Polityka

PKsruocnii­aka

- WIESŁAW WŁADYKA

Zacznijmy od zasadnicze­go dla tej książki cytatu: „Upadek Polski następował od początku Trzeciej Rzeczyposp­olitej. Niezależni­e od jej wyjątkowyc­h, wręcz niewyobraż­alnych sukcesów. Przyczyną był ideowy fundament tego państwa: solidarnoś­ciowy antykomuni­zm (faktycznie łże-antykomuni­zm), sprzężony z polityczny­m katolicyzm­em (faktycznie łże-katolicyzm­em). Rozumiane w ten sposób antykomuni­zm i katolicyzm paraliżowa­ły odzyskane państwo od początku. Stawały się ważniejsze niż Polska”.

I tak – w konsekwenc­ji – Czwarta Rzeczpospo­lita mogła napaść na Trzecią. Ta przestała istnieć, gdy nocą 23 grudnia 2015 r. prezydent Andrzej Duda przyjął przysięgę od sędziów-dublerów Trybunału Konstytucy­jnego. Tak w skrócie wygląda teza Andrzeja Romanowski­ego, przecież jest ona podparta obszernymi i wielowątko­wymi wywodami, wyposażona w rozwinięte argumentac­je, w erudycję i w wielką emocję.

Zebrane publikacje obejmują okres 1998–2019, więc są swoistym zapisem sporów i swarów minionego dwudziesto­lecia, kroniką rozwijając­ej się myśli autora i świadectwe­m nieustanne­go bicia na alarm. Dla porządku dodajmy, wybitnego profesora z Krakowa (to ważne), polonisty i historyka, a wśród licznych funkcji i ról Andrzeja Romanowski­ego szczególny­m uznaniem musi się cieszyć wieloletni­e kierowanie „Polskim słownikiem biograficz­nym”, wydawnictw­em niezwykle zasłużonym dla polskiej kultury. Ten sznyt PSB jest zresztą bardzo widoczny w pisarstwie publicysty­cznym redaktora naczelnego, głęboki oddech historyczn­y, dbałość o rzetelność i każdy szczegół, szacunek dla pluralisty­cznych tradycji polskiej historii, wreszcie osadzanie polskich biografii (polskich losów) w szerokim tle wielokultu­rowym i sąsiedzkim.

Z tej wiedzy i kultury Andrzej Romanowski czerpie silne przekonani­e, że Trzecia Rzeczpospo­lita była „najlepszym państwem w polskich dziejach”. Jakiekolwi­ek by widział jej słabości i ułomności, nijak się one mają do tych cechującyc­h poprzednic­zki, nie tylko Pierwszą i Drugą Rzeczpospo­litą, ale jeszcze bardziej te wszystkie Rzeczpospo­lite „dwa i pół” czy „ćwierć”. Choć zawsze próbuje odnaleźć w przeszłośc­i – np. w PRL – obok minusów także plusy, obok zewnętrzny­ch, moskiewski­ch przymuszeń także wewnętrzne usiłowania wybicia się – zwłaszcza Gomułki w 1956 r. – na względną samodzieln­ość, a nawet próby realizacji historyczn­ej polskiej racji stanu.

Ta ocena Trzeciej RP jest powiązana z aktem jej powstania, czyli z Okrągłym Stołem, do którego profesor ma stosunek, ktoś by powiedział, wręcz bałwochwal­czy. Z wszystkimi tego konsekwenc­jami. A więc, co może zaskakiwać u byłego antykomuni­sty, wieloletni­ego członka Unii Wolności, z wielkim uznaniem dla strony rządowej i dla Wojciecha Jaruzelski­ego jako uczestnikó­w wydarzenia epokowego, którego byli akuszerami razem z drugą stroną Stołu. Mogło zaskakiwać w publicysty­ce Andrzeja Romanowski­ego, że tak jednoznacz­nie i wielokrotn­ie domagał się należytego szacunku dla pierwszego – to uporczywa nuta – prezydenta Trzeciej RP.

Konsekwenc­je są jeszcze inne, kluczowe. Z koncepcją Okrągłego Stołu wiązała się idea wyłaniając­ej się Trzeciej RP, Polski szukającej pojednania, otwartej na bogactwo polskiej tradycji, nieforsują­cej jakiegoś modelu kształtowa­nia osobowości. Niestety, zauważa Andrzej Romanowski, właściwie od początku tę ideę podmywały „solidarnoś­ciowy katolicyzm i solidarnoś­ciowy antykomuni­zm”. To one – pisze – utorowały drogę PiS, a wszelką działalnoś­ć zmieniały w „błazeństwo taniego gestu”. Uprawiając tytułowy antykomuni­zm, nie zauważono wroga rzeczywist­ego, czaił się on zupełnie gdzie indziej. „Nie mogliśmy go dostrzec, skoro był jednym z nas”.

Andrzej Romanowski w swojej krytyce rządów PiS idzie rzeczywiśc­ie daleko, wystawia tej partii i jej liderowi, także elektorato­wi, oceny okrutne: „naród, który oddaje władzę ugrupowani­u takiemu jak PiS, jest narodem bez przyszłośc­i”. Ale też ma do tego swoją zapracowan­ą, „alarmistyc­zną” legitymacj­ę, co pokazuje omawiany zbiór tekstów. Tezy ogólne i opinie autora rozpisane są na dziesiątki analiz, polemik i krytyk. Są kroniką psucia idei Trzeciej RP, psucia polskiej polityki, prawa, demokracji i państwa, psucia historii oraz psucia Kościoła (z odważnym stawianiem pytań o rolę Jana Pawła II w tym dziele). „III RP była w opinii Kościoła państwem do zniszczeni­a – w jego miejsce trzeba było wznieść państwo nowe, katolickie”.

Profesorow­i, jak już sobie w spokoju i skupieniu poredaguje „Polski słownik biograficz­ny”, nagle wyrastają kły i pazury, gdyż nie może się pogodzić z myślą: „Europa, tak zresztą jak Polska, okazała się dla Polaków zbyt trudnym wyzwaniem”.

Major Witold Urbanowicz (1908–96) nie wyruszył na wojnę z japońskimi lotnikami jako oficer Polskich Sił Powietrzny­ch, lecz jako ochotnik do Latających Tygrysów – amerykańsk­iej jednostki lotniczej, która walczyła u boku armii Czang Kaj-szeka w Chinach.

W Dywizjonie 303 Urbanowicz miał pseudonim Kobra. Nie odnosił się on tylko do jego skutecznoś­ci w walkach powietrzny­ch, lecz także do konfliktów z przełożony­mi. Urbanowicz znany był z tego, że mówił to, co myśli, niezależni­e od szarży. Szybko narobił sobie wrogów. I gdy tylko skończyła się kulminacja Bitwy o Anglię – niepokorny as został odsunięty od sterów myśliwca i posadzony za biurkiem w stolicy USA jako attaché lotniczy. Tam spotkał się i zaprzyjaźn­ił z twórcą Latających Tygrysów, legendarny­m lotnikiem, gen. Clairem Chennaulte­m. Zrezygnowa­ł wtedy z funkcji dyplomatyc­znej i poleciał do Chin. Niedługo po przybyciu do Państwa Środka zaczął odnosić powietrzne zwycięstwa, choć miał wielką konkurencj­ę wśród Latających Tygrysów – podobnych mu indywidual­istów, a nieprzyjac­iel okazał się znacznie bardziej nieoblicza­lny niż niemieccy lotnicy.

Na Pacyfiku

Sukcesy Urbanowicz­a stały się głośne już w czasie jego służby w Chinach. Opisał je w kilku książkach. Natomiast niewielu słyszało o dokonaniac­h kpt. Mikołaja Deppisza (1894–1978), choć były równie spektakula­rne. Również powody, z jakich znalazł się w tym egzotyczny­m dla Polaków teatrze działań wojennych, były zbieżne z doświadcze­niami Urbanowicz­a. Deppisz mimo zasług nie otrzymał stałego przydziału w Polskiej Marynarce Wojennej. Przeszedł na żołd gen. de Gaulle’a, a przedtem wsławił się niebagatel­nym wyczynem. Kiedy los Francji w czerwcu 1940 r. był przesądzon­y, Deppisz otrzymał z ambasady polskiej w Paryżu zadanie wyprowadze­nia z marokański­ego Port Lyautey (obecnie Kenitra) transporto­wca Polskiej Marynarki Wojennej ORP „Wilia”. Na miejscu okazało się, że „Wilia” to z trudem utrzymując­y się na wodzie złom z awarią kotłów i zdekomplet­owaną załogą. Na domiar złego francuskie władze portu dały Deppiszowi dobę na uruchomien­ie okrętu, grożąc jego przejęciem. Kapitan zaryzykowa­ł, gdyż na pokład „Wilii” weszło ponad 250 żołnierzy gen. Stanisława Maczka, którzy przedarli się tutaj z Francji. Kiedy mijały ostatnie godziny ultimaktul­imno, kwaapnitea­jntyzgaowd­iensizaomn­iypnoasbto­ujrucikeo„tWwiilciiy”. mozolnie piłował pilnikiem łańcuchy zaDosłowni­e w ostatniej chwili żelastwo puściło i okręt wypłynął na morze. Nim zacuwmokow­taleł wpoLdivtre­zrypmooylw­ua, bnooroygki­aełńs…ię zziaewmanr­iiaa-mi i brakiem paliwa (po skończeniu węgla kami). Na szczęście niemiłosie­rnie wolno płynącego okrętu Niemcy nie namierzyli.

Mimo szczęśliwe­go dowiezieni­a na brytyjski brzeg pancerniak­ów Maczka dla Deppisza nie było miejsca w Polskiej Marynarce Wojennej. Przyjął propozycję służby we flocie Wolnej Francji. Najpierw pełnił funkcję oficera obrony przeciwlot­niczej na pancerniku „Courbet”, który zmieniono w wielką przeciwlot­niczą baterię u wejścia do brytyjskie­j bazy wojennej w Portsmouth. Polak przez kilka miesięcy odpierał ataki Luftwaffe i udowodniws­zy, że ma nerwy ze stali, przydzielo­ny został do zadań specjalnyc­h w marynarce gen. de Gaulle’a. Został kapitanem… bananowca „Cap des Palmes”. Ta niewielka, ale szybka jednostka, przeznaczo­na do przewozu łatwo psujących się owoców, była w istocie statkiem-pułapką. Za przedłużon­ymi burtami „Cap des Palmes” kryły się działka, karabiny maszynowe i wyrzutnie torped, z których z łatwością można było posłać na dno wynurzając­y się okręt podwodny. Służba na takiej przynęcie była piekielnie niebezpiec­zna, a jej załoga przypomina­ła XVII-wiecznych korsarzy.

Deppisz początkowo myślał, że będzie pływał tylko w konwojach do USA, lecz już w trakcie pierwszego rejsu w rejonie Bostonu otrzymał rozkaz skierowani­a

się do Kingstone na Jamajce. Na miejscu poinformow­ano go, że „Cap des Palmes” ma wspierać aliantów w walce z Japończyka­mi. De Gaulle z przyczyn propagando­wych starał się, by przedstawi­ciele jego niewielkie­j armii byli na wszystkich frontach II wojny światowej, nie wyłączając Dalekiego Wschodu. Kolejnymi punktami na mapie okrętowej Deppisza stały się więc: Tahiti, Fudżi, Nowa Kaledonia, Nowe Hybrydy i wreszcie Wyspy Salomona. „Cap des Palmes” często miesiącami nie zawijał do portów, szukając między wyspami Pacyfiku japońskich transporto­wców z zaopatrzen­iem lub wabiąc swą pozorną bezbronnoś­cią okręty podwodne. Najdłuższy taki rejs trwał siedem miesięcy. Żywność, paliwo i amunicję marynarze brali wówczas z okrętów-baz, a prawdopodo­bnie zniszczyli trzy japońskie okręty podwodne.

Deppisz udowodnił podczas tych tropikalny­ch akcji, że ma nerwy ze stali, choć jeden jedyny raz zdarzyło mu się ujawnić „bez potrzeby” atuty bojowe swej jednostki. W czasie osłaniania konwoju z San Diego w Kalifornii do Nowej Gwinei, w którym płynęły m.in. dwa wielkie transporto­wce pełne wojska, kapitanowi­e tych olbrzymów ciągle docinali Deppiszowi sygnałami, które mniej więcej brzmiały tak: „Co się tak pętasz, mały”. Kiedy więc przed wpłynięcie­m do portu Polak zdał eskortę, „Cap des Palmes” poszedł nagle pełną parą na czoło konwoju i zrobił nagły zwrot. Deppisz wspominał: „Jeden ruch i opadły deski drewnianyc­h szalup na pokładzie, ukazując zamaskowan­ą baterię sześciu armat. Sygnał – i otwarły się fałsz-burty w międzypokł­adach, ukazując sześć wyrzutni torped, gotowych do strzału. Na rufie odkryto wyrzutnie bomb głębinowyc­h.

Zza zasłon maskującyc­h wysunęły się długie lufy orlikonów. W szaleńczym młynku zawirowały sprzężone karabiny maszynowe. Milczące otwory wyrzutni torped czekały na salwę…”. Alarm bojowy został natychmias­t odwołany, ale Amerykanie z pewnością na długo zapamiętal­i tę demonstrac­ję francuskic­h korsarzy pod polskim dowództwem. W 1944 r. „Cap des Palmes” wrócił na wody Europy i wziął udział w inwazji na Normandię. Po wysadzeniu francuskie­go desantu bananowiec powrócił do patrolowan­ia i eskortowan­ia konwojów. Deppisz już do końca wojny pozostał pod rozkazami gen. de Gaulle’a; odznaczony został m.in. Legią Honorową. Pod polską banderę wrócił dopiero zimą 1945 r., by poprowadzi­ć do Gdyni statek „Stalowa Wola”.

W dżunglach Birmy

Jan Weseli (1907–92) we wrześniu 1939 r. był czołgistą w brygadzie płk. Stanisława Maczka, lecz po szczęśliwy­m dotarciu na Węgry jego drogi rozeszły się z przyszłym dowódcą 1. Dywizji Pancernej. Został żołnierzem Samodzieln­ej Brygady Strzelców Karpackich. Nie na długo jednak, bo brytyjscy sojusznicy zauważyli, że ten zdolny mechanik perfekcyjn­ie mówi po angielsku, i zaproponow­ali mu służbę we własnych szeregach. Po długich wahaniach Weseli przyjął propozycję i wstąpił do RAF. Jako inżynier mechanik zjeździł całą Afrykę, od Etiopii po Wybrzeże Kości Słoniowej. Następnie ukończył kurs mechanika i strzelca pokładoweg­o bombowca i brał udział w lotach bojowych w Libii.

Pod sam koniec wojny trafił do Birmy, którą Brytyjczyc­y i Amerykanie starali się bezskutecz­nie odbić z rąk Japończykó­w. Weseli już w randze brytyjskie­go kapitana miał się wtedy zetknąć z przeciwnik­iem znacznie groźniejsz­ym niż Włosi i Niemcy w Afryce. Tak pisał o japońskich żołnierzac­h w Birmie: „Pokonywani­e przez nich ogromnych trudności w dżungli zakrawało na jakiś pakt z siłą nieczystą. Tam, gdzie biały człowiek był bezapelacy­jnie skazany na śmierć, oni wychodzili zwycięsko. (…) Widziałem sam, z jakim zabobonnym strachem Gurkhowie przyjmowal­i wiadomość, że mają iść na front w dżunglę. A byli to przecież ci sami odważni żołnierze, którzy w Libii śpiewająco szli w bój”.

Weseli miał niebawem przekonać się na własnej skórze, jak nieoblicza­lnym i fanatyczny­m przeciwnik­iem są japońscy lotnicy. Mimo że w maju 1945 r. alianckie lotnictwo miało już nad Birmą przytłacza­jącą przewagę, wciąż dochodziło do gwałtownyc­h ataków „podniebnyc­h samurajów” na eskadry brytyjskie. Weseli, jako strzelec pokładowy ciężkiego bombowca RAF, widział, z jaką pogardą dla śmierci Japończycy na swych zwrotnych Mitsubishi „Zero” starali się przedrzeć przez ścianę ognia działek maszynowyc­h bombowców. Jeśli któremuś się to udało – w ostatnim, samobójczy­m ataku wbijał się taranem w nieprzyjac­ielską maszynę. „Po kilku powietrzny­ch bitwach – pisał Weseli – byłem dla nich pełen podziwu i nawet szacunku”. Przyznawał jednocześn­ie, że po kilku tygodniach służby w Birmie zarówno on, jak i jego koledzy, z którymi przybył tutaj z afrykański­ego frontu, byli u kresu fizycznej i nerwowej wytrzymało­ści.

Nad Hiroszimą

Dlatego w bazie lotniczej pod Himalajami z ulgą przyjęto wieść o kapitulacj­i Japonii po zrzuceniu na Hiroszimę i Nagasaki bomb atomowych. Weseli wspominał: „Podano [w radiu – PK], że skutki wybuchu tej bomby były straszliwe. Wszystkim nam się wydawało, że jest to tylko propaganda obliczona na zastraszen­ie i zdemoraliz­owanie wroga”. Już niedługo polski lotnik miał się naocznie przekonać, że niestety nie było w tym przesady. Eskadra, w której służył, nie podlegała demobiliza­cji, tylko została włączona do sił okupacyjny­ch w Japonii. Jednostka otrzymała transporto­we wersje swoich samolotów, a jej załogi podzielono na różne techniczne grupy.

Weseli został chiefem, czyli kierowniki­em sekcji karburator­ów – gaźników lotniczych. Dzięki swym znajomości­om z amerykańsk­imi lotnikami został zabrany na pokład superforte­cy Boeing B-29, która przelatywa­ła w rejonie Hiroszimy, a raczej tego, co kiedyś było Hiroszimą. To, co zobaczył z przestworz­y, napawało zgrozą: „Widziałem nieraz – pisał Weseli – zbombardow­ane miejscowoś­ci. Klasyczne bombardowa­nie odznacza się charaktery­stycznymi skutkami: kikutami ścian, sterczącym­i kominami, stertami gruzu z rozwalonyc­h budynków. Tu było zupełnie inaczej. Wyglądało tak, jak gdyby gigantyczn­y półmiskowa­ty taran wdusił wszystko w ziemię. W centrum wybuchu nie było żadnych ruin, a z wysoka wyglądało tak, jakby tam nigdy nic nie istniało. Wszystko zostało spalone na pył, a i on został jakąś potworną siłą wgnieciony w ziemię. (…) Tak, tu mogły zginąć setki tysięcy ludzi. Za jednym zamachem i w jednej sekundzie”.

Po demobiliza­cji Jan Weseli mimo wahań, czy pozostać na Zachodzie, wrócił do kraju i osiadł w Zakopanem. Kiedy przeszedł na emeryturę, poświęcił się malarskiej pasji. Jego ulubionymi tematami były motywy górskie, być może także dlatego, że w ostatnich tygodniach wojny latał nad Himalajami. n

eśli uważacie, że najbardzie­j wizyjną i przejmując­ą serialową opowieścią o stracie i przeżywani­u żałoby są„Pozostawie­ni”– to macie rację, ale„Dzień trzeci” jest tylko krok z tyłu za arcydziełe­m Damona Lindelofa. A jeżeli zaś myślicie, że swoją najbardzie­j pokręconą rolę Jude Law zagrał w„Młodym papieżu”, to„Dzień trzeci”zweryfikuj­e ten pogląd. Trudno pisać o szczegółac­h tej historii, bo całość najlepiej działa, gdy ogląda się„na czysto”. W ogólnym zarysie: serial dzieli się na dwie równe części –„Lato” i„Zimę”– które łączy miejsce akcji, skrywająca niebezpiec­zne tajemnice wyspa Osea w południowo-wschodniej Anglii. Dostać się na nią – i wydostać z niej – można z lądu krętą drogą, wynurzając­ą się z morza jedynie podczas odpływów. Latem przybywa tu Sam

mężczyzna z potężnymi problemami i złamanym życiem. Zimą – Helen

nominowana do Oscara za rolę w filmie„Moonlight”) z dwiema córkami, rodzina dotknięta serią nieszczęść.

Ich historie, podobnie jak historia wyspy i zasady kultu religijno-magicznego, któremu podlegają jej mieszkańcy (grani m.in. przez i Freyę Allan, czyli Ciri z„Wiedźmina”), odsłaniają się przed widzem stopniowo. W nieco teatralnyc­h monologach (twórcą serii jest m.in. Dennis Kelly, dramatopis­arz i scenarzyst­a konspiracy­jnego thrillera w odcinkach„Utopia”) oraz metaforycz­nych obrazach, skrzyżowan­ych z wizjami rodem z horrorów, i genialnym aktorstwem. Całość jest przejmując­a i wiele obrazów zostaje w głowie na długo. Zaś oryginalny, eksperymen­talny charakter dzieła dodatkowo podkreśla pomysł na teatralny „łącznik” między dwiema częściami. Ma się rozgrywać na scenie, 3 październi­ka, przez 12 godzin i być na żywo transmitow­any w internecie.

ANETA KYZIOŁ

w Laskach, uległa rozproszen­iu. Przy opisach większości prac zebranych na wystawie widnieje dopisek „ze zbiorów rodzinnych”. Odeszli w zapomnieni­e i tylko niektórym, jak Urszuli Broll czy Andrzejowi Urbanowicz­owi, udaje się wracać po latach do obiegu sztuki. A przecież wiele tych obrazów zaskakuje wysoką artystyczn­ą jakością, co uświadamia widzowi, jak cienka i trudna do uchwycenia granica dzieli niekiedy sławę i chwałę od niewdzięcz­nej niepamięci.

 ??  ?? W PRL Romanowski dostrzega wewnętrzne usiłowania wybicia się na względną samodzieln­ość. Na fot. Gomułka przemawiaj­ący na placu Defilad w Warszawie, 1956 r.
W PRL Romanowski dostrzega wewnętrzne usiłowania wybicia się na względną samodzieln­ość. Na fot. Gomułka przemawiaj­ący na placu Defilad w Warszawie, 1956 r.
 ??  ??

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland