Piekło w czyśćcu
Na Lesbos spłonął nie tylko największy obóz dla uchodźców w Europie. Ale też dotychczasowy pomysł na politykę migracyjną Unii Europejskiej.
Wnadmorskiej wsi Panagiouda nic nie słychać. Nie docierają tam krzyki protestujących uchodźców, których policja potraktowała kilka dni temu gazem łzawiącym. Nie dochodzi skandowanie dzieci, które z zapamiętaniem uderzają w plastikowe butelki po wodzie: „Azadi! Azadi!” (Wolności!). Tego właśnie żąda 12 tys. osób, które wylądowały na ulicy po pożarze Morii – największego ośrodka przejściowego dla uchodźców w Europie. Tego samego życzą im mieszkańcy Lesbos, którzy są zmęczeni pięcioletnim status quo. Chcą w końcu odzyskać swoją wyspę.
Obojętność na los osób ubiegających się o azyl i brak solidarności usprawiedliwia się teraz pandemią. Grecki rząd poinformował migrantów, że wszyscy pozostaną na wyspie: „Nie będzie żadnych transferów na kontynentalną część Grecji ani do innych krajów Unii Europejskiej. Nie wierzcie plotkom”.
Na początku września władze objęły Morię całkowitą kwarantanną z powodu pierwszych stwierdzonych przypadków koronawirusa. Premier Grecji Kyriakos Mitsotakis sugerował w telewizji, że to migranci podłożyli ogień, ponieważ byli sfrustrowani izolacją. O lockdownie, który w obozie trwa już pół roku, oraz o ostatnich czterech latach, kiedy obóz rozrastał się i stał się piekłem na ziemi, nie wspomniał ani słowem.
Zaraz po pożarze, który wybuchł 8 września, wprowadzono na wyspie czteromiesięczny stan wyjątkowy. Nie z powodu zaistniałej katastrofy humanitarnej, ale ze względu na zagrożenie zdrowia publicznego. Na 85-tysięcznej wyspie jest tylko jeden szpital – w stolicy Mytilene, gdzie mieszka co trzeci mieszkaniec Lesbos.
– Nie mamy wystarczających środków, aby zapewnić im opiekę lekarską i godne życie – stwierdza jeden z wojskowych, który stawia nowy, tymczasowy obóz, czyli pole z białymi namiotami UNHCR na byłym poligonie. – Na wyspie Lesbos brakuje miejsc pracy. Nie ma przemysłu ani fabryk. Większość ludzi chce stąd wyjechać. Wojskowy chroni się przed palącym słońcem pod zadaszeniem w rogu obozu. Pracuje od 7 rano do 7 wieczorem.
Mieszkańcy pobliskiej Mytileny nie są negatywnie nastawieni do migrantów. – Po prostu nie chcą, żeby wyspa została zniszczona – stwierdza wojskowy. Już teraz obszar, na którym schroniły się ofiary pożaru Morii, pokrywa hałda śmieci. Na ziemi piętrzą się głównie plastikowe butelki po wodzie. Niektórzy palą nimi w ogniskach, na których gotują posiłki.
Zarządzanie 12-tysięcznym chaotycznym obozem-miastem od początku stanowiło nie lada wyzwanie.
Od początku nie zapewniono jego mieszkańcom odpowiedniej infrastruktury – ludzie latami żyli w podłych warunkach, w szałasach i namiotach. Tylko niektórzy, głównie rodziny z dziećmi, mogli liczyć na miejsce w kontenerze mieszkalnym.
Ponieważ ludzi przybywało, a procedury ciągnęły się w nieskończoność, obóz się rozrastał – uchodźcy trafiali do pobliskich gajów oliwnych, niektórzy żyli na gołej ziemi. Plantatorzy z niepokojem obserwowali, jak zbiory oliwek niszczeją, a drzewka trafiają do ognisk. Zdarzały się też kradzieże owiec z pastwisk.
Chrisanthi Zeibeki, właścicielka piekarni w Panagioudzie, 2 km od nowego obozu, tego wszystkiego nie pochwala, ale rozumie. 50-latka codziennie przekazuje resztki z wypieków poprzez pracowników organizacji pomocowych. – Dzisiaj daję, bo mam, ale ile można. Tym ludziom trzeba dać pracę, a nie jałmużnę.
– Strata czasu! Co my tu w ogóle robimy? Marnujemy swoje życie. Oszaleć można! – Mouhcine jest z Maroka. Siedzi na plaży w samych bokserkach. Przed chwilą wskoczył do wody, żeby się trochę odświeżyć. Od środy błąka się w pobliżu Panagioudy, gdzie zgromadziła się większość byłych mieszkańców Morii. Nie ma toalet, nie ma pryszniców. Ale jest morze.
Mouhcine śpi z trójką kolegów – jeszcze jednym Marokańczykiem i dwoma Syryjczykami – pod drzewem. W pożarach stracił wszystko. Co dalej? Nie ma pojęcia. Do Grecji trafił przez przypadek. Pracował w Turcji jako rzeźnik. Wiadomo – na czarno. – Po czterech latach zatrzymała mnie policja. I deportowali mnie do Grecji. Ale ja tu nigdy nie chciałem przyjechać! Mouhcine przeniósł się na plażę spod Lidla, gdzie śpi wielu uchodźców. Bo w nocy na ulicy jest niebezpiecznie.
Najm, Syryjczyk z dłuższymi, pofalowanymi włosami i odsłoniętym wychudzonym torsem, na którym widać blizny od ran kłutych, stracił poprzedniej nocy telefon. – Podszedł do mnie jakiś Afgańczyk, zagroził mi nożem. Co miałem zrobić? Oddałem. Naładowany smartfon jest teraz na wagę złota – nie ma elektryczności, więc telefony padają. Wtedy kontakt ze światem jest stracony na dobre.
Z miejsca, gdzie śpią Mouhcine i Najm, widać ciężarówki i wojskowych, którzy stawiają nowy obóz. Od kilku dni nieprzerwanie trwają protesty azylantów. Nie chcą z powrotem wylądować w „więzieniu na świeżym powietrzu”, jak nazwała Morię organizacja Human Rights Watch, która od dwóch lat przestrzegała przed katastrofą humanitarną.
Rząd usiłuje przekonać byłych mieszkańców Morii do zameldowania się w „tymczasowym” obozie.
Z lewej strony graniczy on z morzem, z tyłu jest wzgórze, a z przodu główna droga na wyspie. Na niewielkiej powierzchni ma się zmieścić co najmniej 5 tys. osób. Ale krążą pogłoski, że może nawet całe 12 tys. – przedstawiciel greckiego rządu stwierdził, że „zobaczą, ile wejdzie”. Odstępy między namiotami wynoszą metr zamiast przepisowych trzech.
– Nie idziemy tam, ten obóz pewnie też spłonie. I jak się wydostaniemy? – obawia się Maryam Nasiri. Jej mąż, były policjant prześladowany w Afganistanie przez talibów, lekko się uśmiecha. – Ja dużo nie potrzebuję. Mogę zostać nawet tu, na ulicy – rozgląda się po swoim obecnym schronieniu z kawałka brezentu na trzcinowych tyczkach. – Ale ona potrzebuje miejsca z łazienką. Jest w szóstym miesiącu ciąży.
Boi się również Panagiotis, właściciel pobliskiej fabryki ciastek. Opowiada holenderskiemu dziennikarzowi Olafowi Koensowi, że straci dorobek życia, jeśli w ośrodku wybuchną pożary. Urzędnicy ministerstwa migracji i azylu zapewniali w trakcie sobotniej konferencji prasowej, że to, co wydarzyło się w Morii, nigdy się nie powtórzy: „Bo postanowiliśmy wszystko naprawić”. Ale mieszkańcy wyspy już im nie wierzą.
Ich zdaniem powstaje druga Moria. – Przyjedź za dwa miesiące, a zobaczysz, że wszystko będzie po staremu – zapewnia Zeibeki. Właściciel warzywnika niedaleko nowego obozu też jest zaniepokojony. Ale z innych powodów. – Przecież nie można trzymać tylu ludzi na siłę. Oni stali się więźniami tej wyspy! Ktoś ma w tym po prostu interes. Kto? – No jak to kto? Rząd! Zeibeki się z tym zgadza. Sięga po jeden ze swoich wypieków i wskazuje na jedną trzecią: – Ta część jest przeznaczana
na ośrodki dla azylantów. Reszta ląduje, zdaniem kobiety, w kieszeniach polityków i biznesmenów. Właściciel piekarni na tej samej ulicy też uważa, że migranci to dobry biznes: – Wszyscy na nich zarabiamy. Nawet ty i ja.
Pojawiają się również opinie, że część mieszkańców Mytilene tak naprawdę nie chce, by zbudowano obóz gdzie indziej, np. na północy. Wtedy znacznie skurczą się ich dochody. Mimo że korzyści z turystyki przez ostatnie pięć lat znacznie zmalały, pozostał jeszcze zysk, który przynoszą organizacje pomocowe i sami mieszkańcy obozów, którzy robią czasami zakupy w Mytilene. Mary Samaridou finansowo nie straciła – jej mieszkanie na wynajem w wąskiej, krętej uliczce w centrum miasta jest praktycznie non stop zajęte. Mimo to kobieta ubolewa: – Lesbos nie jest tym samym miejscem, co kiedyś. To wciąż piękna wyspa, ale zrobiło się niespokojnie. Te wszystkie bójki w obozie, wałęsający się po ulicach Afgańczycy…
Teraz zdecydowana większość azylantów tłoczy się na niewielkim odcinku drogi między nowym obozem a spaloną Morią.
Na ulicach stolicy wyspy nawet w sobotnie popołudnie nie widać żywej duszy. Tylko nieliczni miejscowi i wolontariusze przesiadują w knajpkach ukrytych w zaułkach miasta. Turystów jak na lekarstwo. – Migranci przybywali tu od zawsze, ze względu na niewielką odległość od Turcji. Ale nikt tu nie zostawał – zarówno Lesbos, jak i reszta Grecji były miejscem tranzytowym – przypomina Michael Bakas, lider Partii Zielonych na wyspie.
Przykład Morii (i nie tylko – warunki w innych hotspotach są równie trudne) pokazuje, że efekt był zupełnie odwrotny od założonego. Moria stała się symbolem kryzysu polityki azylowej. I piekłem na ziemi, w którym ludzie tkwią miesiącami, a nawet latami. Procedury ciągnęły się w nieskończoność, do Turcji trafiło niewielu. Na dniach Komisja Europejska ma zaproponować nowy pakt w sprawie migracji i polityki azylowej, ale nadzieje na poprawę sytuacji w takich miejscach jak Lesbos są niewielkie.
Z powodu fatalnych warunków – przepełnienia, braku prywatności, wiecznego stania w kolejkach po żywność – w mieszkańcach hotspotu narastały frustracje. – W tym kontekście każda osoba jest potencjalnym wrogiem – mówi Tyra Eklund, koordynatorka Medical Volunteers International. Niektórzy nie radzą sobie z bezustanną walką o przetrwanie. – Bójki między różnymi grupami to norma. Ale czego się spodziewasz, gdy zmusisz tyle osób do życia w takich warunkach i na tak małej powierzchni?
Po pożarze Moria „przesunęła się” z byłej bazy wojskowej i wzgórz oliwnych o kilka kilometrów dalej – na ulicę. Problemy pozostały te same, wciąż dochodzi do kradzieży i przemocy. Przybyły kolejne: całkowity brak węzła sanitarnego, elektryczności, kłopoty z dystrybucją żywności i brak dostępu do sklepów i aptek.
Nowej Morii migranci boją się jak ognia. Nikt nie wierzy, że to tymczasowe miejsce – ani migranci, ani miejscowi.
L udzie na całym świecie darzą pocztę szczególnym sentymentem – piosenki o listonoszach śpiewali Beatlesi i Skaldowie. W Ameryce dochodzi do tego respekt wynikający z roli, jaką spełniła ona w dziejach kraju. Poczta była jedną z kluczowych instytucji scalających w jeden naród rozproszone na niezmierzonych obszarach społeczeństwo imigrantów. Zauważył to Alexis de Tocqueville, podróżujący po Ameryce w latach 30. XIX w. pocztowym dyliżansem. Pierwszym postmistrzem generalnym został w końcu nie kto inny jak Benjamin Franklin, a pozostali ojcowie założyciele zadbali, by nawet w konstytucji znalazła się wzmianka o „drogach pocztowych”.
Zawód listonosza długo był zajęciem dość szanowanym, nieźle płatnym i zaliczanym do klasy średniej. Z czasem stracił na prestiżu, a pracownicy poczty zaczęli pojawiać się w newsach jako strzelający furiaci, niekiedy pod wpływem narkotyków lub po prostu doprowadzani do szału monotonią i bezmyślnością sortowania przesyłek. Nadreprezentacja pocztowców w statystykach śmiertelnych strzelanin znalazła odbicie w określeniu going postal – jak nazywano zachowanie sprawców tego rodzaju zabójstw.
Dodatkowo internet wpędził USPS – United States Postal Service – w finansowy kryzys, z którym do dziś nie może sobie poradzić. Paczki i ulotki reklamowe nie rozwiązują problemu. Pandemia jeszcze pogłębiła ten kryzys, bo wszyscy starają się załatwiać, co się da, elektronicznie. Aż tu nagle okazało się, że amerykańskiej poczcie znowu przypadła rola historyczna – tym razem w tegorocznych wyborach prezydenckich.
In absentia
Jak do tego doszło? Gigantyczna skala epidemii koronawirusa w USA – 7 mln zarażonych, 200 tys. zgonów (pięć razy więcej per capita niż w Niemczech) – sprawia, że znaczna część Amerykanów boi się głosować tradycyjnie, w lokalach wyborczych, i zamierza oddać głos korespondencyjnie. Dotychczas listownie głosowali głównie ci wyborcy, którzy w dniu wyborów przebywali poza miejscem stałego zamieszkania. W czasie zarazy przeważająca większość stanów zezwoliła na to wszystkim, bez konieczności tłumaczenia się nieobecnością.
Z tej możliwości chce skorzystać – lub już korzysta, bo w niektórych stanach można oddać głos wcześniej – niemal
40 proc. uprawnionych do głosowania. Niektórzy pragną po prostu uniknąć kolejek do lokali wyborczych spowodowanych pandemicznymi rygorami. Lepiej już zadać sobie trud złożenia w internecie wniosków o karty wyborcze, które przyjdą pocztą, i wysłać je pod wskazany adres komisji wyborczej, znowu pocztą, lub wrzucić do specjalnych skrzynek wyborczych.
Czy USPS jest na to przygotowana? – Jak najbardziej. Od 50 do 75 mln Amerykanów zagłosuje listownie, ale jest to wciąż dużo mniej niż liczba kartek świątecznych wysyłanych każdego grudnia – mówi Kevin Kosar, politolog z American Enterprise Institute.
Nawet jeśli poczta spisze się na medal, problem w tym, że wśród wyborców korespondencyjnych więcej jest Demokratów niż Republikanów (w proporcji 48 do 23). Ci pierwsi dużo bardziej boją się koronawirusa – to bowiem głównie mieszkańcy wielkich miast, ludzie wykształceni i świadomi ryzyka choroby, albo z drugiej strony – Afroamerykanie i Latynosi, fizyczni pracownicy usług, częściej narażeni na infekcję.
Natomiast wyborcy opanowanej przez Trumpa Partii Republikańskiej to, poza dobrze chronionymi przed covidem prawicowymi elitami świata korporacji, klasy ludowe ze wsi i małych miast, ludzie lekceważący ryzyko pod wpływem prezydenta, który ostentacyjnie bagatelizuje pandemię i puszcza do nich oko, sekundując teoriom spiskowym głoszącym, że to wymysł firm farmaceutycznych ścigających się po miliardy za szczepionkę.
Dlatego Trump i jego propagandyści od początku obecnego kryzysu prowadzą kampanię przeciw głosowaniu pocztą. Według prezydenta wybory korespondencyjne to okazja do fałszerstw na nieznaną dotąd skalę. Jego fani podzielają to przekonanie – 43 proc. Republikanów uważa, że oszustwa są głównym problemem przy tego rodzaju głosowaniu. Dotychczasowe doświadczenia nie potwierdzają jednak tych zarzutów. W całej historii głosowania in absentia przypadków oszustw wyborczych było jak na lekarstwo, ułamki procenta oddanych głosów.
Tłumienie prawa
Ponieważ wybory korespondencyjne stały się frontem politycznej rozgrywki, rodzi się pytanie, czy państwowa poczta pozostanie neutralna. Kosar, ekspert konserwatywnego think tanku, zapewnia, że tak: – USPS zatrudnia pracowników wynajętych na podstawie ich kwalifikacji, a nie politycznych upodobań.
Ale stojący od marca na jej czele poczmistrz generalny Louis De Joy to przekonany Republikanin i długoletni darczyńca na rzecz partii, podobnie jak jego żona Aldona Woś, mianowana przez Trumpa ambasadorem w Kanadzie. Swoją kadencję De Joy rozpoczął od reform poczty, likwidując m.in. godziny nadliczbowe i zabraniając dodatkowych kursów pocztowych samochodów w celu dostarczenia listów na czas. A to może spowodować tymczasowe opóźnienia.
Dominujący w Izbie Reprezentantów Demokraci uchwalili ustawę o pomocy dla medycznych i ekonomicznych ofiar koronawirusa, w której znalazły się fundusze dla poczty – 25 mld dol., w tym ekstradotacje w wysokości 3,6 mld na pokrycie kosztów głosowania korespondencyjnego. Chociaż USPS ostrzegł władze 46 stanów, że bez dodatkowego wsparcia może nie zdążyć z dostarczeniem wszystkim wyborcom kart do głosowania, Mitch McConnell, lider większości republikańskiej w Senacie, ustawę zablokował.
W Kongresie rozpętała się burza. De Joy argumentował, że jego reformy podyktowane są potrzebą uzdrowienia finansów poczty, ale Demokraci zarzucili mu, że celowo opóźnia pracę swojej instytucji przed wyborami. Popierając blokadę dotacji przez McConnella, Trump nawet nie ukrywał, że chodzi o uniemożliwienie „powszechnego” głosowania pocztą. Demokraci oskarżyli prezydenta i jego pretorianów, że próbują sabotować pracę poczty. Nazywają to nową formą tłumienia czynnego prawa wyborczego, jak kiedyś Afroamerykanów.
Ponieważ wiele stanów nie wymaga od wyborców, by odpowiednio wcześnie wnioskowali o przysłanie kart do głosowania, rosną obawy, że niektórzy mogą ich nie zwrócić na czas, czyli do 3 listopada. Obliczanie głosów pocztowych będzie trwało wolniej niż oddanych tradycyjnie, bo liczący będą musieli na przykład sprawdzić, czy podpis wyborcy się zgadza. A niezależnie od metody głosowania wiadomo, że dłużej oblicza się głosy w wielkich miastach niż na rzadziej zaludnionych terenach.
Czerwony miraż
Może się więc okazać, że w noc wyborczą „wygra” Trump, który oczywiście natychmiast ogłosi swój triumf. Tymczasem w miarę dalszego obliczania głosów – wielkomiejskich i listownych – szala
W Ameryce przez wiele lat poczta była jedną z kluczowych
instytucji scalających w jeden naród rozproszone na niezmierzonych obszarach społeczeństwo imigrantów.
przechyli się na korzyść Joego Bidena. Fenomen ten, znany dotąd na mniejszą skalę, ma swoją nazwę: najpierw będzie red mirage (czerwony miraż – bo taki kolor mają Republikanie), by później nastąpiła blue shift, czyli zwrot na korzyść niebieskich, a więc kandydata Demokratów.
Nietrudno przewidzieć, jak zareaguje Trump na wiadomość o porażce. Jeszcze zanim został prezydentem, mówił, że z Hillary Clinton może przegrać tylko, jeśli policzy się głosy jej „nielegalnych” wyborców, jak imigranci bez amerykańskiego obywatelstwa albo oszuści oddający głos parokrotnie. Po wyborach utrzymywał, nie przedstawiając żadnych dowodów, że 3 mln więcej głosów bezpośrednich, otrzymanych przez jego demokratyczną rywalkę, to owoc takich właśnie fałszerstw (w wyborach na prezydenta USA liczą się głosy elektorskie, a nie bezpośrednie).
Przed tegorocznymi wyborami bezustannie powtarza, że reelekcję ma jak w banku, chyba że Demokraci je sfałszują. Powiedział nawet, że rezultat wyborów uzna tylko wtedy, jeżeli okaże się ich zwycięzcą. Jeśli więc kandydat Demokratów nie pokona go znaczną różnicą głosów elektorskich, Trump może oświadczyć, że oficjalny wynik jest nieważny i Biden nie będzie prawomocnym prezydentem, gdyż wybory sfałszowano.
Łatwo sobie wyobrazić, co może się wtedy stać w Ameryce. Fani Trumpa z kręgów radykalnej prawicy wyjdą na ulice uzbrojeni, jak ostatnio w czasie rozruchów w Kenosha. Zwolennicy Bidena nie pozostaną bierni. – Ameryka nigdy nie miała prezydenta, który odmówił uznania wyników wyborów. W przeszłości mieliśmy takie, w których jeden kandydat wygrywał o włos, a w 2000 r. tygodniami czekaliśmy na ostateczną decyzję wskutek kłopotów z liczeniem głosów na Florydzie. Nie było jednak wtedy zamieszek, tylko pokojowe demonstracje – mówi Kevin Kosar. Tamten spór Bush-Gore rozstrzygnął Sąd Najwyższy. Teraz także – głoszą optymiści – o wszystkim zadecydują sądy, nie ulica.
Strategia podmiejska
Wynik bliski remisu jest dziś bardziej prawdopodobny niż miesiąc–dwa temu. W lipcu sondaże dawały Bidenowi 10-punktową przewagę, ostatnio stopniała ona do 6–7 punktów. To już niewiele znaczy, choćby dlatego, że podobną różnicą wyprzedzała Trumpa przed wyborami w 2016 r. Hillary Clinton. Przede wszystkim jednak sondaże te, nawet jeśli obrazują preferencje wyborców, którzy rzeczywiście będą głosować, przewidują wynik głosowania bezpośredniego. A wiadomo, że Trump może je przegrać różnicą nawet do 5 mln głosów i wciąż wygrać w kolegium elektorskim.
Bardziej miarodajne dla prognoz są sondaże w około 10 stanach, które zadecydują o ostatecznym wyniku. Dwa miesiące temu Biden prowadził w nich wszystkich, w niektórych nawet kilkunastoma punktami procentowymi. Obecnie w największych z nich, jak Floryda, Pensylwania czy Michigan, ma przewagę 3–5 punktów, a więc w granicach błędu statystycznego. Niektórzy eksperci uważają poza tym, że słupki poparcia Trumpa mogą być niedoszacowane.
Trump największe problemy miał w czerwcu, po zabójstwie czarnego George’a Floyda przez białego policjanta i wybuchu protestów organizowanych przez Black Lives Matter (BLM). Kiedy pokojowe demonstracje w Waszyngtonie próbował stłumić przy pomocy sił federalnych, wywołało to sprzeciw nawet w jego Pentagonie. Stając po stronie rasistów, rozminął się z nastrojami większości społeczeństwa.
Jednak w miarę przedłużania się ulicznych niepokojów, które trwają do dziś i przeradzają się często w burdy, z atakowaniem posterunków policji, plądrowaniem sklepów i paleniem samochodów, poparcie Amerykanów dla BLM i całego antyrasistowskiego ruchu słabło. Solidarność z ofiarami policyjnej brutalności zaczęła ustępować na rzecz rosnącego lęku przed przemocą i anarchią.
Trump konsekwentnie podsyca te fobie, ostrzegając mieszkańców białych, zamożnych przedmieść, że po ogarniętych zamieszkami centrach miast przyjdzie kolej na ich bezpieczne, spokojne osiedla. Szczególnie jeżeli, nie daj Boże, władzę w kraju obejmie Biden i jego Demokraci. Suburbian strategy prezydenta i jego straszenie radykalnymi socjalistami – od których Biden stanowczo się odcina – ma mu zapewnić reelekcję.
Jak dotąd nie widać, by Trumpowi specjalnie zaszkodziły rewelacje magazynu „Atlantic”, że poległych na wojnach żołnierzy nazywa „nieudacznikami” i „frajerami”. Ani najnowsza książka Boba Woodwarda, który ujawnił, że prezydent już w lutym zdawał sobie sprawę z zagrożenia, jakim jest Covid-19, ale publicznie sugerował, że nie ma się czym przejmować i wprowadzane przez gubernatorów obostrzenia można śmiało omijać. Dziś idzie już na całość, organizując masowe wiece w zamkniętych halach z udziałem tysięcy fanów, którzy nie zachowują żadnych dystansów i nie noszą maseczek.
Biden prowadzi zupełnie inną kampanię – spotkania kameralne, z ograniczoną liczbą uczestników albo wirtualny tylko kontakt z wyborcami, na ekranach i monitorach. Sztaby Demokratów zaczynają się niepokoić, czy ostrożność i powściągliwość ich kandydata nie zaszkodzi mu w zestawieniu z grającym va banque prezydentem.
Rozumując tradycyjnie, sympatycy byłego wiceprezydenta nie powinni się tym przejmować, bo przecież na wiece Trumpa przychodzą prawie wyłącznie jego najbardziej oddani zwolennicy, a nie wahający się wyborcy. Ale dziś, w epoce skrajnej polaryzacji, to nie Amerykanie z politycznego centrum decydują o wyniku wyborów, decyduje o tym frekwencja w głosowaniu. I dlatego kluczowe znaczenie ma mobilizacja swojego elektoratu, tym bardziej utrudniona w przypadku Demokratów, jeśli muszą mobilizować swoich zwolenników do głosowania korespondencyjnego, z którym jest przecież więcej zachodu.
Na razie punktem zwrotnym w kampanii może się okazać pierwsza debata telewizyjna obu kandydatów, która 29 września odbędzie się w Cleveland w stanie Ohio.
W kilku miejscach w Azji Południowej protesty przybierają bliźniacze formy – kolorowych festynów, udrapowanych symbolami z kultury masowej, za pośrednictwem mediów społecznościowych podpisujących się pod podobną listą żądań. Stąd do jednego zbioru wrzucili się przeciwnicy chińskiego zamachu na resztówkę demokracji w Hongkongu, zwolennicy niepodległości Tajwanu i ostatnio Tajowie zbuntowani przeciw skostniałym porządkom społecznym.
Zbiór nazwali stowarzyszeniem mlecznej herbatki. Nazwa jest nawiązaniem do zwyczajów Azji Południowej, gdzie herbatę z mlekiem pija się chętnie i w różnych formach. W poetyce i przesłaniu ruchu mają odnajdywać się i dysydenci z kilkudziesięcioletnim stażem, i zwykłe dzieciaki. Bo także one potrafią odróżnić dobre rządy od politycznej grafomanii.
Wrześniowe marsze w Tajlandii mają być kulminacją trwających od lipca bezprecedensowych protestów. Ich organizatorzy, wywodzący się m.in. z ruchów studenckich, liczą, że dziesiątki tysięcy ludzi na ulicach i placach Bangkoku zbudują polityczną masę krytyczną. Tak dużą, że zmusi ona władzę do nowych, tym razem wolnych wyborów, demokratycznych zmian w konstytucji oraz zakończenia prześladowań krytyków rządu.
Marszałek Foo Foo
Wśród protestujących znalazł się też Arnon Nampa, adwokat od praw człowieka i jak się później okazało – jeden z przywódców ruchu. Na demonstracji z początku sierpnia w przebraniu Harry’ego Pottera domagał się reform instytucji monarchii, by bardziej przystosować ją do zasad demokracji. Po zatrzymaniu oskarżono go o działalność wywrotową, za co można dostać nawet siedem lat więzienia. Dorzucono także mniejsze przewinienia, w tym złamanie zakazu zgromadzeń, podburzanie do przemocy itd.
Mogłoby się zrobić jeszcze poważniej, gdyby Arnonowi dodano paragraf o obrazie królewskiego majestatu – kolejne 15 lat. Tyle że na życzenie monarchy z czerwca drakońskie kary za jego szkalowanie są zawieszone. I jest to chyba najlepsza decyzja, jaką Rama X podjął podczas swojego trzyletniego panowania, upływającego mu głównie w Bawarii i na rozrywkach, którym chętnie oddawał się jako następca tronu.
Od czasu koronacji poświęcał czas przede wszystkim na przepuszczanie bajecznego majątku (40–60 mld dol.) w towarzystwie licznych pań. Zajmował się też ekstrawagancjami w rodzaju mianowania swojego miniaturowego pudla Foo Foo marszałkiem lotnictwa. Piesek brał udział w oficjalnych kolacjach, pozwalano mu biegać po stole i pić z kieliszków zaproszonych gości, zaszczytu tego dostąpił choćby amerykański ambasador. Po śmierci Foo Foo zarządzono czterodniową żałobę narodową i kremację.
W Tajlandii – przynajmniej do połowy września – obyło się bez bicia i aktów
przemocy, daleko tu do białoruskich standardów. Ale ponad 60 protestujących usłyszało różne zarzuty oparte na przepisach o stanie wyjątkowym. Ten trwa od marca – powodem wprowadzenia była pandemia. Miał wygasnąć w kwietniu, ale jest przedłużany, teraz co najmniej do końca miesiąca, mimo że w Tajlandii notuje się dosłownie pojedyncze przypadki koronawirusa, a ostatnia śmiertelna ofiara choroby zmarła w czerwcu.
Tymczasem kary wynikające ze stanu wyjątkowego grożą osobom, które np. zorganizowały upamiętnienie rocznicy śmierci generała, który podczas wojskowego zamachu stanu w 2006 r. przeszedł na stronę cywilów. A także: upamiętniającym zamach stanu z 2014 r. – to od tego czasu rządzą mundurowi; wieszającym białe wstążki na stołecznym pomniku demokracji, postawionym po jeszcze innym zamachu, tym razem z 1932 r., o tyle ważnym, że po nim końca dobiegło osiemset lat monarchii absolutnej.
W kategorii „najwięcej zamachów stanu w ciągu minionych stu lat” kojarzona głównie z wakacyjną labą Tajlandia jest światową rekordzistką. W zależności od przyjętej definicji w ciągu ostatniego wieku rządy obalano lub próbowano obalić siłą od kilkunastu do blisko 30 razy. Na tyle często, że te przeprowadzone przez wojskowych zdążyły stać się rozpoznawalnym elementem lokalnego krajobrazu politycznego. Gdy sześć lat temu armia ponownie wzięła się za politykę, całkiem udanie uspokajała cywilów, że to tylko kolejny zwykły wojskowy zamach stanu, po którym tradycyjnie wszystko wróci do normy.
Mundurowi nie wywiązali się z tego zapewnienia, bo chodziło o coś więcej niż tylko o pozbycie się kilku polityków. Poszło o pozycję establishmentu, jego obronę przed popularnymi reformatorami, zbyt gładko wygrywającymi wybory. Udało się – po zeszłorocznym, już przypilnowanym przez wojskowych głosowaniu na stanowisku premiera pozostał gen. Prayuth Chan-ocha, przywódca ostatniego zamachu, gwarant pozycji sprzymierzonej z dworem armii, wpływów konserwatystów i wielkomiejskiej klasy średniej.
Piosenka premiera
Według politologów obecny bunt Tajów bierze się ze starych konfliktów – starcia konserwatyzmu i progresizmu, deficytów demokracji, łamania praw obywatelskich – zderzonych z nowym pokoleniem i generacyjnym poczuciem beznadziei. Wreszcie, z przełamaniem powszechnego tabu otaczającego monarchię.
Dotąd niebezpiecznie było wspominać o niej nawet pozytywnie, teraz demonstranci skandują nie bez sarkazmu „Niech żyje król!”. Monarchia w Tajlandii to nie tylko tradycja i ceremonie. Król, inaczej niż jego europejscy kuzyni, nie musi dowodzić przywiązania do wartości demokratycznych. Odwrotnie, siła poprzedniego monarchy Bhumibola Adulyadeja (wym. Pumiponia Aduniadeja) wynikała z jego sojuszu z armią – błogosławił np. jej kolejne przewroty.
Dwór stworzył z armią strukturę, która zupełnie zdominowała krajową politykę. Przynajmniej do czasu, gdy wyzwanie na początku wieku rzucił jej telekomunikacyjny magnat i trybun ludowy Thaksin Shinawatra (wym. Taksin Szinałat), dziś na emigracji, którego obalił pucz z 2006 r.
Obecnie koła konserwatywne starają się zdusić polityczne aspiracje Tajów, obudzone przez rodzinę Shinawatrów (premierami był Thaksin, jego młodsza siostra i szwagier), popularne zarówno wśród mieszkańców wsi, jak i tych bardziej niezamożnych z miast. Im wszystkim podobały się wprowadzane programy, np. subsydiowania żywności, edukacji, służby zdrowia, gwarantowanych cen skupu ryżu itd. Teraz swoje, przy wtórze partii opozycyjnych, dodają studenci.
Premier-generał ostrzega, że danie zadość żądaniom protestujących oznaczałoby chaos i rozpad kraju. Na dodatek trwa poważny kryzys gospodarczy, pogłębiony przez paraliż lotów i turystyki. Dopiero od października do kraju będą mogli przyjeżdżać zagraniczni turyści, na razie tylko na wyspę Phuket, i to na co najmniej 30 dni, na początek z obowiązkową 14-dniową kwarantanną. Minister edukacji dodaje, że demokratyczna zmiana zajmuje sporo czasu, toteż nie ma się co gorączkować. Tym bardziej że rząd sympatyzuje z wieloma postulatami demonstrantów.
Czyli w sumie dobrze znana śpiewka autokratycznej międzynarodówki. Premier zna się na rzeczy, chętnie śpiewa i sporo pisze, od przejęcia władzy ułożył słowa do co najmniej dziesięciu piosenek przedstawiających armię jako lek na polityczne schorzenia Tajlandii. Kłopotem junty jest jednak to, że najmłodsi obywatele nie chcą piosenek tylko zmiany nieprzystosowanego do współczesności układu społecznego: zwiększenia odpowiedzialności monarchy, rozdzielenia jego majątku od skarbu państwa, dopuszczenia jego krytyki itd.
Postulaty te zgłaszają także uczniowie elitarnych szkół, czyli córki i synowie władzy. Mają dość militaryzacji (wizyt w jednostkach wojskowych z okazji dnia dziecka) i choćby wprowadzonego przez juntę obowiązku codziennego recytowania przed nauką 12 podstawowych tajskich wartości, dla młodszych dzieci z układem gestów dla lepszej zabawy i łatwiejszego zapamiętania. Jest tam o wspieraniu filarów kraju, to jest narodu, religii i monarchii. A także sporo o samym królu, szacunku dla starszych, dyscyplinie, tradycji, nieuleganiu pokusom itd.
Trzy palce
Wymuszeniu podległości ma pomóc praktyka leżenia uczniów plackiem przed nauczycielami. Szkołę interesują także fryzury, choć zasady określające obowiązkowe wzory są ostatnio luzowane. Dyrektorzy nadal jednak mogą decydować, jak się mają strzyc uczniowie, zdarza się, że to nauczyciele podczas szkolnych apeli przycinają zbyt długie włosy niesfornym podopiecznym. To posłużyło za inspirację do odtwarzania publicznych przymusowych postrzyżyn podczas demonstracji, tym bardziej przejmujących, że wielu z uczestników protestuje w mundurkach.
Manifestanci wolą inne symbole. Salut trzech wyprostowanych palców (serdeczny, środkowy i wskazujący, jak w hollywoodzkim filmie „Igrzyska śmierci”), powieściowego czarodzieja Harry’ego Pottera albo białego chomika w rude łaty Hamtaro, pomysłowego i odważnego bohatera japońskiej kreskówki „Wielkie przygody małych chomików”.
Może to wydawać się infantylne, ale polityczną inspirację młodzież czerpie od starszych pokoleń. Na jednego z liderów opinii wybił się były dyplomata, emigrant i profesor nauk politycznych na uniwersytecie w japońskim Kioto Pavin Chachavalpongpun (wym. Pawin Czeczuanpupan), założyciel Targowiska Rojalistów, facebookowej zamkniętej grupy dyskusyjnej, która mając około miliona dyskutantów, stała się 18. największą tego typu grupą na świecie i na życzenie junty jest blokowana przez Facebook.
Każdy szanujący się autokrata powinien być zainteresowany blokowaniem takiej grupy, bo manifest protestów w Tajlandii jest na tyle uniwersalny, że mogą się pod nim podpisać w Hongkongu, Chinach, Rosji, Białorusi czy na Filipinach. Pavin twierdzi wręcz, że zdarzenia w Tajlandii są częścią szerszej fali nowej demokratyzacji, przechodzącej przynajmniej przez Azję. To akt obywatelskiego nieposłuszeństwa młodych obywateli, którzy mają dość nudnych, zramolałych i autokratycznych przywódców, niegwarantujących im żadnych porządnych perspektyw. n
ednym z klimatycznych przebojów tego roku będzie bez wątpienia Syberia. Od stycznia utrzymują się tam rekordowo wysokie temperatury. Kwiecień i maj były cieplejsze nawet o 10 st. C od normy wieloletniej, a przecież nie jest to norma ustalona w zamierzchłych czasach, ale wyliczona dla lat 1981–2010, a więc ze względnie ciepłych dekad. Syberia bowiem ogrzewa się nie od dziś, co więcej, czyni to szybciej niż reszta globu; szczególnie jej zachodnia część.