Sławomir Sierakowski Policja w służbie władzy
Policja i inne służby porządkowe na całym świecie są oskarżane o brutalność. Jak na tym tle wygląda Polska?
Najgłośniejszym wydarzeniem 2020 r., zaraz po pandemii, były protesty przeciwko brutalności policji w USA wobec kolorowych mieszkańców znane pod nazwą Black Lives Matter. Dyskryminację mniejszości zawsze widać w policyjnej statystyce: czarne ofiary przemocy policji to 24 proc., choć tej mniejszości jest 13 proc. w społeczeństwie amerykańskim. Nikt wtedy nie spodziewał się, że policyjna przemoc stanie się także problemem w Polsce.
Polska policja nie była dotąd uważana na świecie, ani nawet nad Wisłą, za przesadnie ostrą. Za takie uchodziły policja amerykańska, a z geograficznie nam bliższych – francuska czy białoruska. Owszem, co jakiś czas dochodziło także w Polsce do bulwersujących wydarzeń, takich jak głośny przypadek zabójstwa Igora Stachowiaka z 2016 r. albo sprawa torturowania na komendzie w Olsztynie zatrzymanych w 2015 r. za drobną ilość marihuany, za co w ostatni czwartek 17 byłych i obecnych policjantów stanęło przed sądem w Ostródzie (grozi im do 10 lat więzienia).
Wiadomo było też, że polscy policjanci używają przemocy podczas przesłuchań, kryją się nawzajem, likwidują dowody przestępstw, więc rzadko ponoszą odpowiedzialność za przewinienia i tylko dziennikarzom można zawdzięczać wyjaśnianie takich spraw jak śmierć Stachowiaka. Ale dotąd nie używano przynajmniej przemocy wobec pokojowo protestujących, wobec dziennikarzy, obserwatorów czy polityków. Ta granica została właśnie przekroczona.
Wzmożenie po wystąpieniu
Nagromadzenie przypadków nieuzasadnionego użycia siły zostało zauważone i napiętnowane u nas i za granicą. Skutek? W porównaniu do badania z 2017 r. zaufanie społeczne do policji spadło o ponad 20 pkt proc. – wynika z sondażu IBRiS dla Interii (z 64 do 44 proc.). Nieufność wzrosła z 19 do 33 proc.
Agencje prasowe i gazety całego świata pokazały zdjęcia Małgorzaty Lempart oraz dziennikarzy, jak chowają twarz w rękach i próbują zmyć gaz po ataku policji. Parlament Europejski 26 listopada przyjął rezolucję potępiającą nie tylko wyrok pseudo-Trybunału Konstytucyjnego zakazującego całkowicie prawa do aborcji, ale także nieproporcjonalne użycie siły wobec protestujących. Europarlamentarzyści napisali: „do kontroli protestów użyto oddziałów prewencji policji oraz żandarmerii wojskowej, a funkcjonariusze organów ścigania stosowali nadmierną siłę i przemoc fizyczną przeciwko pokojowym demonstrantom, w tym posłom do polskiego parlamentu oraz polskim posłom do Parlamentu Europejskiego”.
Członkowie PE zaprzeczyli także stanowisku polskich władz i samej policji, która na każdym proteście powtarza z megafonów, że protesty są niezgodne z prawem, bo trwa epidemia: „działania te są sprzeczne z nałożonymi na polski rząd na podstawie międzynarodowego prawa, w tym Karty praw człowieka, zobowiązaniami zagwarantowania prawa do pokojowych zgromadzeń. Jest to odpowiedź także Zbigniewowi Ziobrze, który polecił prokuraturze potraktować organizatorów protestów jak przestępców i żądać dla nich kar nawet 8 lat więzienia.
Wszystko na to wskazuje, że brutalne tłumienie protestów nie jest własną inicjatywą funkcjonariuszy, ale zaleceniem polityków. Coś zmieniło się już w sierpniu, gdy wyjątkowo agresywnie zareagowano na akcję zatrzymania przez młodych aktywistów jednej z homofobicznych furgonetek Fundacji Pro Life obwieszonej hasłami „stop pedofilii”. Od tego czasu można było zauważyć skokowy wzrost liczby patroli.
Także pierwszy protest Strajku Kobiet pod domem Jarosława Kaczyńskiego na Żoliborzu 22 października spotkał się z nieproporcjonalnie dużą obecnością zwartych szeregów policji i zablokowaniem ulic, doszło też do użycia gazu. Później policja zachowywała się już nie tylko spokojnie, ale wręcz chroniła protestujące kobiety przed napaściami tzw. Straży Narodowej i polskich tituszek, czyli dresiarzy w maskach, którzy wyszli na ulice atakować protestujących. Jednak 27 października Jarosław Kaczyński nieoczekiwanie wystąpił z przemówieniem, w którym wezwał do obrony zagrożonego zniszczeniem narodu i Kościoła przez wspólny wysiłek członków PiS, sympatyków i aparatu państwa. 29 listopada media ujawniły, że niektórzy politycy PiS z samym Kaczyńskim na czele wyrazili pretensje wobec komendanta głównego Jarosława Szymczyka, że policja nie reaguje odpowiednio stanowczo na protesty kobiet. Szymczyk miał zagrozić dymisją, jeśli naciski polityczne będą trwały.
Premia za bandyterkę
I wtedy do akcji wkroczył jego główny konkurent do szefowania policji – komendant stołeczny Paweł Dobrodziej. 10 listopada media dotarły do jego specjalnego listu do funkcjonariuszy z instrukcją, jak należy reagować na strajkujące kobiety: „niezwłocznie przystępować do natychmiastowego działania zmierzającego do przywrócenia ruchu na zablokowanych odcinkach i egzekwowania zachowań zgodnych z prawem. (…) Działamy, nie negocjujemy!”. Pojawiła się także wiadomość, że Szymczyk ma zostać zmuszony do odejścia po 11 listopada, z powodów zdrowotnych oczywiście.
I wtedy policja rusza bardziej niż zdecydowanie. Zaczyna się legitymowanie wszystkich uczestniczących w demonstracji, ściąganie z ulic, a nawet gonienie z pałami. 18 listopada na protest kilku tysięcy kobiet zwiezionych zostaje kuriozalna liczba 3,5 tys. policjantów. Podwójne sznury samochodów ciągną się przez setki metrów ulic w śródmieściu Warszawy. Policja zamyka kilkuset protestujących na placu Powstańców Warszawy w kocioł, uniemożliwia wyjście i postanawia każdego wylegitymować, tworzą się długie kolejki. Ludzie uciekają przez ogrodzenia w podwórkach. Sceny od dekad niewidziane w Warszawie. Nagle w tę grupę wbiega kilkudziesięciu napakowanych mężczyzn, którzy wywołują popłoch, wyciągają teleskopowe pałki i leją nimi przypadkowe osoby. Ludzie wołają: „Gdzie jest policja?!”.
Następnego dnia okazuje się, że to nie byli żadni naziole czy kibole, ale najbardziej profesjonalny oddział polskiej policji, a konkretnie pododdział Dariusza Zięby. Media docierają do informacji, że to jego inicjatywa i próba odwdzięczenia się władzy. Od objęcia władzy przez PiS Zięba zdążył awansować już o cztery stopnie. Inni zaprzeczają, że Zięba otrzymał polecenie oddelegowania swoich ludzi „do dyspozycji Komendy Stołecznej Policji”. Grupą antyterrorystów od tego czasu dowodził oficer KSP. Wszyscy eksperci i informatorzy mediów krytykują niepotrzebną agresję i nieprofesjonalne zachowanie antyterrorystów. Mówią o skompromitowaniu wieloletnich osiągnięć elitarnej jednostki BOA. Wszyscy, poza władzą, która nagradza ich 1500-złotową premią za interwencje, nie informując jednak, czym szczególnym się wykazali.
Funkcjonariusze w ciągu
Włączenie przez PiS policji w tzw. ciąg technologiczny to już naruszenie nie tylko praw, ale i podstawowego bezpieczeństwa obywateli, dziennikarzy i polityków opozycji. I te trzy grupy mogły to poczuć na własnej skórze, czego dowodzi atak na protestujące kobiety na placu Powstańców Warszawy, na 17-letniego Janka Radziwona czy 14-letniego fejsbukowicza, aresztowanie fotoreporterki Agaty Grzybowskiej (rozmowa z nią na s. 100) czy psiknięcie gazem w oczy posłance Magdalenie Biejat, choć obie pokazywały wcześniej legitymacje.
W państwie prawa nie ma miejsca na to, żeby nieumundurowani antyterroryści byli kierowani do atakowania pokojowego protestu. Ci sami ludzie wysłani do konfrontacji z kibolami albo po prostu terrorystami lub wyjątkowo niebezpiecznymi przestępcami nie będą budzić żadnych wątpliwości. Szczególnie gorszący i niebezpieczny był fakt, że tajniacy nie wylegitymowali się podczas interwencji, ani nie krzyczeli nawet, że są policją. Nie powiesili blach na szyi, a dopiero wycofując się, niektórzy wyciągnęli opaski, które każdy może sobie kupić na Allegro. Zostali pomyleni przez protestujących z prawicową bojówką, bo tak się zachowywali i wyglądali. Kraje autorytarne tym się różnią
od demokratycznych, że policji nie można odróżnić od bandytów. Po raz pierwszy po 1989 r. tak się zdarzyło u nas.
Szokujące były też tłumaczenia rzeczników policji. Po raz pierwszy były tak niezgodne z tym, co widziała cała Polska, i po raz pierwszy tak nacechowane politycznie. Dwaj rzecznicy – Komendy Stołecznej Sylwester Marczak i komendanta głównego Mariusz Ciarka – nie potrafili wyrazić choćby minimalnego zrozumienia dla powszechnego oburzenia ani jakiejkolwiek wątpliwości wobec zachowania policjantów. Powtarzali w kółko ten sam tekst, że wszystko będzie wyjaśnione; tylko że do dziś nie zostało. Marczak od początku mówił zresztą, że żadnej nieprawidłowości nie widzi i chodziło o ochronę zdrowia i życia funkcjonariuszy, a interwencja była niezbędna, choć cała Polska widziała co innego: walenie ludzi żelazną pałką przez agresywnego nieumundurowanego osiłka. Tchórzliwość rzecznicy zarzucili parlamentarzystom „chowającym się za immunitet”, choć jeśli ktoś zasłużył na taki zarzut, był to komendant główny policji Jarosław Szymczak, który ani razu nie odważył się pojawić w mediach. Odmówił też spotkania z posłami wykonującymi kontrolę poselską w Komendzie Głównej.
Jego rzecznik Mariusz Ciarka codziennie opowiadał co innego o aresztowaniu fotoreporterki Agaty Grzybowskiej, za każdym razem zdumiewająco. Najpierw w TVN24 stwierdził, że w momencie zatrzymania policjanci nie wiedzieli, że jest dziennikarką, choć w mediach już krążyły zdjęcia i nagrania, jak Grzybowska trzyma legitymację przed oczami policjanta. Następnego dnia Ciarka w TOK FM utrzymywał już, że dziennikarka „zaatakowała policjanta, błyskając w niego fleszem”, a „ponadto nie jest obiektywną dziennikarką”, „ma sympatie po konkretnej stronie” i ma partnerkę. Ciarka to nie jest jakiś enfant terrible policji, tylko człowiek wyjątkowo ceniony przez komendanta głównego, który niedawno awansował go na dyrektora biura komunikacji społecznej polskiej policji. W efekcie zaczęto żartować, iż obaj rzecznicy załatwili już sobie robotę w głośnej piarowej firmie R4S Adama Hofmana, byłego polityka PiS, gdzie wspólnikiem jest poprzedni rzecznik komendanta głównego Mariusz Sokołowski.
Urwane ręce, wybite oczy
Pojawiły się porównania do białoruskiej policji, której zachowanie Polacy mogli poznać z relacji telewizyjnych i prasowych. Od sierpnia OMON brutalnie, a nawet bestialsko rozprawia się z protestami Białorusinów. Doskonale wyszkolony, opłacany i specyficznie selekcjonowany z trudnych środowisk, a następnie formowany specjalny wydział policji wykorzystywany jest do zastraszenia społeczeństwa, rozbijania demonstracji, aresztowania i torturowania każdego, kto wyrazi sprzeciw wobec dyktatorskich rządów Alaksandra Łukaszenki. Statystyki mówią o 30 tys. zatrzymanych, niemal tysiącu więźniów oczekujących na wyroki, w tym wszystkich przywódcach opozycji, którzy zostali w kraju.
Porównanie polskiej i białoruskiej policji to wciąż gruba przesada, ale nie jest aż tak kompletnie bezzasadna, bo milicja białoruska, której częścią jest OMON, odwiedziła w 2018 r. polską, żeby w Szczytnie wymienić doświadczenia. Ktoś na taki pomysł wpadł, choć Białoruś była objęta sankcjami i wiadomo było o zabójstwach politycznych, torturach i traktowaniu społeczeństwa. Rację mają ci, którzy powołując się na przykład Białorusi, nie chcą czekać aż władza PiS, w swoich autorytarnych zabiegach, zrobi nam w Warszawie Mińsk zamiast Budapesztu.
Białoruś to dyktatura, ale w demokracjach, nawet wzorowych, policja też potrafi reagować na protesty nieproporcjonalnym użyciem przemocy, i to w usankcjonowany prawnie i systematyczny sposób. Tak jest we Francji i w USA. Duże znaczenie ma w tym tradycja. W Ameryce policja na Południu to spadek po patrolach brutalnie wymuszających posłuszeństwo niewolników, a na Północy po jednostkach zwalczających podklasę kolorowych, biedaków i imigrantów z krajów, które klasyfikowano jako drugą albo trzecią kategorię. We Francji policja wykorzystywana do tłumienia protestów tzw. BAC (Brigade anti-criminalité) jest przedłużeniem służb, które wróciły do kraju z kolonii, gdzie krwawo likwidowały opór Algierczyków i innych poddanych. Zatem porównywanie polskiej policji do ZOMO nie musi być tak zupełnie nieuzasadnione, bo podobne związki z przeszłością istnieją w innych państwach.
Podczas protestu żółtych kamizelek we Francji, który wybuchł w listopadzie 2018 r., zabito wprawdzie „tylko” jedną osobę, ale setki ciężko raniono, licznym odbierając zdrowie do końca życia. Ponad 11 tys. osób aresztowano, trzy tysiące skazano, kilkaset jest wciąż w więzieniach. 24 osobom wybito oczy, pięciorgu urwano ręce, odnotowano 284 przypadki uszkodzenia głowy wśród obywateli i dziennikarzy. To efekt stosowania przez policję broni używanej normalnie przez wojsko, a także ciągłego rozszerzania przez władze uprawnień policjantów.
Mimo powszechnej krytyki (i własnych liberalnych korzeni) Emmanuel Macron rozpoczął proces wdrażania prawa, które jest sprzeczne z prawem międzynarodowym i jeszcze bardziej wyłączy policję z odpowiedzialności za swoje działania. Nowe przepisy pozwolą karać za „udział w organizowaniu grupowej przemocy”, czyli po prostu protestowanie, a także „okazywanie pogardy policjantom”. Inny punkt nakłada karę za publikowanie zdjęć i nagrań policji, jeśli to „zagraża fizycznemu i psychicznemu bezpieczeństwu funkcjonariuszy”. Zauważenie tego jest istotne także dla nas, bo politycy PiS lubią powoływać się wybiórczo na przykłady innych państw i łatwo mogą użyć w przykładu francuskiego.
Jak poprawiać policję?
Tymczasem można też zauważyć pozytywne zmiany w funkcjonowaniu policji. Po zabiciu George’a Floyda i całej serii innych zabójstw Amerykanie na poważnie zabrali się za szukanie sposobu, jak ograniczyć brutalność funkcjonariuszy. W USA codziennie giną z rąk policjantów trzy osoby, czyli tyle, ile w innych państwach o porównywalnym poziomie życia przez cały rok. Poziom przemocy porównywalny jest jedynie z państwami upadłymi, głównie z Afryki i Ameryki Łacińskiej.
Wcześniej nadziei upatrywano we wprowadzeniu nowych technologii i w 2015 r. nałożono na policjantów obowiązek posiadania włączonych kamer podczas interwencji. Mimo że tak robią w 95 proc. przypadków, statystyka się nie poprawiła. Innym rozwiązaniem miało być zróżnicowanie policji pod względem rasowym. I to nie przyniosło rezultatu. Nawet kolorowi policjanci używają tzw. profilowania rasowego, czyli traktowania reprezentantów mniejszości jako bardziej podejrzanych niż biała większość.
Za skuteczne uznano za to zakazanie konkretnych zachowań, na przykład duszenia czy strzelania do jadącego pojazdu. Po wprowadzeniu takiego zakazu w 2016 r. w San Francisco liczba przypadków użycia siły przez policję spadła o 30 proc. Wykazano także skuteczność wprowadzenia ostrzejszych kryteriów kontroli predyspozycji psychologicznych u policjantów oraz specjalnych treningów zachowania. Pomogło też wprowadzenie w 2017 r. przez Baracka Obamę zakazu używania w policji broni wojskowej, cofnięte niestety przez Donalda Trumpa.
Co z tego można przenieść do Polski? Po interwencji na placu Powstańców i po tym, jak agresywni byli niektórzy policjanci, selekcja i treningi psychologiczne, a także zakazanie używania pałek teleskopowych wobec pokojowych protestów mogłyby nawiązywać do rozwiązań z USA. Tylko czy PiS w ogóle będzie zainteresowany ograniczeniem brutalności policji, czy raczej przeciwnie? I co na to policjanci, którzy także mają prawo głosu?
SŁAWOMIR SIERAKOWSKI