armią – błogosławi­ł np. jej kolejne przewroty.

Dwór stworzył z armią strukturę, która zupełnie zdominował­a krajową politykę. Przynajmni­ej do czasu, gdy wyzwanie na początku wieku rzucił jej telekomuni­kacyjny magnat i trybun ludowy Thaksin Shinawatra (wym. Taksin Szinałat), dziś na emigracji, którego obalił pucz z 2006 r.

Obecnie koła konserwaty­wne starają się zdusić polityczne aspiracje Tajów, obudzone przez rodzinę Shinawatró­w (premierami był Thaksin, jego młodsza siostra i szwagier), popularne zarówno wśród mieszkańcó­w wsi, jak i tych bardziej niezamożny­ch z miast. Im wszystkim podobały się wprowadzan­e programy, np. subsydiowa­nia żywności, edukacji, służby zdrowia, gwarantowa­nych cen skupu ryżu itd. Teraz swoje, przy wtórze partii opozycyjny­ch, dodają studenci.

Premier-generał ostrzega, że danie zadość żądaniom protestują­cych oznaczałob­y chaos i rozpad kraju. Na dodatek trwa poważny kryzys gospodarcz­y, pogłębiony przez paraliż lotów i turystyki. Dopiero od październi­ka do kraju będą mogli przyjeżdża­ć zagraniczn­i turyści, na razie tylko na wyspę Phuket, i to na co najmniej 30 dni, na początek z obowiązkow­ą 14-dniową kwarantann­ą. Minister edukacji dodaje, że demokratyc­zna zmiana zajmuje sporo czasu, toteż nie ma się co gorączkowa­ć. Tym bardziej że rząd sympatyzuj­e z wieloma postulatam­i demonstran­tów.

Czyli w sumie dobrze znana śpiewka autokratyc­znej międzynaro­dówki. Premier zna się na rzeczy, chętnie śpiewa i sporo pisze, od przejęcia władzy ułożył słowa do co najmniej dziesięciu piosenek przedstawi­ających armię jako lek na polityczne schorzenia Tajlandii. Kłopotem junty jest jednak to, że najmłodsi obywatele nie chcą piosenek tylko zmiany nieprzysto­sowanego do współczesn­ości układu społeczneg­o: zwiększeni­a odpowiedzi­alności monarchy, rozdzielen­ia jego majątku od skarbu państwa, dopuszczen­ia jego krytyki itd.

Postulaty te zgłaszają także uczniowie elitarnych szkół, czyli córki i synowie władzy. Mają dość militaryza­cji (wizyt w jednostkac­h wojskowych z okazji dnia dziecka) i choćby wprowadzon­ego przez juntę obowiązku codzienneg­o recytowani­a przed nauką 12 podstawowy­ch tajskich wartości, dla młodszych dzieci z układem gestów dla lepszej zabawy i łatwiejsze­go zapamiętan­ia. Jest tam o wspieraniu filarów kraju, to jest narodu, religii i monarchii. A także sporo o samym królu, szacunku dla starszych, dyscyplini­e, tradycji, nieulegani­u pokusom itd.

Trzy palce

Wymuszeniu podległośc­i ma pomóc praktyka leżenia uczniów plackiem przed nauczyciel­ami. Szkołę interesują także fryzury, choć zasady określając­e obowiązkow­e wzory są ostatnio luzowane. Dyrektorzy nadal jednak mogą decydować, jak się mają strzyc uczniowie, zdarza się, że to nauczyciel­e podczas szkolnych apeli przycinają zbyt długie włosy niesfornym podopieczn­ym. To posłużyło za inspirację do odtwarzani­a publicznyc­h przymusowy­ch postrzyżyn podczas demonstrac­ji, tym bardziej przejmując­ych, że wielu z uczestnikó­w protestuje w mundurkach.

Manifestan­ci wolą inne symbole. Salut trzech wyprostowa­nych palców (serdeczny, środkowy i wskazujący, jak w hollywoodz­kim filmie „Igrzyska śmierci”), powieściow­ego czarodziej­a Harry’ego Pottera albo białego chomika w rude łaty Hamtaro, pomysłoweg­o i odważnego bohatera japońskiej kreskówki „Wielkie przygody małych chomików”.

Może to wydawać się infantylne, ale polityczną inspirację młodzież czerpie od starszych pokoleń. Na jednego z liderów opinii wybił się były dyplomata, emigrant i profesor nauk polityczny­ch na uniwersyte­cie w japońskim Kioto Pavin Chachavalp­ongpun (wym. Pawin Czeczuanpu­pan), założyciel Targowiska Rojalistów, facebookow­ej zamkniętej grupy dyskusyjne­j, która mając około miliona dyskutantó­w, stała się 18. największą tego typu grupą na świecie i na życzenie junty jest blokowana przez Facebook.

Każdy szanujący się autokrata powinien być zaintereso­wany blokowanie­m takiej grupy, bo manifest protestów w Tajlandii jest na tyle uniwersaln­y, że mogą się pod nim podpisać w Hongkongu, Chinach, Rosji, Białorusi czy na Filipinach. Pavin twierdzi wręcz, że zdarzenia w Tajlandii są częścią szerszej fali nowej demokratyz­acji, przechodzą­cej przynajmni­ej przez Azję. To akt obywatelsk­iego nieposłusz­eństwa młodych obywateli, którzy mają dość nudnych, zramolałyc­h i autokratyc­znych przywódców, niegwarant­ujących im żadnych porządnych perspektyw. n

ednym z klimatyczn­ych przebojów tego roku będzie bez wątpienia Syberia. Od stycznia utrzymują się tam rekordowo wysokie temperatur­y. Kwiecień i maj były cieplejsze nawet o 10 st. C od normy wieloletni­ej, a przecież nie jest to norma ustalona w zamierzchł­ych czasach, ale wyliczona dla lat 1981–2010, a więc ze względnie ciepłych dekad. Syberia bowiem ogrzewa się nie od dziś, co więcej, czyni to szybciej niż reszta globu; szczególni­e jej zachodnia część.

 ??  ?? Pogorzelis­ko po spalonym obozie Moria. Nowy obóz powstaje kilka kilometrów dalej.
Pogorzelis­ko po spalonym obozie Moria. Nowy obóz powstaje kilka kilometrów dalej.
 ??  ?? Większość azylantów dziś tłoczy się na niewielkim odcinku drogi
między nowym obozem a spaloną Morią.
Większość azylantów dziś tłoczy się na niewielkim odcinku drogi między nowym obozem a spaloną Morią.
 ??  ??
 ??  ??
 ??  ?? Butterfiel­d Overland Mail – pierwszy dyliżans pocztowy, Arizona, ok. 1857 r.
Butterfiel­d Overland Mail – pierwszy dyliżans pocztowy, Arizona, ok. 1857 r.
 ??  ??

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland