Rozmowa z Mariuszem Wilczyńskim o współczesnej animacji i filmie „Zabij to i wyjedź z tego miasta”
Pierwsze recenzje od razu wietrzyły sukces.
Mnie najbardziej zdziwiła reakcja widzów. Niektórzy pod wpływem tego przecież niszowego i jakoś jednak hermetycznego filmu zapragnęli uściskać swoich starych rodziców, przytulić ich. Nie sądziłem, że potrafię wzbudzić tak silną empatię. W recenzji „Guardiana” pisano, że współczesna animacja dzieli się na dwie strefy wpływów: disneyowsko-pixarowską i z drugiej strony japońskiej mangi, a ja stworzyłem coś, co nie przypomina właściwie niczego. Poczułem dumę, że kontynuuję tradycję polskiej szkoły animacji.
„Zabij to...” przypomina intymną bajkę, w którą wplótł pan wątki autobiograficzne. Głównym tematem wydaje się śmierć. Odchodzenie znajomych, przyjaciół, rodziców. Napędzało pana poczucie winy?
W krótkim odstępie czasu zmarły najbliższe mi osoby. Oprócz ojca i matki straciłem Tadeusza Nalepę, który przez blisko 30 lat był moim przyjacielem. Stąd ten impuls, żeby niespełnione za ich życia sprawy jakoś domknąć. Nie epatując zbytnio ekshibicjonizmem. Nie lubię kina, które stawia oglądających w niezręcznej sytuacji, dociskając do ściany. Więc zrobiłem film jedynie luźno oparty na własnych przeżyciach i emocjach. Wiem, jak smakuje ból, tęsknota, samotność. Problemem było znalezienie pomysłu, jak to wszystko artystycznie przetworzyć. Niezwykłe wrażenie robi m.in. sekcja zwłok matki bohatera. Straszne cierpienie zostało w tej scenie zapisane. Równie trudna była poprzedzająca ją ostatnia rozmowa z mamą. Oraz śmierć Nalepy. Cały film jest utkany ze szczerości i ekstremalnych uczuć. Wystarczającą kreacją było to, że musiałem te sceny narysować, a wybitni aktorzy podkładali głosy. Obrazy zyskiwały moc, bo każdy wkładał w nie coś istotnego od siebie. Płakałem, pisząc scenariusz.
Powierzając Barbarze Krafftównie rolę matki, zdawałem sobie sprawę, że może mi odmówić. A zagrała tak, że wszyscy mieli łzy w oczach. Później dotarło do mnie, że miesiąc wcześniej jedyny syn pani Barbary umarł w Kanadzie, a kilka dni przed nagraniem dostała urnę z jego prochami. Więc ona w filmie mówiła do swojego syna.
Z ekranu słyszymy też głos nieżyjącego Gustawa Holoubka.
Napisałem dla niego monolog, do nagrania jednak nie doszło, bo aktor przedwcześnie zmarł. Jego syn Jan podarował mi potem prywatne nagranie, którego nie odważył się użyć w dokumencie „Słońce i cień”. Zostało zarejestrowane przy wyłączonych kamerach. Holoubek prywatnie wyznaje tam Tadeuszowi Konwickiemu swoją przyjaźń.
Wyznanie wiary w bezinteresowność i trwanie z ukochaną osobą.
Pan Gustaw każde zdanie zaczynał od „Tadziu, Tadzieńku”. Uznałem jednak, że musimy te słowa wyciąć, mimo że świetnie pasowały, bo w filmie są mówione do Nalepy, ale to byłoby moim zdaniem nadużycie. Bardzo ważne dla mnie jest też, że udało mi się namówić Andrzeja Wajdę, który narzucił Polakom swoje rozumienie patriotyzmu i wiele mitów, żeby powiedział napisany przeze mnie monolog o „Kanale”, filmie ważnym dla wielu pokoleń, przypominając, czym właściwie było powstanie warszawskie. Żaden kult, żadna elegia. Tylko zabijanie i pełzanie w rurach kanalizacyjnych. Wajdę do współpracy ze mną przekonał Paweł Edelman. Kręcili wtedy w Grudziądzu „Tatarak”. Wajda obawiał się, że jego dość charakterystyczny, sztywno ustawiony głos nie będzie pasował do głosu Ireny Kwiatkowskiej, który nagrałem wcześniej. Doradził, żeby w sprawach spornych zastąpił go Marek Kondrat, który potrafi idealnie go naśladować. Tak zrobiłem. Na ścieżce dźwiękowej raz słyszymy Kondrata, środek zdania wypowiada Wajda, kończy znów Kondrat i nie da się ich w ogóle rozróżnić. Ale takie sztuczki możliwe są tylko w filmie animowanym. Uwielbiam, jak Wajda z Kwiatkowską wspominają okupację. „To były najpiękniejsze lata” – mówi ona – „bo byliśmy młooodzi”. Takich odniesień kulturowych w „Zabij to…” jest dużo. Aby mniej zorientowany widz się w nich nie pogubił, Instytut Adama Mickiewicza i Culture.pl tworzą specjalną stronę z komentarzami do filmu.
Powiedział pan, że wybór Krafftówny, Kwiatkowskiej, Jandy, Chyry i wielu innych gwiazd polskiej kultury był uwarunkowany pańskim podziwem dla nich. Tylko tym, czy czymś jeszcze? Im wszystkim zawdzięczam to, że sztuka stała się dla mnie misją. Oprócz tego, że kształtowali moją wyobraźnię, wrażliwość, wartości, oni właściwie stale byli obecni w moim życiu. Moja mama, sama niespełniona aktorka, na okrągło oglądała teatr telewizji. Mama i jej rodzice byli repatriantami z Wilna. Jako 17-letnia dziewczyna zdała z pierwszą lokatą do szkoły filmowej w Łodzi. Wygrała m.in. z Jadwigą Barańską. Była za młoda, więc kazano jej przyjść już bez egzaminu za rok, ale mój bardzo konserwatywny dziadek, świetny adwokat, uważał, że środowisko filmowe to samo zło. I tak zmanipulował córkę, że poszła na chemię spożywczą. Ona później do końca życia nosiła w sobie poczucie niespełnienia. Przez uchylone drzwi często widziałem, jak śpiewała do słuchawki od prysznica dla wyimaginowanej publiczności. Często, żebym się jej nie plątał pod nogami, puszczała mi płyty z bajkami, które czytała Irena Kwiatkowska. Gdy przy realizacji „Zabij to…” poznałem panią Irenę, podarowałem jej na powitanie sto róż, bo czułem się tak, jakby była moją trzecią babcią. Parę razy już pan o tym mówił, ale wciąż nie rozumiem, w jaki sposób biedny chłopak z łódzkich Bałut
został przyjacielem legendarnego bluesmana Tadeusza Nalepy?
U szczytu sławy breakouci mieli szlaban na telewizję. Ale u nas na podwórku słuchało się tylko ich. Byłem jeszcze licealistą, gdy wpadłem na szalony pomysł. Wykręciłem międzymiastową, mimo że nie znałem numeru, poprosiłem o połączenie z moim idolem. Po dwóch godzinach odezwała się pani z centrali, informując, że on już nie mieszka w Rzeszowie. Ale może mnie połączyć z jego ojcem. Ojcu nakłamałem, że kończę szkołę filmową i chcę nakręcić dyplom o jego synu Tadeuszu. Powiedział, że musi zapytać syna, po dwóch tygodniach dał mi adres i pojechałem. Nalepa od razu się zorientował, że nie jestem studentem szkoły filmowej i nie zamierzam kręcić o nim dokumentu. Wybaczył mi to kłamstwo i tak to się zaczęło. Czego mnie nauczył? Żyć marzeniami, tworzyć na własnych warunkach. W 1981 r. on nie miał w ogóle pieniędzy. Wielu muzyków zarabiało na statkach, grając do kotleta. On się nigdy na to nie zdecydował. Nauczył mnie, że są rzeczy nie na sprzedaż. No i uwielbiałem słuchać, jak gra, żadnej wirtuozerii, mało dźwięków, ale każdy prosto w serce. „Wirtuoz potrafi zagrać cokolwiek, ja nie potrafię grać czegokolwiek” – to słowa Franka Zappy, które były też bardzo bliskie Nalepie, i ja też się tej zasady trzymam.
Zanim zajął się pan animacją, był już performerem, występował ze Stańką, Kiniorem, Pink Freud. Tworzył pan na koncertach improwizowane animacje. Skąd ta potrzeba?
Muzyka, zwłaszcza improwizowana, jest dla mnie bardzo ważna. Wielcy muzycy improwizujący co wieczór kreują nowy świat, codziennie mogą tworzyć nowe galaktyki. Animatorowi taka okazja zdarza się raz na kilka lat, gdy skończy film. „Agharta” i „Pangaea” Milesa Davisa, płyty nagrane tego samego dnia, otwierają dwa różne kosmosy. Coś niebywałego. Trudno o bardziej emocjonalne doznanie. Najukochańszego filmu nie obejrzę sto razy, a „Toscę” z Sutherland i Pavarottim z okresu, gdy, jak mówią złośliwi, on jeszcze śpiewał opery, a nie recitale – bardzo chętnie. To jest ta przewaga. Uniwersalizm muzyki zawsze robił na mnie wrażenie. Moja fascynacja Nalepą i Davisem brała się z oszczędności grania przez nich pojedynczymi dźwiękami. U Milesa to była słabość, z której uczynił siłę swojej muzyki. Dla Nalepy to był jego alfabet. Myślę, że przez to obaj mieli wpływ na syntetyzm mojego rysowania. Wychował się pan w Łodzi. W filmie opowiada pan trochę o swojej nienawistno-miłosnej relacji z robotniczym miastem. Mitologizuje pan to miejsce, dodając mu nieco infernalnej symboliki.
Piotrek Dumała powiedział, że nie muszę już ekranizować Bułhakowa, co zawsze było moim marzeniem, bo zrobiłem „Zabij to…” i to jest mój „Mistrz i Małgorzata”. Prawdę mówiąc, podczas rysowania „Zabij to…” bardziej mnie inspirował Hrabal niż Bułhakow. Chciałem pokazać Łódź, jaką zapamiętałem z dzieciństwa, odtworzyć szczegół po szczególe – z tramwajami, kioskiem ruchu, fabryką na rogu Kopcińskiego i Narutowicza, na której był neon w kształcie baranka, który widziałem przez okno z mieszkania dziadków. Dbając o maksymalny realizm, nie zaglądałem do żadnych starych fotografii ani dokumentów. To moja pamięć o mieście. Dla jednych – piekło komunizmu, dla innych nostalgia.
A Woland, Behemot, obcięta głowa wpadająca pod tramwaj, latające ryby – to nie są czytelne nawiązania do Bułhakowa?
Oczywiście, że są! Co ciekawe, Europejczycy to natychmiast odczytują, a Amerykanom trzeba po kolei wszystko tłumaczyć: dlaczego te postaci są ważne, co one znaczą. W kampanii oscarowej, która za chwilę rusza, czeka nas ciężka praca. Mówimy oczywiście o kategorii pełnometrażowy film animowany. „Variety” umieszcza nas na razie w drugiej dziesiątce. Czy coś zwojujemy, tego nie wiem. Producentka Ewa Puszczyńska tym dowodzi. Mamy wynajętego agenta. Pojawiły się świetne recenzje po wygranej w Ottawie – najważniejszym festiwalu animacji w Ameryce. Ale złudzeń raczej nie mam. Nasz film nie przypomina żadnego innego. Jest szorstki i brzydki. Oscary w animacji wygrywają filmy ładne, o liniowej narracji. Kandydatów jest wielu, a i tak zawsze nagrody zbiera Pixar. Dlaczego ciągnie pana w stronę „Mistrza i Małgorzaty?
Niedawno usłyszałem od Rosjan, że „Mistrz i Małgorzata” to zła książka. Próbowałem ich dopytać, z jakiego powodu, co to znaczy. Czy dlatego, że Chrystus na krzyżu wypowiada inne słowa niż w Biblii, jest tak obrazoburcza? Okazało się, że jest zła, bo nie da się jej przenieść na ekran. Każdy, kto stara się ją sfilmować, źle kończy. Można próbować, ale i tak skręci się kark. I jakaś klątwa faktycznie nad nią chyba wisi, bo zamiast się ostro wziąć do roboty, znów odłożyłem ten projekt. Rozmawiałem z wielkimi polskimi artystami, którzy bardzo chcieli zrealizować Bułhakowa, a jednak tego nie zrobili. Król Nowego Jorku Zbigniew Rybczyński w rozkwicie swojej światowej kariery był o krok od realizacji „Mistrza i Małgorzaty”, ale przyszedł dla niego ponury czas, ciężka i długa choroba żony. Jej śmierć. Studio Zbyszka podupadło, musiał wrócić do Europy, do Niemiec. Roman Polański szykował się do „Mistrza i Małgorzaty” po wyjeździe do Francji. Nie udało mu się zebrać pieniędzy, zamiast tego nakręcił „Wstręt”, zaraz potem przeżył tragedię rodzinną. Rozmawiałem również z Krzysztofem Pendereckim, który chciał zrobić balet połączony z operą na motywach tej książki, dla ukochanej wnuczki. Zlecenie jednak nie nadeszło, Maestro odszedł na początku tego roku, a wnuczka jest już dorosła.
Chce pan powiedzieć, że się boi, a zadanie wydaje się niewykonalne. Moim zdaniem, jeśli ma się to udać, to tylko w animacji. W tej materii wszystko może być prawdziwe i wiarygodne, trzeba tylko to umiejętnie dawkować. Bo mogę narysować, że ktoś spada z 20. piętra wieżowca, wstaje, idzie dalej i nikt tego nie zakwestionuje. A w filmie z aktorami taka scena będzie niewiarygodna. Tylko nie można takich sztuczek animacyjnych nadużywać. Żeby uwierzyć w magię, trzeba ją bardzo ostrożnie stopniować. Wtedy podróż na prosiaku dookoła domu nie wzbudzi wątpliwości. Tym bardziej nie rozumiem, dlaczego zmienił pan plany.
Do Berlinale byłem pewien, że robię „Mistrza i Małgorzatę”. Rozmawiałem z kompozytorem Pawłem Mykietynem, że on napisze muzykę – współczesną operę. Dla przypomnienia zacząłem słuchać audiobooka w znakomitej interpretacji Andrzeja Chyry. Ale po recenzjach, jakie zebrał „Zabij to…” w Berlinie, pomyślałem, że jednak odważę się zrobić następny osobisty pełnometrażowy film, bo to najbardziej mnie kręci, wywołuje emocje. Od 10 lat robię notatki i szkice do tego filmu. Skoro „Zabij to…” spotkało się z tak pozytywnym odbiorem, a niezrozumiałe kody okazały się uniwersalne i czytelne, to chyba warto zaryzykować i napisać oryginalny scenariusz, zamiast wracać do literatury? To był wybór między namiętnością a uczuciem z rozsądku. Złożyłem zarys scenariusza do PISF, dostałem dofinansowanie i klamka zapadła. O czym to będzie?
Nazwałem ten pomysł „Starczy” albo „Na mój pogrzeb w czerwonej sukni przyjdź”. Jeszcze nie wiem, który tytuł wybiorę. Pierwsza część rozegra się w Ameryce, wystąpi w niej m.in. Tom Waits. Nic więcej dziś nie zdradzę. Mam nadzieję, że warto czekać.
Będzie gotowy za pięć, dziesięć lat? Założenie jest takie, żeby skończyć oba przed emeryturą.