Agnieszka Sowa Lekarze i pielęgniarki mają dość
Czy w pandemii będziemy mieć protesty lekarzy, lekarzy rezydentów i pielęgniarek? Władza robi, co może, aby tak się stało.
Pielęgniarki są zdeterminowane: będzie spór zbiorowy. A Porozumienie Rezydentów prowadzi rozmowy z Naczelną Izbą Lekarską, zastanawiając się nad formą protestu. – Na pewno nie odejdziemy od łóżek i nie zostawimy pacjentów – mówi prof. Andrzej Matyja, prezes Naczelnej Rady Lekarskiej. Bo największy sprzeciw środowiska budzi nawet nie to, że władza obiecuje im dodatki, a potem zabiera, że kugluje przy ustawach, ośmieszając proces ustawodawczy, że zaprasza lekarzy spoza UE, których kwalifikacji nie potwierdzą izby lekarskie. Nie chcą dłużej być zmuszani do pracy w warunkach, w których nie są w stanie leczyć chorych zgodnie ze standardami i przysięgą Hipokratesa.
UMIERALNIE
Dr Z., ordynator oddziału (teraz już covidowego) w powiatowym szpitalu w północno-wschodniej Polsce, nie zgodził się na to, żeby chorych na koronawirusa leczyć zdalnie. Dyrektor szpitala, zobligowany przez wojewodę do utworzenia w ciągu trzech dni 50 łóżek covidowych, postanowił w salach zainstalować kamery i w ten sposób monitorować chorych. Lekarz miał wchodzić do nich tylko raz na dobę, pielęgniarka co sześć godzin. Po to, by maksymalnie ograniczyć możliwość zakażenia personelu, bo jak się pochorują, nie będzie kim obsadzić grafiku.
– Przecież to są ciężko chorzy ludzie, często bez kontaktu na skutek hipoksji i niedotlenienia – tłumaczył ordynator. – Duszą się, więc w naturalnym odruchu zrywają maski, a zdjęcie maski tlenowej dla takiego chorego to jest zgon. W strefie czerwonej, zakaźnej, personel medyczny musi być non stop, jak na OIOM-ie. Zapytał dyrektora, czy ich szpital ma być drugą Iławą. To było już po dramatycznym reportażu w TVN24 z iławskiego szpitala, gdzie pacjenci pozostawieni bez opieki lekarskiej i bez pomocy pielęgniarek dzwonili nawet na pogotowie, kiedy umierał 60-letni pan Jan. Skonał w nocy, ale dopiero po ośmiu godzinach zabrano ciało.
Na wzmiankę o Iławie dyrektor się obruszył. Przecież wszyscy w regionie tak robią: monitoring, kamery i do minimum ograniczony kontakt z pacjentem. Inaczej za chwilę cały personel będzie chory. Ordynator jednak postawił na swoim. W tym szpitalu z pacjentami cały czas jest personel medyczny. – Pielęgniarki zmieniają się co trzy godziny, mogą odpocząć – mówi. – Ja wytrzymuję w kombinezonie i pełnym rynsztunku 8–10 godzin. Nie mam innego wyjścia, jeżeli mam leczyć tych ludzi. Grabarzem na pewno nie będę. Ale obawiam się, że większość tych tworzonych naprędce, na rozkaz władz, oddziałów covidowych to po prostu umieralnie. I to jest prawdziwy powód, dla którego mamy codziennie 500–600 zgonów.
NAKAZY
Pielęgniarka jednego ze szpitali, który podpisał umowę na izolatorium, dostała ustne polecenie od bezpośredniego przełożonego, by po wydaniu leków wieczornych zostawiła pacjentów na oddziale, na którym ma dyżur, i udała się na noc do izolatorium skontrolować stan zdrowia przebywających tam osób, bo nie udało się nikogo znaleźć na dyżur. – Zastanawiam się, czy nie zgłosić tego do prokuratury – mówi Krystyna Ptok, przewodnicząca Ogólnopolskiego Związku Zawodowego Pielęgniarek i Położnych, do której pielęgniarka
napisała. – Jak można nakazywać pielęgniarce, żeby zostawiła pacjentów bez opieki? Pielęgniarek brakuje, bo dyrektorzy szpitali nie mają pieniędzy, by je zatrudniać. Długi szpitali sięgają 14 mld zł. W całym kraju jest 4 tys. pielęgniarek, które nie pracują w systemie ochrony zdrowia, a mogłyby, ale nie ma dla nich etatów ani kontraktów.
Nie wszyscy mają odwagę postawić się dyrekcji. Jeszcze inni boją się zakażenia i nie chcą się narażać, więc z ulgą przyjmują zdalny sposób leczenia polegający głównie na unikaniu kontaktu z chorym.
Co ma z tym wspólnego władza? Ano bardzo dużo. Najpierw minister zwołał do siebie wojewodów i nakazał utworzenie tysięcy dodatkowych łóżek covidowych. Wojewodowie rozesłali zatem polecenia do dyrektorów szpitali w swoich województwach. Kilka, kilkanaście, potem w miarę rozkręcania się pandemii nawet kilkadziesiąt łóżek miało powstać w każdym szpitalu w ciągu kilku dni, a niekiedy kilku godzin. Albo nakaz przekształcenia całego szpitala na covidowy. Nieważne, że nie ma ani sprzętu, ani ludzi. Jak w Korfantowie, w Opolskim Centrum Rehabilitacji, które decyzją wojewody z dnia na dzień miało stać się covidowym szpitalem, mimo że nawet Wiesława Błudzin, wojewódzka konsultant w dziedzinie chorób zakaźnych, podawała w wątpliwość zasadność takiego przekształcenia.
W Korfantowie oponowali zarówno dyrektor Centrum, jak i zatrudnieni tam lekarze (cała kadra lekarska szpitala to 12 chirurgów ortopedów i rehabilitantów zajmujących się wyłącznie przeprowadzaniem zabiegów ortopedycznych i rehabilitacją neurologiczną), prosząc choćby o przeszkolenie, bo nie mają kompetencji w zakresie leczenia chorób zakaźnych. Wojewoda opolski Adrian Czubak w końcu odpuścił i zmienił decyzję, zapowiedział jednak ukaranie nieposłusznych. Oświadczył, że „nie zapewni szpitalowi łóżek dla rehabilitacji i znieczulenia dla prowadzenia zabiegów, bo jak widać, znieczulicy ludzkiej jest tam bardzo dużo”.
Żeby się nie narażać, większość dyrektorów posłusznie wykonuje, co wojewoda nakaże. Nieliczni próbują odwołać się od decyzji, ale i tak stawiają ścianki działowe, budują śluzy, ciągną instalację tlenową. I kombinują wraz z ordynatorami oddziałów, jak pospinać grafik dyżurów i wykonać polecenia wojewody w sposób jak najmniej ryzykowny dla szpitala.
POMYŁKA
Kiedy pandemia się rozkręcała, sznury karetek stały godzinami pod SOR-ami, a respiratory i łóżka covidowe istniały tylko w statystykach, minister zdrowia zaczął mówić o dodatkowym wynagrodzeniu dla medyków za pracę w trudnych warunkach epidemii. W tzw. ustawie antycovidowej zapisano jednak 100 proc. dodatku tylko dla skierowanych do pracy przez wojewodę. Senat poprawił: ekstrapieniądze należą się wszystkim walczącym z koronawirusem, i posłowie taką regulację przegłosowali. Przyjęta przez Sejm i Senat oraz podpisana przez prezydenta ustawa, która gwarantowała wszystkim pracownikom służby zdrowia zaangażowanym w leczenie chorych na Covid-19 dodatek w wysokości 100 proc. wynagrodzenia, nie była publikowana blisko przez miesiąc, więc nie weszła w życie. PiS tłumaczył, że posłowie pomylili się w głosowaniu, a prezes Jarosław Kaczyński stwierdził, że ten błąd doprowadzi do „zniszczenia całych finansów publicznych”. Władza pozostała nieugięta, twierdząc, że przyznanie pieniędzy wszystkim byłoby niesprawiedliwe. Pomyłkowo przegłosowaną ustawę ogłoszono zatem dopiero 29 listopada wraz z jej równoczesną nowelizacją, pozbawiającą znaczną grupę pracowników służby zdrowia dodatku do wynagrodzenia. Pieniądze dostaną tylko skierowani do pracy przez wojewodów. – To garstka pracowników medycznych – mówi prof. Andrzej Matyja, prezes Naczelnej Rady Lekarskiej. – W Małopolsce to około 10 osób na 15 tys. zatrudnionych w ochronie zdrowia.
Całej rzeszy medyków, którzy na dodatek się nie załapią, lekarzom, pielęgniarkom, położnym, sanitariuszom, ratownikom medycznym, którzy narażają życie i zdrowie, uczestnicząc w wykonywaniu świadczeń zdrowotnych osobom chorym na covid kancelaria radcy prawnego Radosława Górskiego proponuje przystąpienie do pozwu zbiorowego. Przeciwko Skarbowi Państwa o odszkodowanie w wysokości utraconego dodatkowego wynagrodzenia, przypadającego na okres bezprawnego zaniechania publikacji ustawy uprawniającej do dodatku. Mecenas widzi realną szansę na uzyskanie korzystnego wyroku, dlatego chce pracować za procent od wywalczonego odszkodowania. I – jak twierdzi – zainteresowanie jest bardzo duże.
Chyba nawet minister zdrowia był zniesmaczony tym, co się działo wokół ustawy, bo nie czekając na parlamentarne rozstrzygnięcie, 1 listopada polecił prezesowi Narodowego Funduszu Zdrowia wypłacenie dodatkowych pieniędzy (100 proc. wynagrodzenia) pracującym w Państwowym Ratownictwie Medycznym, w karetkach i na SOR-ach, izbach przyjęć i w laboratoriach szpitali I, II i III poziomu, z którymi NFZ zawarł umowę
o wykonywanie testów diagnostycznych RT-PCR w kierunku SARS-CoV-2. Wcześniej już taki dodatek dostawali zatrudnieni w szpitalach II i III poziomu.
Zwiększone wynagrodzenia są naliczane od początku listopada, ale do tej pory żaden z lekarzy, ratowników ani pielęgniarek, z którymi rozmawiała POLITYKA, pieniędzy nie dostał.
STRACH
Nie dostanie ich na pewno Justyna, pielęgniarka pracująca od 27 lat w szpitalu psychiatrycznym na Śląsku. Teraz od kilku tygodni oni też mają swój oddział covidowy z 20 zakażonymi. Najciężej chorych, wymagających leczenia respiratorem, przewieziono do szpitali covidowych w regionie. Zostali kaszlący, gorączkujący, ale w miarę sprawni fizycznie i na ogół agresywni, nieprzestrzegający zasady dystansu i nienoszący maseczek, chorzy. – My jesteśmy w kombinezonach, które spowalniają ruchy – opowiada Justyna. – Kaptur, gogle i przyłbica sprawiają, że widzimy tylko to, co przed nami, nie ma mowy, żeby dostrzec coś kątem oka, więc chodzimy we dwie, jedna podaje leki, druga asekuruje.
Justyna przyznaje: panicznie boi się, że ktoś ją przewróci i nadepnie na luźny kombinezon, uniemożliwiając wstanie z podłogi. I zerwie jej maskę i przyłbicę. Zauważyła, że niektórych pacjentów drażni to, że personelowi nie widać twarzy. Pielęgniarki nie mają przy sobie telefonów ani pagerów, przez które normalnie wzywają pomoc w razie napaści, bo w kombinezonach brak kieszeni.
Justyna uważa, że jej i koleżankom, które nie dostaną dodatków, mimo że pracują z chorymi na covid, których zachowanie jest w dodatku kompletnie nieprzewidywalne, dzieje się krzywda.
Podobnie sądzi dr Anna Skalska-Wołoszyn, anestezjolog z Elbląga, której za pracę na niecovidowym oddziale intensywnej terapii dodatek się nie należy. Nieważne, że codziennie konsultuje jakiegoś pacjenta z oddziału buforowego (obserwacyjny, gdzie przebywają podejrzani o zakażenie w oczekiwaniu na wynik), a nierzadko także intubuje tych chorych, żeby podłączyć ich do respiratora, co jest procedurą aerozolową, stwarzającą największe ryzyko zakażenia. – Mimo sedacji taki pacjent, któremu trzeba włożyć do tchawicy rurkę intubacyjną, kaszle, krztusi się, prycha, a ja jestem nachylona tuż nad twarzą chorego, w centrum tej chmury covidowej.
W tym samym elbląskim szpitalu na oddziale wewnętrznym leży 20 dodatnich chorych, ale personel interny także dodatków nie dostanie. – A co z salowymi? – pyta dr Anna Skalska-Wołoszyn.
– Sprzątają i dezynfekują oddziały w fartuchach barierowych, maskach i goglach. One się nie narażają według ministra? Nie ryzykują życia i zdrowia?
Dr Przemysław Wołoszyn, mąż pani anestezjolog, specjalista medycyny ratunkowej, uważa, że albo trzeba było dać wszystkim mniej, albo nikomu, bo nie da się sprawiedliwie uzasadnić, komu się należy, a komu nie. – Kierowcy karetek i piloci helikopterów Lotniczego Pogotowia Ratunkowego nie są objęci dodatkiem – mówi dr Wołoszyn. – Przecież są w tym samym małym, zamkniętym pomieszczeniu co lekarz i ratownicy. Od nich zależy, czy dowieziemy chorego na czas. Nie policzę, ile razy kierowca czy pilot pomagali mi przenieść chorego na noszach.
ZAPALNIK
Tomasz Imiela z Prezydium Okręgowej Rady Lekarskiej w Warszawie, specjalista chorób wewnętrznych, pracuje w szpitalu miejskim II stopnia, którego dwa oddziały internistyczne przekształcono w covidowe. Do pozostałych przyjmuje się pacjentów podejrzanych o covid, przed wynikiem wymazu. Personel musi stosować dodatkowe środki ochrony osobistej. Powinni więc dostać dodatek. – W wielu szpitalach są robione listy, kto ile godzin pracował z chorymi na covid, przecież to absurd – mówi. – Nie miareczkujemy naszej pracy. Do chorych podejrzanych o covid wchodzimy tak często, jak to jest konieczne. Bardzo brakuje rąk do pracy, a z tego, co słyszymy z mediów, w szpitalu na Stadionie Narodowym personelu jest więcej niż pacjentów.
Dr Anna Skalska-Wołoszyn wolałaby zrezygnować z dodatkowej gratyfikacji, która tylko dzieli środowisko, gdyby przeznaczono pieniądze po prostu na leczenie. W pierwszej kolejności chorych niecovidowych, o których kompletnie w epidemii zapomniano. Ona może pracować za te same pieniądze co do tej pory, tylko chce mieć zapewniony sprzęt i leki dla chorych.
Lekarka pracująca na warszawskich SOR-ach dodatek dostanie (w jednym miejscu pracy), ale też wolałaby z niego zrezygnować, gdyby nie musiała wisieć na telefonie i szukać miejsca dla chorego z covidem. W połowie listopada takiego zaintubowanego przez siebie pacjenta z warszawskiego SOR-u musiała wysłać karetką do Siedlec. Śmigłowiec nie mógł lecieć z powodu pogody. – To nie jest w porządku, żeby chorego z ciężką niewydolnością oddechową wieźć tyle kilometrów, i nie chcę być zmuszana do podejmowania takich decyzji. Za żadne pieniądze.
Prof. Andrzej Matyja twierdzi, że pandemia pokazała wszystkie mankamenty i wady systemu opieki zdrowotnej:
– Musimy uświadomić ludziom, że to nie środowisko medyczne jest temu winne, tylko politycy, bo to oni decydują o organizacji i środkach finansowych. Bez wysłuchania głosu środowisk medycznych nie jest możliwa żadna reforma systemu.
Na razie są kolejne posunięcia w trybie gaszenia pożaru. W tej samej ustawie, gdzie zawarto dodatek covidowy dla pracowników ochrony zdrowia, zapisano też ułatwienia zatrudniania w Polsce lekarzy specjalistów, którzy uzyskali kwalifikacje zawodowe poza Unią Europejską. – Ich kwalifikacji nie będą weryfikować izby lekarskie, tylko urzędnik z ministerstwa – mówi prof. Matyja. Znajomości języka polskiego też nikt nie sprawdzi, wystarczy oświadczenie kandydata. – To niebezpieczne dla pacjentów, ale także dla nas, bo to lekarz nadzorujący będzie odpowiedzialny.
W ukraińskich mediach już pojawiły się ogłoszenia oferujące lekarzom od 150 do 200 zł netto za godzinę. Stawka dla pielęgniarek to 60–80 zł. – Kolejne ruchy MZ, zamiast zakopywać topór wojenny, dolewają oliwy do ognia – mówi Krystyna Ptok. – Jak inaczej oceniać likwidację departamentu w ministerstwie zajmującego się pielęgniarkami i położnymi (grupa zawodowa licząca 300 tys. pracowników) i samorządami zawodów medycznych? Wiceminister Józefa Szczurek-Żelazko, z zawodu pielęgniarka, nadzorująca ten departament, podała się do dymisji.
– Protest będzie – mówi Piotr Pisula z Porozumienia Rezydentów. – Nasza wcześniejsza akcja ze zniczami wynikała z frustracji. Nie możemy się pogodzić z tym, że ludzie umierają, bo nie ma karetek albo miejsca pod respiratorem. Wielu tych śmierci można by uniknąć, gdyby rząd przygotował w wakacje system do walki z epidemią. Wycofanie obiecanych wcześniej przez władzę dodatków, cała ta farsa, jaka się wokół tego rozegrała, to taki zapalnik, ale tu naprawdę nie chodzi o pieniądze. Co z tego, że będę miał więcej pieniędzy, jak nie dostanę środków ochrony osobistej? Albo będę sam na dyżurze na oddziale i na SOR-ze? A do pomocy będę miał lekarza spoza Unii, którego faktycznych umiejętności i znajomości języka nikt nie zweryfikował? Potem to ja, lekarz, będę tym złym, który poniesie odpowiedzialność karną. Jeżeli zamiarem władzy było podzielenie środowiska na lepszych, którzy dostaną pieniądze, i gorszych, którzy nie pracują z pacjentami covidowymi, ale też mają nieporównanie więcej pracy, to się nie uda. Jedziemy na tym samym wózku.