Adam Grzeszak Długie i drogie pożegnanie z węglem
Czas węgla minął – zrozumieli to nawet górnicy. Wciąż jednak nie wiadomo, jak ma wyglądać pożegnanie z naszym czarnym złotem i kto za to zapłaci. A rachunek będzie wysoki.
likwidacji górnictwa potrwa tak długo, że nawet najmłodsi górnicy doczekają emerytury, mogą okazać się iluzją. Przecież całkiem niedawno na barbórkowych uroczystościach politycy zapewniali ich, że węgiel to polskie bogactwo na 200 lat i żadna kopalnia zamknięta nie będzie.
Ze świętowania zostały więc tylko pieniądze. W Polskiej Grupie Górniczej na 4 grudnia przewidziano wypłatę barbórkowej 13. pensji. Nie było to takie pewne, bo PGG, największa firma górnicza Europy (41 tys. pracowników), znów jest w finansowych tarapatach. Po pierwszym półroczu strata wynosiła 548 mln zł. Spółka wystąpiła do Polskiego Funduszu Rozwoju o wsparcie wysokości 1,74 mld zł, więc znalezienie 300 mln zł ekstra na barbórkową trzynastkę było wyzwaniem. W podobnej sytuacji są pozostałe śląskie spółki górnicze, w tym JSW, Tauron Wydobycie i Węglokoks Kraj. One także wymagają finansowej kroplówki. Tymczasem już nawet państwowe banki nie chcą pożyczać pieniędzy. PKO BP ogłosił niedawno, że węglowych inwestycji finansować nie będzie. Zagraniczne banki taką politykę stosują od dawna.
Do kłopotów polskiego górnictwa zdążyliśmy przywyknąć.
W ostatnich latach śląskim kopalniom rzadko udawało się wychodzić na plus. Jedynie lubelska Bogdanka ma się lepiej, bo to najbardziej efektywne górnicze przedsiębiorstwo. Kolejne rządy, jak długo mogły, odsuwały od siebie problemy górnictwa, bojąc się zadzierać z górnikami. Kiedy sytuacja robiła się dramatyczna, umarzano długi, organizowano kolejne kredyty i sięgano po metody kreatywnej księgowości. Ostatni wielki zawał miał miejsce pięć lat temu. Skończyło się na przejęciu przez budżet grupy najbardziej deficytowych kopalń w celu ich likwidacji, bo unijne przepisy zezwalają na pomoc publiczną w górnictwie tylko wtedy, gdy pieniądze idą na zamykanie nierentownych zakładów.
Resztę kopalń rozdzielano między spółki elektroenergetyczne, bo górniczy liderzy żyli w przeświadczeniu, że elektrownie palą pieniędzmi w piecach. A jak im zabraknie, zawsze mogą podnieść cenę prądu. Niech więc podzielą się z górnikami, którzy dostarczają im węgiel. PiS kupił tę narrację i państwowym koncernom elektroenergetycznym kazał przejąć na garnuszek spółki węglowe wydobywające węgiel energetyczny (poza JSW, która wydobywa węgiel koksowy dla hutnictwa).
Karnawał trwał krótko i skończył się bólem głowy. W kasie, nie tylko kopalń, ale i energetyki pojawiły się pustki, a podwyżki cen prądu wywołały bunt odbiorców. Państwo musiało dotować energię dla odbiorców prywatnych, a wielki przemysł albo zamyka najbardziej energochłonne instalacje (np. wielki piec w Nowej Hucie), albo pospiesznie buduje własne elektrownie, i to już nie na węgiel.
Dziś PGE, największy państwowy koncern, do którego należy połowa polskich elektrowni węglowych, znalazł się w paskudnej sytuacji. Prezes Wojciech Dąbrowski alarmuje, iż musi się pozbyć nie tylko kopalń, ale także wszystkich węglowych elektrowni. Inaczej za rok czy dwa przyjdzie mu złożyć wniosek o upadłość. W jeszcze gorszej sytuacji jest śląski koncern elektroenergetyczny Tauron, właściciel trzech zakładów górniczych, w tym kopalni Brzeszcze, która choć kwalifikowała się do zamknięcia, zamknięta nie została, bo Brzeszcze to rodzinne miasteczko Beaty Szydło. Ratunkiem dla Tauronu jest dziś oddanie kopalń Węglokoksowi. Zobaczymy, ile ten pociągnie.
Covid-19 uderzył w śląskie górnictwo w dwójnasób. Kopalnie stały się epidemiologicznymi bombami, a jednocześnie załamał się popyt na węgiel. Gospodarka potrzebuje mniej prądu, a huty koksu. Jak policzył portal WysokieNapiecie.pl, przy kopalniach i w różnych miejscach kraju zmagazynowane jest 20 mln ton miałów energetycznych. To zapas na blisko pół roku. Energetyka przestała więc odbierać zakontraktowany węgiel, bo nie tylko szkoda jej pieniędzy, ale też nie ma gdzie go upchnąć. Z ratunkiem usiłował przyjść rząd, wykupując milion ton i magazynując w Ostrowie Wielkopolskim, ale to kropla w morzu potrzeb.
Jednocześnie trwa import węgla, co polskich górników doprowadza do wściekłości.
Wietrzą spisek opozycji, bo węgiel z importu kupują miejskie elektrociepłownie, a wiadomo, kto rządzi miastami. Tymczasem przyczyna jest banalna. Polski węgiel jest droższy od importowanego, a na dodatek gorszej jakości. Węgiel pozyskiwany z coraz głębszych pokładów leżących pod zurbanizowanymi terenami musi być bardzo drogi, zwłaszcza że państwowe kopalnie nie należą do szczególnie dobrze zorganizowanych i wydajnych.
Tymczasem Unia Europejska podkręca tempo odchodzenia od węgla, czyniąc jego wykorzystanie coraz mniej opłacalnym. Polscy liderzy związkowi apelowali do Ursuli von der Leyen, by na czas pandemii UE zawiesiła plan energetyczno-klimatyczny, ale stało się dokładnie na odwrót. Uznano, że transformacja energetyczna może być kołem zamachowym, które rozkręci europejską gospodarkę. Podniesiono cel redukcji emisji gazów cieplarnianych z 40 do 55 proc. w 2030 r. (w stosunku do 1990 r.), zaś plan Zielonego Ładu osiągnięcia neutralności klimatycznej w 2050 r. pozostaje nadal głównym zadaniem wspólnoty. Wszystkie kraje się na to zgodziły. Poza Polską.
Najważniejszym narzędziem unijnej polityki jest system opłat za emisję CO². Wyprodukowanie jednej megawatogodziny energii z węgla brunatnego wymaga emisji ponad tony CO², a z węgla kamiennego 700– 800 kg. Emisja jednej tony kosztuje dziś 27 euro. Pieniądze trafiają do budżetu i muszą być wydane na transformację energetyczną. – Ceny uprawnień, już dziś wysokie, będą nadal rosły, polskie elektrownie, które kiedyś sporą część dostawały za darmo, muszą je kupować. Jeśli do tego dodamy drogi węgiel, trudno się dziwić, że wytwarzanie energii w elektrowniach węglowych staje się coraz mniej opłacalne. Zwłaszcza że w tym samym czasie inne technologie energetyczne tanieją. Wysoki udział energetyki węglowej sprawia, że ceny prądu na rynku hurtowym są dziś w Polsce jednymi z najwyższych w Europie – wyjaśnia dr Joanna Maćkowiak-Pandera, prezes Forum Energii.
Rachunek ekonomiczny skłania więc spółki energetyczne do ograniczania produkcji prądu z węgla i inwestowania w zieloną energię i źródła niskoemisyjne (głównie gazowe). Szukają też sposobów, jak pozbyć się elektrowni węglowych razem z kopalniami. Pomysł jest taki, by utrzymywało je z podatków państwo i powoli wyłączało – w miarę jak będzie przybywało alternatywnych źródeł prądu: wiatraków na lądzie i morzu, elektrowni słonecznych, gazowych, a kto wie, może i atomowych.
Już wymyślono nawet nazwę takiego podmiotu – Narodowa Agencja Bezpieczeństwa Energetycznego (NABE), która miałaby status przedsiębiorstwa użyteczności publicznej (jak Poczta Polska). Bo przecież kraj, który ok. 70 proc. energii czerpie dziś z węgla, nie jest w stanie z dnia na dzień z niej zrezygnować. Musimy się jednak przygotować, że koszt działalności NABE zostanie nam dopisany do rachunku za energię. Eksperci Instrat, think tanku zajmującego się doradztwem w zakresie polityki publicznej, szacują, że przy niezwykle optymistycznych założeniach do 2040 r. agencja wypracuje 31,1 mld zł strat.
Do transformacji trzeba jeszcze przekonać górników. Tu przełomem okazał się ich wrześniowy strajk pod ziemią,
zorganizowany, by zablokować planowane zamknięcie najbardziej nierentownych śląskich kopalń – Wujka i Rudy. Zwłaszcza sprawa Rudy bulwersowała górników, bo to w praktyce trzy kopalnie i główny pracodawca w Rudzie Śląskiej. Zaskakującym efektem negocjacji z przedstawicielami rządu stało się porozumienie, w którym górniczy związkowcy zaakceptowali fakt, że węgiel nie ma przyszłości, a minister Soboń obiecał im, że kopalnie będą zamykane, ale bardzo powoli. Ostatnie – Jankowice i Chwałowice – zakończyć mają pracę w 2049 r. Rząd zobowiązał się, że nie tylko weźmie na siebie likwidację zamykanych zakładów, ale do finału będzie subsydiował straty pracujących kopalń.
Ten scenariusz rodzi masę wątpliwości. Bo powolne likwidowanie kopalń tak, by wszyscy górnicy mogli jak najdłużej fedrować, oznacza, że węgla wciąż będzie za dużo. – Tempo redukcji mocy w kopalniach powinno być dostosowane do tempa transformacji energetyki i jej malejącego zapotrzebowania na węgiel. Pozostałe zakłady trzeba jak najszybciej zamknąć. Ale jak to zrobić, kiedy my od lat nie doczekaliśmy się Polityki Energetycznej Polski, podstawowego dokumentu określającego, jaki ma być miks energetyczny? – zastanawia się dr Janusz Steinhoff, który jako wicepremier ds. gospodarczych w rządzie Jerzego Buzka dokonał pierwszej wielkiej restrukturyzacji polskiego górnictwa, likwidując 23 kopalnie i uzgadniając z górnikami program dobrowolnych odejść 37 tys. osób.
– Moje zadanie było pod pewnymi względami łatwiejsze niż to, jakie ma minister Soboń. My już w programie wyborczym AWS zapowiadaliśmy zamiar restrukturyzacji górnictwa, a politycy PiS jeszcze niedawno przekonywali górników, że będziemy kopać węgiel przez najbliższe 200 lat. Ja nie musiałem się martwić, czy mój plan zaakceptuje Komisja Europejska, bo Polska nie była jeszcze członkiem UE. A dziś są poważne wątpliwości, czy plan polskiego rządu zyska notyfikację w Brukseli. Przepisy unijne nie dopuszczają subsydiowania z publicznych pieniędzy działających kopalń.
Nawet prezes Polskiej Grupy Górniczej Tomasz Rogala nie ma wątpliwości, że dla kopalń PGG nie ma innego znaczącego odbiorcy niż krajowa energetyka, a nikt inny tego węgla po cenie przekraczającej koszt wydobycia nie kupi. Dlatego przewiduje, że państwo będzie musiało dopłacać do PGG 2 mld zł rocznie.
Tymczasem według scenariuszy przygotowywanych przez ekspertów (równolegle ekspertyzy zamawiają Ministerstwo Klimatu, Ministerstwo Aktywów Państwowych i Komisja Europejska) nasze pożegnanie z węglem przebiegnie dużo szybciej, niż nam się to wydaje.
W ciągu najbliższej dekady stracą rację bytu elektrownie na węgiel brunatny,
pozostaną jedynie najnowocześniejsze bloki na węgiel kamienny. Oddawano je do użytku w ostatnich latach, więc odznaczają się najwyższą sprawnością i zużywają najmniej węgla. Ale i tak inwestycje się nie zwrócą. Do zaopatrzenia ich w paliwo wystarczą Bogdanka i jedna– dwie najwydajniejsze śląskie kopalnie.
– Zdaniem firmy doradczej BloombergNEF za pięć lat silna presja ekonomiczna sprawi, że wyłączymy całą energetykę na węgiel brunatny, w tym Elektrownię Bełchatów – wyjaśnia Michał Hetmański z Instrat.
Transformacja polskiej energetyki i odejście od węgla to wielka i kosztowna operacja. Według niektórych szacunków pochłonie prawie bilion złotych. Jako przykład może posłużyć wyliczenie kosztów likwidacji kopalń Wujek i Ruda, które PGG szacuje na 5 mld zł (3,5 mld zł prace likwidacyjne, 1,5 mld zł osłona socjalna dla pracowników). Skąd wziąć na to pieniądze? Po pierwsze, z naszych podatków i innych opłat. Takich, jak choćby opłata mocowa, która wejdzie w życie w styczniu. To rodzaj podatku na utrzymanie przy życiu przez najbliższe lata elektrowni węglowych. Będą dostawały pieniądze za samą gotowość do produkcji energii. Dla górników to jednak marna pociecha, bo w trakcie gotowości nie trzeba sypać węgla do kotła.
Wsparcia w naszych wysiłkach gotowa jest udzielić Unia Europejska.
– Mamy szanse pozyskania z unijnych funduszy 30 mld euro na budowę odnawialnych źródeł energii, redukcję emisji, poprawę efektywności energetycznej, na transformację terenów pogórniczych – wyjaśnia dr Maćkowiak-Pandera. Fundusze na transformację są pochowane w rozmaitych zakamarkach unijnego budżetu – nawet we wspólnej polityce rolnej. Wiele środków będzie dostępnych jako pożyczki Europejskiego Banku Inwestycyjnego. Są też dwa specjalne źródła: Instrument Odbudowy i Odporności oraz Fundusz Sprawiedliwej Transformacji.
Do wzięcia jest blisko 36 mld zł w grantach. Trzeba się tylko spieszyć, bo Komisja Europejska te pieniądze chce szybko wydać i zobaczyć konkretny efekt. Dostaną je ci, którzy pokażą dobry projekt i go zrealizują.
Tymczasem nikt nie ma głowy do wymyślania projektów, bo dziś w rządzie za sprawy energetyki odpowiadają niemal wszyscy – Ministerstwo Klimatu, Ministerstwo Aktywów Państwowych, Ministerstwo Funduszy i Polityki Regionalnej, Ministerstwo Finansów. Czyli właściwie nikt. Jest jeszcze jedna „drobna” przeszkoda: Polska nie zaakceptowała unijnego Zielonego Ładu, a na dodatek teraz blokuje budżet unijny. Nawet jeśli Bruksela zdecyduje się na działanie na podstawie prowizorium budżetowego, części pieniędzy po prostu nie dostaniemy. I za parę lat obudzimy się na węglowych zwałach.
Powolne likwidowanie kopalń tak, by wszyscy
górnicy mogli jak najdłużej fedrować, oznacza, że węgla wciąż będzie za dużo.