Ww iorpuesrze
koniec sierpnia było ich już ponoć koło 40 – teatr oficjalnie tego nie przyznaje, ale mówią o tym petersburscy lekarze.
W Pradze na początku lipca świętowano koniec pandemii wielką ucztą przy długim na 500 m stole rozstawionym na moście Karola i przyległych ulicach. We wrześniu kilkadziesiąt osób z chóru Teatru Narodowego poszło na kwarantannę, a spektakl „Libusza” Smetany – planowany na otwarcie sezonu – musiał zostać odwołany. Podobnie w Litewskim Teatrze Narodowym, który w sierpniu miał rozpocząć nowy sezon, ale rozchorował się dyrektor, więc zamknięto teatr i przesunięto premierę „Anny Boleny” Donizettiego na październik.
Nasze teatry operowe na razie ambitnie planują sezon. W Operze Narodowej w kilka dni po inauguracyjnym recitalu laureata Paszportu POLITYKI Jakuba Józefa Orlińskiego odbyła się premiera baletowa „Korsarza” Adolphe’a Adama, spadek z poprzedniego, niedokończonego sezonu. We Wrocławiu pierwsze kroki stawia nowa dyrekcja: z Mariuszem Kwietniem w roli dyrektora artystycznego i Bassemem Akiki, dyrektorem muzycznym. Do końca roku mają grać gotowe spektakle, a od stycznia planowane są premiery co miesiąc. – Musimy iść do przodu, bo jeżeli siądziemy i nie będziemy nic robić, to będziemy na przegranej pozycji – mówi Kwiecień. – A jeśli trzeba będzie coś odwołać, to i artyści, i publiczność będą zmuszeni to po prostu zaakceptować i zrozumieć.
W operze więcej jest okazji do zarażeń – i to nie tylko wśród śpiewaków, tancerzy czy stłoczonych w kanale muzyków orkiestry, ale np. wśród pracowników technicznych budujących dekoracje. Dlatego jeśli już spektakle powracają na sceny, to zwykle te w prostszej reżyserii (a nawet w wykonaniach koncertowych lub semiscenicznych, czyli z lekka inscenizowanych). Sierpniowy Festiwal Salzburski, też w jubileuszowej, a zarazem pechowej edycji, pozostawił w swoim okrojonym programie zaledwie parę tytułów operowych – oczywiście również dla okrojonej publiczności. Austria jednak radzi sobie z pandemią całkiem nieźle, więc i Opera Wiedeńska ruszyła już 7 września premierą „Madama Butterfly”. Operomani zapewne nie są do końca zadowoleni, wszak wedle nowego regulaminu nie tylko muszą zachowywać dystans społeczny i nosić maski, ale też nie wolno im krzyczeć „Brawo!”.
Jeszcze bardziej elitarni
Wielbiciele Wagnera też są niepocieszeni: po raz pierwszy w historii odwołany został festiwal w Bayreuth. Szczęścia nie mają również melomani na kontynencie amerykańskim: wszystkie teatry operowe są zamknięte przynajmniej do końca roku, a niektóre, np. w Houston czy Waszyngtonie – nawet do wiosny. To samo z orkiestrami. Filharmonicy Nowojorscy, Chicago Symphony, Los Angeles Philharmonic, National Symphony w Waszyngtonie, Boston Symphony milczą do końca roku. Inni, jak ci z Filadelfii, Cleveland, Cincinnati czy Atlanty, planują koncerty streamingowe na żywo na pustej sali. Niektóre zespoły przeżywające szczególne kłopoty finansowe w ogóle zawiesiły działalność – jak ten w Nashville czy w Indianapolis (prowadzony przez Krzysztofa Urbańskiego, którego miał to być ostatni sezon w tym miejscu).
Niewesoło jest również w Wielkiej Brytanii. Nawet ogromna londyńska Royal Albert Hall podczas tradycyjnych Promsów stała pusta (koncerty były dostępne wyłącznie w transmisji w BBC). Dwa londyńskie kulturalne kombinaty są nieczynne. Barbican Centre, które jest siedzibą London Symphony Orchestra, odwołało działalność do 14 grudnia (orkiestra przenosi się do swojej mniejszej, nowej sali St Luke’s, gdzie ma nowoczesną aparaturę do streamingu, ale od października chce też zaprosić tam publiczność). Podobnie Southbank Centre – będące domem aż czterech orkiestr (London Philharmonic Orchestra, Philharmonia Orchestra, kameralnej London Sinfonietta i historycznej Orkiestry Wieku Oświecenia) i miejscem występów jeszcze kilku innych – które, pogrążone w potężnych długach, zapowiedziało zamknięcie do końca roku. Jednak zespoły wywojowały jesienny cykl streamingowanych koncertów „Inside Out” w pustej Royal Festival Hall.
Prawdziwy kataklizm dotknął Royal Opera House: sypią się zwolnienia pracowników we wszystkich działach. Pozostaje orkiestra i chór, ale z obniżonymi pensjami – tak też jest w wielu instytucjach na świecie, z amerykańskim na czele. Muzycy i pracownicy muzycznego biznesu to jedne z najbardziej poszkodowanych z powodu pandemii grup zawodowych. Nic dziwnego, że wielu z nich, zwłaszcza ci, którzy nie mają stacjonarnego zatrudnienia i nie otrzymali żadnego wsparcia od państwa, myśli o zmianie zawodu. W Szwecji według badań Musikcentrum Riks jest to ponoć jedna trzecia (a dwie trzecie nie otrzymały w pandemii żadnych subsydiów); w Wielkiej Brytanii, wedle badań przeprowadzonych przez platformę menedżerską Encore Musicians, rozważa to 64 proc. muzyków, natomiast blisko połowa już dokonuje zmiany. Dla menedżerów muzyki klasycznej również nastały ciężkie czasy: właśnie upadła jedna z największych agencji, Columbia Artists.
Muzycy, którzy grają dalej, znajdują się w dziwnej sytuacji. Koncerty i spektakle w obecnej formie stały się wydarzeniami jeszcze bardziej elitarnymi, niż bywały wcześniej postrzegane, choć z drugiej strony zyskują potencjalnie większą publiczność dzięki streamingom i rejestracjom (najczęściej bezpłatnym, chociaż powstaje zwyczaj płacenia za dostęp, aby wspomóc artystów). Niektóre utwory – takie jak „Symfonia Tysiąca” Gustava Mahlera czy „Symfonia Alpejska” Richarda Straussa – trudno sobie dziś wyobrazić w wykonaniu na żywo dla publiczności.
W miejscach, w których wcześniej zwalczono koronawirusa, sytuacja wraca powoli do normy. Orkiestry w Szanghaju grają od czerwca w wyprzedanych salach. Orkiestra Symfoniczna Nowej Zelandii z Auckland na pierwszym koncercie popandemicznym w czerwcu miała dwutysięczną publiczność, a na późniejszych koncertach grała w pełnym składzie symfonie Prokofiewa i Dvořáka. Ale gdy tylko ryzyko wzrasta, koncerty bywają zawieszane. Ciekawe, że słynni muzycy w wiekowej grupie ryzyka nie boją się pracować. W Salzburgu 75-letni Riccardo Muti dyrygował IX Symfonią Beethovena w pełnym składzie; na festiwalu w Lucernie orkiestrę – przy pełnej sali – prowadził 92-letni Herbert Blomstedt.
Wirus wciąż gra z nami w ciuciubabkę. I póki nie będzie szczepionki, muzyka też nie wróci do normy. n