Chcemy być Amerykanami
JANUSZ WRÓBLEWSKI: – Temat emigracji po 2004 r. właściwie nie istnieje w naszym kinie. Jakby inwazji na Wyspy miliona Polaków nie było. Co cię skłoniło do zajęcia się dramatem tych ludzi? PIOTR DOMALEWSKI: – W trakcie studiów dużo się nauczyłem od Marcina Wrony. On też pochodził z małego miasteczka i stosunkowo szybko udało mu się przebić do reżyserskiego mainstreamu. Twierdził, że po debiucie przychodzi pokusa, by wywrócić wszystkie zasady do góry nogami. I nakręcić jakiś formalny trzygodzinny eksperyment, żeby zaprezentować siebie od innej strony. Marcin jednak mówił, że drugi film to również okazja do tego, by powiedzieć to, czego się nie zdążyło przy pierwszym. Intuicja zaprowadziła mnie właśnie w tę stronę. Historię 17latka, którego matka wydelegowała za granicę, aby sprowadził do Polski ciało zmarłego ojca, usłyszałem po raz pierwszy na planie „Cichej nocy”. Wzruszyła mnie, mówiła o skomplikowanej relacji rodzinnej, co zawsze bardzo mnie interesuje, i dopowiadała sprawy w „Cichej nocy” ledwie zarysowane. Czyli?
Unaoczniała to, o czym bohaterowie mojego pierwszego filmu rozmawiają, co jest ich celem – mityczne eldorado, ta idylliczna „zagranica”, o której marzymy. Dla nas Polaków, jak u Mrożka, „zabawa jest gdzie indziej”. Zawsze. Fajnie może gdzieś jest, ale nie tutaj. W „Jak najdalej stąd” chciałem się do tego eldorado wybrać razem z bohaterami. Uznałem, że w opowiadaniu historii muszę przyjąć perspektywę młodego człowieka stąd, odkrywającego, jak tamta „wymarzona”, zagraniczna rzeczywistość wygląda.
W klasycznej literaturze wygląda to tak, że nasi emigranci ledwie odbijają się od dna. Dzisiaj się mówi, że wyjeżdżający na Zachód Polacy znają już języki, odnoszą sukcesy na wielu polach, dają sobie radę z konkurencją. Szklany sufit dla nich nie istnieje. Z twojego filmu wynika coś wręcz przeciwnego.
W publicystycznogazetowej narracji o naszych rzekomych wielkich sukcesach za granicą jest sporo propagandy i lukru. Robertowi Lewandowskiemu już niedługo będą stawiali pomniki, i nie tylko za to, że jest piłkarzem wybitnym, ale przede wszystkim dlatego, że „powiodło mu się na Zachodzie”. Owszem, niektórym się tam udaje, ale stanowią promil. To poszukiwani, wysokiej klasy specjaliści, po których się dzwoni. A mnie interesuje los normalnego, zwykłego człowieka. O takich przypadkach, chociaż jest ich większość, mówi się rzadziej albo wcale.
Dlaczego Polakom się nie udaje? Pytanie brzmi: co ma się im udać? Co to jest to „udanie się”. O tym jest mój film. Ludzie, którzy jadą szukać pracy, nie mają jakiegoś wielkiego planu. Nie myślą o tym, jak odkładać każdą złotówkę i zrealizować precyzyjnie rozpisany biznesplan. Ich życie sprowadza się do tu i teraz. Rozmawiając z rodakami w Irlandii, dowiedziałem się, że najczęstszą przyczyną zgonu Polaków za granicą jest samobójstwo. Średnia wieku: 20–30 lat.
Dlaczego tak się dzieje?
Taki wyjazd wiąże się z poważnymi konsekwencjami. Z jednej strony w perspektywie jest zarobienie dużych pieniędzy, z drugiej – porażka i zagubienie. Człowiek zawsze funkcjonuje w kontekście swoich korzeni. A korzenie z jednej strony trzymają w pionie, a z drugiej jednak wiążą. Emigruje się skądś, od jakichś ludzi, kogoś się zostawia, do kogoś się pisze, komuś wysyła pieniądze. Trzeba stawić czoła zawiedzionym nadziejom, samotności, przemocy w pracy. Tłumacząc obrazowo, sytuacja wygląda tak, jakby się poleciało na orbitę. Z przestrzeni kosmicznej po jakimś czasie się wraca. Ale bez tlenu z Ziemi nie przetrwasz. Emigracja wyzwala dobre czy te najgorsze cechy?
Zależy, z jakim wyobrażeniem się jedzie. Mój brat jest emigrantem. Mieszka i pracuje w Wielkiej Brytanii. Myślę, że w nim akurat wyzwala te najlepsze cechy. Żyje chwilą a nie nadzieją, że uzbiera pokaźną sumkę i dopiero za 10 lat, jak wróci do kraju, to sobie pohula. Fascynuje się tamtejszą kulturą. Wszedł w obcy świat, poznaje go. Ma narzędzia, które mu to umożliwiają, czyli wykształcenie, zna języki. Ale nie wszyscy tak dobrze sobie radzą. Nie każdy zdobywa szybko pierwszą pracę, ma gdzie mieszkać, niektórzy tułają się po ulicach, kradną albo robią gorsze rzeczy. Wyrwanie się z takiej pozycji jest szalenie trudne, biorąc również pod uwagę ślady pozostawione na psychice. Nie pytasz w filmie, jak polscy inteligenci, robotnicy, drobni przedsiębiorcy, bezdomni widzą kraj, do którego przybywają. Raczej, kim jesteśmy my – jako wspólnota i naród na obczyźnie. Mnie interesuje jednostka. Sam uważam siebie za emigranta. Urodziłem się i wychowałem w innej przestrzeni kulturowej niż Warszawa. System wartości osadzony mocno wokół Kościoła katolickiego i zacementowany na nim ze wszystkimi tego pozytywnymi i negatywnymi skutkami, a także sposób patrzenia na historię wyniosłem z Łomży. To oznacza trochę inną wrażliwość, może więcej wstydu, bardziej powściągliwy styl życia, większą troskę o przyszłość. Te różnice, które nasz kraj dzielą, widać wyraźnie w rozkładzie głosów przy każdych wyborach. Przyjeżdżając po studiach do stolicy, czułem się prawie
jak w obcym kraju. Zaciągnąłem kredyt na kawalerkę, żeby mieć wrażenie, że jestem stąd. Chociaż kto tak naprawdę jest stąd? Znam zaledwie kilka osób, które mogą tak o sobie powiedzieć.
O paradoksach i goryczy emigracji napisała świetną książkę Ewa Winnicka. Jeden z reportaży „Angoli” mógłby stanowić kanwę twojego filmu.
Nie czytałem, chętnie poznam. Powtórzę – zainspirowałem się doświadczeniami mojego brata oraz wspomnianą historią opowiedzianą przez przyjaciela. Aby uzyskać większy dystans, zmieniłem płeć bohatera. Relacja córka–ojciec wydała mi się podszyta silniejszymi emocjami. Młody, zbuntowany chłopak w pewnym momencie by sobie odpuścił. A perspektywa dziewczyny otwiera szersze pole do eksploracji. Nieobecny rodzic jest dla niej ważniejszą figurą. Sam mam cztery siostry i często rozmawiamy o naszym ojcu. Wyszło mi, że one nie tyle mają wobec niego oczekiwania, co mu współczują i go usprawiedliwiają. I w końcu one troszczą się o niego. Syn przede wszystkim od ojca wymaga.
Ciekawe, że nastolatka z twojego filmu nie przyznaje się do żadnej słabości. Wytworzyła w sobie pancerz chroniący ją przed emocjami. Oczywiście one w niej są. I w pewnym momencie dochodzą do głosu. Zależało mi na stworzeniu bohaterki, która nie mówiłaby co dwie minuty, jaka to ona jest przebojowa. Zamiast deklaracji chciałem pokazać, na czym ta jej siła polega. Popełnia też szereg błędów, sądząc, że tylko ona ma rację. W Irlandii dociera do niej, że jej ojciec miał jakieś marzenia, pasje... jakieś życie. Odkrywa, że jej narracja nie jest jedyną z możliwych.
W tle obserwujemy życie emigrantów. Jeden ma wytatuowane na karku hasło Made in Poland. Już nie wstydzimy się polskości?
Jak to powiedział jeden z bohaterów „Wzgórza psów” Jakuba Żulczyka: duże psy nie szczekają. Jak musisz strasznie głośno krzyczeć i podkreślać, że jesteś z siebie dumny, to chyba coś z tą dumą jednak nie jest w porządku. Polacy lubią się okopywać pod jednym sztandarem. Ale to świadczy raczej nie o dumie, tylko o strachu – przed tym, że ma się w sumie niewiele do zaproponowania.
Łączy nas wspólny bagaż kulturowy, językowy i cywilizacyjny, ale jakoś nie potrafimy z tym wyjść do świata? Wszyscy chcą być dumni z tego, jacy są: kibole, discopolowcy, awangardowi dziwacy, mieszkańcy dużych miast, mieszkańcy wsi. Jako społeczeństwo jesteśmy już tak zmęczeni tym „niecieszeniem się” z tego, kim jesteśmy, że każdy ma dość. Więc staramy się manifestować dumę tak, jak nam pozwala nasza wrażliwość. Ja się cieszę na przykład, że Olga Tokarczuk dostała Nobla. Ktoś inny cieszy się z kolejnych sukcesów naszych piłkarzy grających w zagranicznych klubach. Część z nas chce co chwilę krzyczeć z dumą hasło Polska, a część marzy o tym, żeby to inni wypowiadali to słowo z podziwem.
A ty się z tego śmiejesz?
Nie, próbuję w tym odnaleźć siebie. Zrobiłem film, który ma mocniejszy odbiór za granicą niż „Cicha noc”. Pokazujemy go w San Sebastian, potem na kilku dużych zagranicznych festiwalach. Cieszę się, że publiczność w różnych zakątkach świata zobaczy mój film, bo to jednak prezentowanie jakiegoś elementu „naszej” kultury ludziom za granicą.
Wydźwięk twojego filmu jest jednak krytyczny zarówno wobec emigracji zarobkowej, jak i tych, którzy zostali w kraju i cynicznie czerpią z tego korzyści. „Jesteś pięknym egzemplarzem Polaka” – ironizuje urzędnik z biura pośrednictwa pracy, wytykając bohaterce jej niewdzięczność i egoizm. Bo my, Polacy, chyba sami siebie często nie lubimy. Zżerają nas kompleksy i stąd ta potrzeba afirmacji za wszelką cenę.
Robiąc film, musiałeś się zastanawiać, dlaczego tyle młodych osób wyjechało. Do jakich wniosków doszedłeś? Urodziłem się w 1983 r. Należę do pokolenia wyżu demograficznego. Ze mną zdawało maturę 470 tys. uczniów. Były wtedy jeszcze zawodówki i technika. W tym roku – o ile pamięć mnie nie myli – do egzaminu dojrzałości podchodziło ok. 250 tys. O prawie połowę mniej. Nas było dużo, konkurencja ogromna. Pewne profesje stygmatyzowano. Lakiernik, glazurnik, barista, a także wiele innych zawodów traktowano z pogardą. Na Zachodzie etos człowieka pracy nie został aż tak zdegradowany. Usługi są dobrze opłacane. I to przyciąga. Istnieje coś takiego jak solidarność między Polakami na emigracji?
Bardzo bym chciał powiedzieć, że wszyscy sobie pomagają i krzewią kulturę ludową. Jednak generalnie jeśli ktoś ma ciebie źle potraktować za granicą, to wiadomo, że będzie to rodak. Może to wina konkurencji. Nie oglądamy się na człowieka. Przykładów patologii mogę podać mnóstwo. Ostatnio znany aktor opowiadał mi, jak w czasie studiów dorabiał sobie na saksach. Wyłapał go w kolejce jakiś pracodawca. Oferował spanie pod Londynem, dobrą dniówkę, transport. Praca polegała na wykonaniu elewacji budynku. Na miejscu „szef” zabrał wszystkim dokumenty jako „zabezpieczenie”. Mieszkanie okazało się ciasnym pomieszczeniem, gdzie łóżka były dzielone z Romami i Pakistańczykami. Oczywiście szef nikomu nie zapłacił. A jak się upomnieli o swoje, nasłał na nich policję.
Irlandczycy mają coś wspólnego z Polakami?
Dużo. Są katolikami, lubią alkohol. Ponadto cechuje ich podobna emocjonalność. Mamy też wspólną wielowiekową tradycję emigracyjną. Dla mnie było zaskoczeniem, że irlandzka diaspora jest największa na świecie. 80 mln ludzi przyznaje się do irlandzkich korzeni. Tymczasem w ojczyźnie żyje niecałe 5 mln. Dedykowałeś „Jak najdalej stąd” swoim rodzicom, żeby spłacić synowski dług? Mam wrażenie, że wkraczając w dorosłość, zaczyna się myśleć o matce i ojcu jak o ludziach, a nie jak o rodzicach. Oni oboje byli nauczycielami. W moim wieku ojciec miał już pięcioro dzieci. Żeby utrzymać rodzinę, pracował na trzy etaty. Jeździł starym fiatem 125p, z którego śmiało się pół osiedla. Zastanawiając się nad ich wyborami, nad sposobem, w jaki wychowali mnie i moje rodzeństwo, przychodzi mi tylko jedno sformułowanie do głowy, że bardzo się starali. Zrobili wszystko, co mogli, żeby nam ułatwić start. To miało dobre i złe konsekwencje, z którymi borykamy się do dzisiaj. Skoro więc mój film jest o poszukiwaniu relacji z ojcem, poświęciłem go rodzicom. Tak jak swój debiut, gdybym mógł, zadedykowałbym swojemu rodzeństwu. A jeden z kolejnych chciałbym zadedykować swoim dziadkom.
Zdążyłeś nakręcić ten film jeszcze przed wybuchem pandemii. Gdybyś go reżyserował dziś, byłby inny?
Nie chciałbym, żeby był inny. Nie wiem jednak, czy teraz udałoby mi się zebrać na niego środki. Kameralne kino jest w odwrocie. Znacznie łatwiej jest zebrać pieniądze na produkcję o głośnym wydarzeniu albo wyrazistej postaci historycznej. Wystarczy, że ktoś napisze o tym książkę. Prawa do ekranizacji wykupowane są na pniu. Kino, popkultura zaczynają funkcjonować na zasadzie haseł. Znany człowiek lub skandal otwierają drzwi. Ja ten mechanizm nazywam dynamiką facebookową.
Sam zresztą popłynąłeś na tej fali, bo w następnym projekcie, na który otrzymałeś dofinansowanie na development z PISF, bierzesz na celownik incydent w Nangar Khel z 2007 r. Scenariusz powstaje na podstawie książki Edyty Żemły „Zdradzeni”, która jest wstrząsającą relacją próbującą znaleźć odpowiedź na liczne pytania natury etycznej, czy polscy żołnierze zostali słusznie oskarżeni o zbrodnie wojenne w Afganistanie. Ale film nie będzie próbą analizy faktograficznej tamtych wydarzeń. Chciałbym skupić się na człowieku. Chciałbym zrobić film o tym, że chcemy być Amerykanami. Bo chcemy bardzo. W kraju budujemy przecież drugą Amerykę. Ale co to właściwie znaczy? n