Adam Grzeszak, Mariusz Sepioło Przedświąteczne odmrażanie galerii
Mieliśmy handlowy czarny piątek – bez handlu. Czarną sobotę – czyli tłumy po otwarciu galerii i sklepów. Potem czarną niedzielę – znów dzień bez zakupów. Handlowcy naciskają, aby po miesiącach przymusowego lockdownu uchylić na stałe zakaz niedzielnej sprz
do centrum i do sklepu stoją dozowniki z płynem dezynfekującym. Jesteśmy gotowi do ograniczenia liczby klientów. A przynajmniej taką mam nadzieję. Czy robimy jakieś specjalne akcje, promocje, żeby przyciągnąć klientów? Jesteśmy sklepem sieciowym. Żadnych informacji o promocjach nie dostaliśmy – relacjonował dzień przed sobotnim otwarciem Piotr, właściciel sklepu z odzieżą i obuwiem sportowym w galerii jednego z miast na Mazowszu.
Tego samego dnia Sejm przyjął ustawę dodającą 6 grudnia do listy handlowych niedziel. W sumie będą w grudniu trzy. Niby niewiele, ale zawsze coś. Nie pomogły protesty handlowej Solidarności i pikieta pod Sejmem, w którym związkowców wspierały sklepowe manekiny.
Bożonarodzeniowy handel zawsze działał jak dobrze naoliwiona maszyna. Ruszał tuż po 1 listopada, kiedy ze sklepów znikały znicze i chryzantemy, a ich miejsce zajmowały choinki, bombki i mikołaje. Z głośników sączyły się melodie „Jingle Bells” i „White Christmas”, co powodowało, że w organizmach klientów wyzwalał się świąteczny hormon. Pod jego wpływem zaczynali nerwowo poszukiwać choinkowych i mikołajkowych prezentów, wiktuałów na świąteczny stół i sylwestrowe imprezy. Pospiesznie uzupełniano wyposażenie mieszkań i garderobę.
– Grudzień to dla handlu najważniejszy miesiąc w roku. Wielu firmom zapewnia 20, a nawet 30 proc. całorocznych obrotów. W tym roku to szczególnie ważne, bo po wiosennym lockdownie większość nie odrobiła strat – przyznaje Marek Piechocki, prezes firmy odzieżowej LPP (marki Reserved, Cropp, House, Mohito, Sinsay).
Prawdziwie czarny piątek
W tym roku koronakryzys sprawił jednak, że maszyna się zatarła. Kiedy handlowe żniwa miały ruszyć, zalała nas druga covidowa fala i rząd pospiesznie zamknął centra handlowe i galerie, sklepy meblowe, gastronomię, kina i teatry. Nie odbędą się sylwestrowe bale, a święta przykazano spędzać w kameralnym gronie.
Zakazy mocno skomplikowały także importowany z Ameryki handlowy obyczaj, który służy do nakręcania przedświątecznej sprzedaży. To Black Friday, czyli czarny piątek, dzień wyjątkowych przecen. Tłumy zawsze wtedy waliły do sklepów, ale w tym roku tłum to gwarancja zakażeń, więc czarny piątek trzeba było przenieść do internetu. E-handel to dla wielu przedsiębiorców ostatnia nadzieja na uratowanie obrotów.
– Z naszych badań wynika, że duża część Polaków ogranicza dziś zakupy w handlu stacjonarnym, a częściej decyduje się na zakupy online. Jedynie co piąty nie zmienił swoich zwyczajów zakupowych w związku z obecną sytuacją pandemii – mówi Marcin Gruszka, rzecznik Allegro, największego polskiego operatora e-handlu.
– Mamy 200 sklepów, wszystkie, poza jednym, w galeriach handlowych. Dlatego e-sklep okazał się dla nas ratunkiem. Byliśmy zaskoczeni, jak wiele osób zdecydowało się na zakup biżuterii przez internet. Zarówno wiosną, jak i w listopadzie obserwowaliśmy duże zainteresowanie zakupami drogiej złotej biżuterii z diamentami i cennych zegarków. Wiele osób uznało, że w niepewnych czasach to najlepsza lokata kapitału – wyjaśnia Michał Stawecki z firmy Apart. Uzależnienie Apartu od galerii okazało się bolesne, bo firma liczyła, że na przedświątecznej fali odrobi to, co wcześniej utraciła. A tymczasem listopad musiała dopisać do listy tegorocznych strat.
Centra handlowe powstały już niemal we wszystkich większych i mniejszych miastach. Blisko 20 proc. obrotów handlu detalicznego przepływa dziś przez tego typu obiekty. Covid wprawdzie sprawił, że centra handlowe straciły sporo ze swej atrakcyjności, zwłaszcza gdy zamknięte zostały kina, sale zabaw i gastronomia, ale handel wykazał się zaskakującą odpornością.
– Kiedy po wiosennej przerwie galerie znów otwarto, okazało się, że liczba odwiedzających się skurczyła, ale nie odbiło się to w tym samym stopniu na obrotach. Mniej było osób spacerujących i oglądających – zauważa Marek Piechocki, nie kryjąc nadziei, że decyzja o dodaniu jednej grudniowej niedzieli handlowej poprawi sytuację nie tylko LPP, ale całej branży handlowej. Może skłoni rząd do przywrócenia handlu w niedziele przynajmniej do połowy przyszłego roku? Coraz częściej podnoszą się takie głosy, na które przewodniczący Solidarności Piotr Duda odpowiada groźnym „nie”, przekonując, że przedsiębiorcy chcą wcisnąć nogę w drzwi i przywrócić niedzielny handel już na stałe. – Nie rozumiem tego. Czy pan Duda nie zdaje sobie sprawy, że w ten sposób można rozrzedzić ruch w sklepach i sprawić, że ograniczymy ryzyko zakażeń? – dziwi się Piechocki.
Handlowcy próbują zdobyć poparcie wicepremiera Gowina i zapowiadają po Nowym Roku naciski i protesty.
Ochrona przymyka oko
W sobotę, 28 listopada po 10.00 przed galerią Copernicus w Toruniu parking jest już prawie pełny. Jedyne, co zmieniło się od czasu sprzed lockdownu, to wyznaczone punkty pick-up dla kurierów odbierających jedzenie z restauracji. – Ludzi jest dużo, podobnie jak w dwóch ostatnich dniach przed zamknięciem sklepów w galeriach – mówi pracownica sklepu odzieżowego w centrum handlowym w Toruniu. – Klienci wchodzą i wiedzą, co chcą kupić, czasem po kilka sztuk. Przychodzą całymi rodzinami.
W środku tłum. Przy wejściu – dozownik środka dezynfekcyjnego. Nie widać, żeby do urządzenia ustawiała się kolejka, choć Polska Rada Centrów Handlowych zapewniała, że galerie będą działały w szczególnych rygorach sanitarnych. Kolejka stoi za to przed sklepem sportowym. Kilkoro klientów czeka na wpuszczenie (w sklepie jest limit do 15 osób). Kolejka jest też przed stoiskiem z pieczywem. Ludzie ustawieni gęsiego, jeden za drugim, niemal chuchają sobie na karki, a na pewno na bułki. Nie każdy nosi maseczkę na nosie i ustach. Można odnieść wrażenie, że sposób noszenia maseczek świadczy o statusie. Pracownicy sieciowych sklepów z odzieżą, sprzętem, biżuterią oraz księgarni noszą maseczki prawidłowo, a niektórzy dodatkowo chronią się przyłbicami. Samozatrudnieni – właściciele wysp, małych butików czy kiosków – noszą je na brodzie, ściągnięte z nosa, czasem nie mają na sobie żadnej ochrony.
Marta, handlująca w jednej z krakowskich galerii tekstyliami, pod koniec dnia jest zmęczona i rozczarowana. – Połowa ludzi przyszła do nas tylko pooglądać. Jak mam nadrabiać straty, jeśli panuje jeden wielki bałagan? – pyta. Ponosi koszty reżimu sanitarnego, który klienci często po prostu ignorują. – Przychodzi pani, bierze garść masek i mówi: będę miała do sprzątania – opowiada.
Choć pandemia zmieniła zwyczaje zakupowe i chętniej korzystamy z e-sklepów, to galerie nadal pełnią rolę miejskich rynków.
– W jednym sklepie znikły nam dzisiaj dwa opakowania rękawiczek. Koszt – ok. 100 zł.
Sobotnich klientów w galeriach można podzielić na kilka grup. Pierwsza, chyba najliczniejsza, to rodziny z dziećmi. Przechadzają się po sklepach bardziej po to, żeby razem spędzić czas inaczej niż w domu. Druga, również widoczna, to rozchichotane grupki nastolatków. Zajęcia zdalne sprawiły, że dawno się nie widzieli. Są też ci, którzy przyszli po prostu zrobić zakupy. Z korytarzy galerii oni znikają najszybciej. Pakują wypełnione siatki do samochodów i czym prędzej odjeżdżają.
W sklepie z RTV i AGD kolejki są wszędzie, przy półkach z towarami, do doradców klienta, do punktu ratalnego. Najdłuższe są do kas. W tle gra muzyka, działają telewizory, przenośne głośniki, laptopy. Przed wejściem pracownik liczy klientów. – Zbliżamy się do limitu. Na terenie sklepu może być 200 klientów, teraz mam policzonych 189.
W drugiej toruńskiej galerii korytarze są puste. Miejsc parkingowych też pod dostatkiem – zwykle, żeby znaleźć miejsce, trzeba jechać na czwarty poziom. Teraz swobodnie parkować można już na drugim. Tylko do niektórych sklepów ustawiają się kolejki oczekujących na wejście. Najdłuższa do tego, który oferuje końcówki serii ubrań znanych marek w znacznie obniżonych cenach. Ale i tu klientów jest mniej, niż bywało – w kolejce trzymają między sobą duży dystans.
Pani Agata, oderwana od czyszczenia sprzętu, narzeka, że chociaż sklepy otwarto, brakuje efektu „wow”. Spodziewała się tłumów oblegających jej stoisko z lodami. A tutaj co? Pusto. – Jeśli chodzi o utarg, to bardzo słabo – mówi. – Może nie jest im wygodnie brać lody i wychodzić na zewnątrz, żeby zjeść? Na terenie galerii spożywanie jedzenia jest zabronione. Chociaż ochrona przymyka oko.
Zakupy jak silnik
Zaskoczenie: w wielkiej warszawskiej Galerii Mokotów w pierwszą po trzech tygodniach otwartą sobotę nie czuć świątecznej atmosfery. Jakieś symboliczne ozdoby w przejściach i zamiast „Jingle Bells” słychać co pewien czas wezwania do przestrzegania reguł sanitarnych. Kolejki stoją tylko przed niektórymi sklepami – Lego, Duka, Flying Tiger, Empik – widać, że dominują poszukiwacze choinkowych prezentów, a ponieważ sklepy małe, trzeba limitować wejścia. Sporo czeka też przed RTV Euro AGD, z nadzieją na niższe ceny, bo sprzedawcy elektroniki kuszą od dawna odmianą czarnego piątku, czyli Cyber Monday.
– Dziwi mnie chęć kupowania w realu towarów, które świetnie się sprawdzają w e-handlu – mówi dr Małgorzata Starczewska-Krzysztoszek z Wydziału Nauk Ekonomicznych UW pod wrażeniem sobotniego tłoku, jaki zobaczyła na parkingu przed sklepem Ikei. – W tym roku ograniczymy nasze wydatki na prezenty o 10 –20 proc. Na żywność pewnie troszkę mniej, ale niewiele. Wyjazdy świąteczne będą zredukowane.
Ekonomiści z uwagą śledzą przedświąteczne handlowe wzmożenie, bo prywatna konsumpcja to dziś główny silnik napędzający gospodarkę. W ubiegłym roku zawdzięczaliśmy jej połowę wzrostu PKB. A zatem im więcej dziś kupimy, tym recesja będzie mniejsza. (Prognozy na ten kwartał to nawet minus 5,3 proc., a w całym roku minus 3,5 proc.). I to właśnie, jak się wydaje, było główną przyczyną rozluźnienia przez rząd rygorów pandemicznego handlu. Mimo że koronawirus nie odpuszcza.
Po dziesięciu miesiącach konsumpcja jest na poziomie 97 proc. w stosunku do tego samego okresu zeszłego roku. W lipcu, sierpniu i wrześniu widać było lekkie odbicie, wzrósł też wskaźnik ufności konsumenckiej, czyli tego, jak oceniamy swoją bieżącą i przyszłą sytuację. W październiku wszystko się zawaliło. – Reakcje polskich konsumentów są bardzo głębokie, głębsze niż w innych krajach UE – twierdzi ekonomistka.
Przedświąteczne zakupy to zjawisko na tyle poważne, że doczekało się wielu socjologicznych i ekonomicznych badań. Powstała nawet teoria społecznej straty świątecznej, nazwana scroogenomiką od Ebenezera Scrooge’a, bohatera „Opowieści wigilijnej” Karola Dickensa, skąpca i wroga świąt. Bo prezenty są z reguły nietrafione i lądują gdzieś w szafie, a potem dołączają do śmieci zanieczyszczających planetę. Twórca scroogenomiki prof. Joel Waldfogel z Uniwersytetu Stanforda wartość wyrzucanych po świętach prezentów tylko w USA ocenia na 85 mld dol. Stwierdził też, że z reguły nie doszacowujemy wartości otrzymanych prezentów. Wydają nam się średnio o 20 proc. tańsze, niż rzeczywiście kosztowały. – To bliski mi pogląd. Dlatego w moim rodzinnym kręgu, w którym spędzam święta, stosujemy zasadę pisania listów do Świętego Mikołaja i losowania, kto komu daje prezent – zdradza dr Starczewska-Krzysztoszek.
Może więc lepiej dawać pieniądze albo bony podarunkowe? Z najnowszego badania firmy Deloitte „Zakupy świąteczne 2020” wynika, że najbardziej pożądanymi prezentami przez mężczyzn jest właśnie gotówka, a kobiety lokują ją na drugiej pozycji za kosmetykami i perfumami. Także w przypadku dzieci pieniądze są na drugim miejscu prezentowego rankingu, tuż za zabawkami.
Teoria scroogenomiki ma przeciwników. Należał do nich zmarły w tym roku prof. Alberto Alesina z Harvardu, który twierdził, że nie można wszystkiego sprowadzać do finansowej wartości prezentu, bo liczy się też to, że „jest sygnałem natężenia wysiłku poszukiwawczego”. A zatem liczy się też wartość niematerialna – to, że ktoś o nas myślał, starał się, chciał dobrze, choć może mu nie wyszło. – Prezent, zwłaszcza w kontekście świąt, jest symbolem. Nie liczy się, czy ktoś trafił z prezentem, ale to, że starał się myśleć, co może nam sprawić przyjemność. To rodzaj emocjonalnej nagrody. A poza tym każdy z nas ma w sobie trochę dziecka i czegoś oczekuje – komentuje dr Paweł Wójcik, badacz rynku i psycholog zachowań konsumenckich z Wydziału Psychologii UW.
Z badania „Zakupy świąteczne 2020” wynika, że Polacy tegoroczne święta planują spędzić oszczędniej. Jedni, bo pogorszyła się ich sytuacja finansowa, inni, bo pogorszył im się nastrój. Wydamy na nie o 30 proc. mniej niż przed rokiem. Przeciętnie 1318 zł, z czego połowa pójdzie na prezenty. Ale i tak nasze oszczędności świąteczne nie są tak wielkie jak innych europejskich nacji. Niemcy zredukują swoje wydatki o 47 proc., Włosi o 48 proc., Holendrzy o 43 proc. Jeśli chodzi o święta, dogoniliśmy już bogatą Europę: Włosi planują wydać o 144 zł mniej niż Polacy, a Holendrzy o 373 zł.
Ale jak będzie naprawdę, nikt dziś nie wie.
ADAM GRZESZAK, MARIUSZ SEPIOŁO