Siła małych
Niewielkie miasta i miejscowości zaskoczyły wszystkich. A najbardziej same siebie. Po ich mieszkankach nikt nie spodziewał się takiej determinacji.
nauczycieli. Jednak najbliższe są jej wciąż prawa kobiet. Jest samotną matką dwójki dzieci. Starszy syn, obecnie 12-letni, ma zespół Downa. Córkę (8 lat) urodziła zdrową. Ale gdy mała dorośnie, jej ciąże też będą obarczone ryzykiem. Hanna chce, by miała prawo i do badań prenatalnych, i do własnego wyboru.
Nie ukrywa – była już zmęczona psychicznie: – Kiedy zbieraliśmy podpisy pod obywatelskim projektem ustawy „Ratujmy Kobiety 2017”, który zakładał liberalizację przepisów aborcyjnych, młodzi nie byli zainteresowani. Mówili: nie moja sprawa, ja nie mam dziecka. Teraz obawiałam się, czy ludzie w ogóle zareagują na to, co zrobił Trybunał Konstytucyjny. Jednak Rybnik ruszył pełną parą. I Hanna Kustra, podobnie jak Patrycja Konkel, znowu poczuła moc. Minione lata nabrały sensu.
Zmęczona była też Beata Siemaszko z Siemiatycz. Czym? Złą atmosferą, ciągłymi odmowami udostępnienia sali, gdy próbowała coś dla ludzi zorganizować. Wraz z Jolantą Jackiewicz ze Śląskich Pereł i Hanną Grupińską, pisarką, zorganizowały „Stół: Kobiety idą do wyborów”. Zapraszały ekspertów, żeby dostarczyli niezbędnej wiedzy i umiejętności kandydatkom do samorządu w 2018 r. – Udało się – ocenia Siemaszko. – Przez trzy tury przewinęło się 56 osób, z czego 28 dziewczyn dostało się do samorządów. Miałam poczucie, że naprawdę idzie era kobiet. Dzięki „Stołowi” znalazłyśmy się w „Alfabecie buntu” Archiwum Osiatyńskiego. To miłe.
To sukces. Jednak kontakt z lokalną społecznością się rwał. Przez Kościół, przez tradycjonalizm. Po tym, jak dwa lata temu powiesiła na płocie kurii w Drohiczynie plakat dotyczący pedofilii, zaczęła być traktowana z dystansem. Nawet problem osób z niepełnosprawnościami okazał się trudny do ruszenia. Na Podlasiu jest ich sporo, ale są wstydliwie chowane po domach. Chciała to zmienić. Spotkała się z ostracyzmem. Zawęziła więc działalność do własnej wsi, do cotygodniowych spotkań dla zainteresowanych w świetlicy.
Po orzeczeniu Trybunału próbowała rozmawiać z tymi, którzy wcześniej byli aktywni. Rozesłała esemesy do kilkudziesięciu osób, że zamierza zaprotestować. Odpowiedziały dwie. Ale w niedzielę (25 października) wieczorem odezwała się znajoma: wraca z Sokołowa, tam się kosmos dzieje, trzeba wstawić na Facebooka wydarzenie na poniedziałek. Wstawiła.
Zebrało się w Siemiatyczach 250–300 osób. Frekwencja biła na głowę wszystkie wcześniejsze wydarzenia. Z protestujących wcześniej nie więcej niż dziesięć osób. 80 proc. w wieku poniżej 35 lat. Najwięcej 20–25 lat. – Nie trzeba im wiele tłumaczyć – opisuje Siemaszko. – Nie znają kompromisu. Nie po to się mówi: wypier...ć. Pamiętam grzeczne protesty KOD. Na początku byliśmy dumni, że nawet nie depczemy trawników.
Przebudzenie wnuczek
Natomiast Hanna Kustra jest pod wrażeniem rozlewania się buntu i pojawienia się nowych liderów. Wylicza: Racibórz, Żory, Zawiercie, Jastrzębie-Zdrój – pisowskie, Wodzisław Śląski – siedlisko neofaszystów… Tam protest uruchomiła zupełnie nowa osoba ze Śląskich Heks, bardziej radykalnych, niż były Perły. W Żorach jedną z liderek „spacerów” została Anna Ujma, trzydziestoparolatka, która wcześniej jeździła na protesty do Katowic. Sygnał do „spacerowania” po Żorach dała Ewa Kałus, społeczniczka i przyjaciółka Anny. Pierwszego dnia „spacerowało” ich kilkadziesiąt, potem ponad 200, ponad 400… Przekrój wiekowy – od 12-, 13-latek po panie koło siedemdziesiątki. Najwięcej w wieku między 20 a 40 lat. I panowie – tak ok. 15 proc. Żeby nosić cięższe banery, żeby ochraniać. Są przedsiębiorcami, których dotknęła pandemia. Albo kandydatami na ojców dziecka z in vitro. Albo ojcami dzieci niepełnosprawnych.
– Młode pokolenie – mówi Anna Ujma – jest inne niż my, odważniejsze. Jego przekaz słowny jest silniejszy, bardziej wulgarny. Ale w sposób świadomy. Wiedzą, czym są prawa człowieka, godność, obrona demokracji. Są zdeterminowani, zbuntowani. Kierują się nowoczesnym patriotyzmem, który nie potrzebuje szabelki. „Spacery” to pomost dla pokoleń, lekcja demokracji. Bo w trakcie się rozmawia. Zaczynają pytać: dlaczego staliście pod tymi sądami?
W 2016 r. dominowały twarze babć i matek, teraz proporcje się zmieniły na rzecz wnuczek (a i wnuków). Nierzadko właśnie ci młodzi byli spiritus movens manifestacji. Jak w Kartuzach czy Jastrzębiu-Zdroju. Protest w Jastrzębiu zainicjowały głównie osoby z ostatnich klas szkół średnich. Jarosław Ligas, doświadczony działacz społeczny, samorządowiec, ojciec nastoletnich córek, poszedł z tubą, na wszelki wypadek. Ale młodzi wszystko mieli, tubę też, i świetnie sobie radzili. Ludzie się przyłączali całymi rodzinami.
– Wcześniej – konstatuje Ligas – działania polityków nie dotyczyły młodych bezpośrednio, więc nie reagowali. Teraz jest zmiana pokoleniowa.
Podobna refleksja naszła w Siemiatyczach Beatę Siemaszko, która określa swój wiek jako średniopóźny. – Mam nadzieję, że jestem odźwierną, że powiem: teraz wasza kolej. Powinnam wspierać, uczestniczyć, negocjować z policją, zapewniać opiekę prawną. Ale reszta to już ich sprawa. Ja już nie będę rodzić. Oni niech robią rewolucję. Pójdę za nimi w ogień. Choć strach też o te dzieciaki. Z drugiej strony ogromna ulga, że są zalążki społeczeństwa obywatelskiego.
Wzrusza się, bo myślała już, że Podlasie, tak pisowskie, zamknięte w sobie, jest spisane na straty. A tu wychodzą młodzi i zachowują się dokładnie tak jak w dużych miastach. Nie chcą tylko protestować, chcą robić coś dobrego.
Ostrożniej, łagodniej
W malutkim Helu (3 tys.), który lubi się określać jako początek Polski, pokoleniowa zmiana warty dokonała się samoistnie. W 2016 r. Czarny Protest zorganizował tam mężczyzna – radny Marek Chroń związany z KOD. Przyszło 13 osób, wliczając w to żonę i dorastającą
córkę inicjatora. Teraz Chroń, przewodniczący rady miasta, został zaproszony na „wydarzenie” przez dwie wkurzone 33-latki, które dotąd nie występowały w roli liderek – Żanetę Galewską, matkę trojga dzieci (w tym dwójka z problemami zdrowotnymi), i Patrycję Paruch. Pierwsza była wcześniej operatorką lokalnej telewizji, druga jest kelnerką.
Właściwie chciały zaprotestować w większym, choć też malutkim, Pucku. Ale Żanecie zabrakło czasu z powodu dzieci, a Patrycja nie miała czym dojechać. Zdecydowały się na protest w Helu. Patrycja, rodowita helanka, miała więcej obaw. Głównie o ludzi, czy przyjdą. Zebrało się około setki oraz 30 aut. Tyle nie zgromadził nawet WOŚP. Dużo młodzieży 15–16 lat. W przemarszu uczestniczyła 15-letnia pasierbica Patrycji i córka Żanety, jej rówieśnica. Przyszły też dwie siostry Patrycji. Starsza ma pięcioro dzieci, młodsza dwójkę. Raz w stronę protestujących poleciały jabłka. Ale przychylnych gestów było zdecydowanie więcej.
W Kartuzach (15 tys. mieszkańców) inicjatorkami przemarszu były dwie studentki i nastolatka. Weronika Gołąbek, 23-latka (IV rok prawa na Uniwersytecie Gdańskim, jednym z jej wykładowców jest sędzia Trybunału, który podpisał się pod jego orzeczeniem), pierwszy raz w życiu przemawiała do tłumu. Doświadczyła stresu, ale też przypływu energii od zgromadzonych ludzi. Protest wyciągnął z domów ok. 1,5 tys. osób.
– U nas taki tłum na ulicach był widywany jedynie w Boże Ciało – mówi Magda Dzienisz z „Expressu Kaszubskiego”. – Podbudowani jesteśmy. Bo w Kartuzach ciężko zmobilizować do wspólnego działania w innych sprawach niż Kościół. Kaszubi to specyficzna społeczność, prawie wszyscy katolicy, i tak porządnie praktykujący. Osoby, które wyszły na ulice, też chodzą do kościoła. Ale jednak się sprzeciwiły.
W „Expressie Kaszubskim” trochę się obawiali kontrmanifestacji, bo przed kościołem stała grupa zamaskowanych osiłków. Ale kobiety nawet na nich nie spojrzały. Zresztą tu chyba nikomu przez myśl by nie przeszło wchodzenie z protestem do kościoła.
Dla pobliskich ultrakonserwatywnych Sierakowic (model rodziny 2+4) szokiem było już samo to, że ktoś zapowiedział protest. A jeszcze większym, że doszedł do skutku. Jednak jego organizator nie odważył się pokazać, pozostał anonimowy. Nie brakło głosów, że wyszła „gówniarzeria”. Ale lada moment te młode kobiety będą decydowały: rodzić czy nie, pójść z dzieckiem do kościoła czy nie.
Prowincja burzy się ostrożniej, mniej konfrontacyjnie. Wszyscy muszą na co dzień współistnieć. W Drawsku Pomorskim przy pierwszym przemarszu jego liderki nakleiły na drzwiach kościoła plakaty z ukrzyżowaną kobietą i zdjęcie mocno zdeformowanego płodu. Ale części osób się to nie spodobało, więc później kościół omijały. Zresztą duże miasta po pierwszych kościelnych incydentach poszły w ich ślady.
– W większych miejscowościach nie kalkulują: iść pod kościół czy pod biura PiS, tu jest inaczej – mówi Agnieszka Mastalerz-Madej. – Wulgaryzmy też staramy się ograniczyć. Pod PiS po pierwszym przemarszu również już nie chodzimy, żeby nie nadwerężać relacji z policją.
W Drawsku nie chcą, by policjanci mieli kłopoty ze strony władzy. Bo generalnie, przynajmniej na razie, w małych miastach relacje manifestujących z policją były dobre. Przecież to sąsiedzi. Ale czy tak pozostanie?
Agnieszka Mastalerz-Madej, która rok temu przeprowadziła się do Drawska ze Szczecina, wcześniej także uczestniczyła w protestach, ale nie jako liderka. Już wie, że małe miasta łatwiej zastraszyć. Ludzie są mniej zorientowani. Jedni przestraszyli się po zapowiedziach wiceministra Wosia, że organizatorom protestów grozi do 8 lat więzienia. Inni po akcji ministra Czarnka, który kazał kuratoriom tropić uczniów oraz nauczycieli zaangażowanych w protest. Ale lokalnie też nie brak prawników gotowych pomóc pro bono. To uspokaja.
W klinczu
Na prowincji łatwiej wywrzeć nacisk. Czasem kobiety z pierwszej linii frontu przechodzą w cień, bo pracodawca męża między wierszami dał do zrozumienia, że żona nie powinna się tak angażować. Zdarza się, że mężowie płacą cenę. Jak w Tczewie, gdzie po 15 latach pracy w Lotosie posadę stracił mąż Iwony Ochockiej zaangażowanej w protesty. Samą Ochocką trudno było dosięgnąć – jest dyrektorką szkoły niepublicznej. Zapowiedziała, że nie spasuje.
Łatwiej wystraszyć, trudniej spacyfikować. Bo skoro ktoś dał twarz jakiejś sprawie, już nie wypada się wycofać. To kwestia godności. Tu nie zniknie w anonimowym tłumie. Zatem represje mogą nawet zwiększyć determinację. Jak zwiększyło ją sławetne wezwanie Kaczyńskiego do obrony kościołów. Owszem, sporo osób się przeraziło, ale jeszcze bardziej utwierdziły się w przekonaniu, że przy takiej władzy żyć się nie da.
Po pierwszej uderzeniowej fali obie strony – i protestujący, i pisowska władza – stanęły przed dylematem, co dalej. Tkwią w klinczu. Władza, niezdolna do rozmów, próbuje grać na przeczekanie, by w jesiennych słotach wypaliła się energia buntu. Druga strona, skupiona wokół Ogólnopolskiego Strajku Kobiet, próbuje gospodarować tą energią, przekuć protesty w coś trwalszego. Czym się to skończy, nie wiadomo. Pewne jest, że odgrzaniem sprawy aborcji PiS zafundował sobie dużo nowych „tykających bomb”. Znacznie więcej niż w 2016 r. I to także w środowiskach, które zasadniczo były mu przychylne, uchodziły za bastiony, okopy czy jak to nazwiemy.
– To jest nowa jakość – mówi prof. Cezary Obracht-Prondzyński. – To, czego ludzie doświadczyli, nie zniknie. Zniknie może z ulic, ale nie z serc i pamięci. Dla społeczeństwa obywatelskiego to nadzieja.